sobota, 22 września 2018
Bili karabinami portrety prezydenta i marszałka
Dziś jeszcze jedno wspomnienie z okupacji sowieckiej. Pan Jerzy Kudelski opisuje wymowne zdarzenie, którego był świadkiem jako nastolatek w Zabłudowie. Mieszkał tu z rodzicami i bratem przy Rynku. Ojciec pana Jerzego, Stanisław Kudelski był naczelnikiem poczty.
– Wybuch II wojny światowej zastał mnie w Zabłudowie – opowiada pan Jerzy Kudelski. – Szkołę powszechną, w której się uczyłem, zamknięto. Na ścianie budynku wisiał plakat z napisem: Do broni! Zwarci i zjednoczeni zwyciężymy wroga! Urzędy – Pocztowy z Zarządem Miejskim i Posterunek Policji wraz częścią personelu ewakuowano do wschodnich rubieży Polski. Życie w miasteczku zamarło. Jedynie jego uliczkami przechodziły grupy uciekinierów, przejeżdżały pojazdy konne z terenów objętych pożogą wojenną. Dnie były upalne. Wrześniowe słońce grzało i paliło od wielu dni swym południowym żarem spływając na dachy parterowych domków, żydowskie kramy i bruk zabłudowskieg o Rynku im. Mościckiego.
Było bardzo sucho. Wyschły nawet rynsztoki uliczne, spełniające funkcje kanalizacji miasteczek kresowych II Rzeczypospolitej. Kurz na drogach wzbijały też oddziały kawalerii, idące marszem odwrotowym w kierunku Puszczy Białowieskiej. Nastąpiła złowroga cisza, pełna niewiadomego oczekiwania.
Były to już dnie, gdy nikt z nas nie wątpił, że wojna Polski z ościennym mocarstwem przerodziła się w wojnę z dwoma ościennymi mocarstwami. Spokój na pozór wyludnionego wojną miasteczka przerwały odgłosy ludzkie wraz z człapaniem koni. Dochodziły one zza kramów ustawionych na Rynku.
Od strony cerkwi prawosławnej ukazało się dwóch mężczyzn: jadąc stępa zbliżali się do ul. Białostockiej. W tej dosłownie ciszy cmentarnej, a było to po 15 września, sowiecki patrol konny wjechał na Rynek zabłudowski. Otaczali i prowadzili ich Żydzi z czerwonymi opaskami na ramieniu. Żydzi co chwila wznosili okrzyki: Wasze przeszło, teraz nasze!”. Mężczyźni na koniach zatrzymali się na Rynku przed parterowym murowanym budynkiem urzędu pocztowego. Urząd nie funkcjonował, ewakuowany był z częścią personelu. Wraz z grupką cywilów z odległości kilku metrów przyglądałem się zbrojnym przybyszom. Siedzieli na koniach roboczych, a nie na wierzchowcach. Konie były różnej maści, niewątpliwie zabrane lub wymienione na trasie przemarszu wojska.
Rzędy kawaleryjskie stare, zużyte o dowolnym troczeniu, wodze wędzidłowe bez munsztukowych. Twarze typowe - żołnierza wschodu. W brudnych furażerkach, brudnych drelichowych mundurach i bryczesach. Buty o cholewach brezentowych, bez ostróg. Uzbrojeni byli w pięciostrzałowe karabinki.
Pamiętam, patrzyłem z ciekawością też na konie. Nie były zdrożone, a jeźdźcy wyglądali na bardziej znużonych upałem niż przebytą drogą i patrolem. Jeden z nich zdjął furażerkę, na której widniała metalowa czerwona gwiazda. Furażerką ocierał spoconą twarz. Po upewnieniu się w rozmowie z Żydami, że „zdzieś Polaków niet”, jeden ze zwiadowców zsiadł z konia. Prowadzony przez Żydów wszedł po cementowych schodkach przez kryty ganek do Urzędu Pocztowego. Podążyłem z ciekawości również za nim.
Po kilku minutach znalazłem się wewnątrz biura w niewielkim pokoju, zatrzymując się przed drewnianą barierką dla interesantów. Ogarnąłem spojrzeniem skromne wyposażenie biura: dwie otwarte i puste szafy, dwa biurka wraz ze stołem, pokryte od wielu dni warstwami kurzu, na ścianie wisiały oszklone w ramkach portrety marszałka Śmigłego i prezydenta Mościckiego, a nieco wyżej pośrodku orzeł w koronie. Te właśnie portrety stały się przedmiotem zainteresowania żołnierza. Uderzył kolbą karabinu w wizerunek Marszałka, a następnie Prezydenta. Na drewnianą podłogę biura posypały się odłamki szkła, co otaczający go Żydzi przyjęli z aplauzem. Szybko usunąłem się z Urzędu Pocztowego. Po chwili patrzyłem na oddalający się patrol.
Najgorsze miało jednak dopiero nadejść. Dziś po wielu latach od wrześniowych wojennych wydarzeń snuję wspomnienia o pracownikach Urzędu Pocztowego w Zabłudowie, o ludziach bliskich memu sercu. Przywołuję pamięcią mego ojca – naczelnika, panią Krystynę Kotasównę, którą spotkałem w 1980 r. panią Tomirę Maksimowicz zamieszkałą wraz z mężem Antonim w Ole- cku, pana Jana Kuprjanowicza – listonosza, rodzinę Karwelów z Zabłudowa. Pan Karwel przewoził pocztę furmanką dwa razy w tygodniu do Białegostoku, zabierając stamtąd przesyłki pocztowe dla mieszkańców Zabłudowa. Nie wszystkich wymieniłem – czas zaciera pamięć.
Idąc śladami dawnych lat, widzę że ziemia zabłudowska sprawia wrażenie oazy sielskiej pogody i niczym nie zakłóconego spokoju. Czytelniku młodego pokolenia – szczęśliwy jesteś, bo nie wiesz, co to jest wojna – kończy wspomnienia pan Jerzy Kudelski.
Alicja Zielińska