środa, 28 lutego 2018
Truszczoba, czyli złodziejska melina u ciotki
Świat przestępczy II Rzeczypospolitej, zwłaszcza ten z jej wschodnich kresów, miał w swojej bogatej gwarze wiele określeń odziedziczonych po czasach carskich. Jednym z nich było słowo "truszczoba". Kto w dzisiejszym Białymstoku wie, co ono oznacza? Wielki słownik rosyjsko-polski podaje następujące możliwości: matecznik, gąszcz leśny, zapadły kąt, rudera, w końcu spelunka. Do złodziei pasowało, jak najbardziej to ostatnie znaczenie.
Niezwykle obrazowo scharakteryzował funkcje truszczoby Sergiusz Piasecki w swojej złodziejskiej trylogii, poświęconej podziemnemu Mińskowi (temu na Białorusi) w początkach lat 20. W pierwszej jej części pt. "Jabłuszko" tak oto pisał: "Truszczoba Cypy była miejscem zebrań arystokracji złodziejskiej miasta Mińska. Spelunkę uważano za zupełnie pewną, bo Cypa umiała zjednać sobie policję mundurową i śledczą. Jak mówią złodzieje: Mentów i moserów.
O każdej rewizji z góry wiedziała. Gdyby nawet nie uprzedzono jej, to spelunka posiadała swych obserwatorów i takie skrytki, że odnaleźć je można by chyba po zburzeniu murów i zerwaniu podłóg. A dla niebieskich ptaszków zawsze było w pogotowiu kilka wyjść.
U Cypy można było załatwić każdy trefny interes. Znaleźć paserów na każdy towar. Kupić fałszywy paszport lub dolary. Tu można było nabyć kokainę lub morfinę, zdobyć do wykonania kradzieży narzędzia. Nie wychodząc, można było załatwić wiele niezbyt zgodnych z prawem interesów. Słowem była to złodziejska giełda, biuro informacyjne, pośrednictwo pracy i klub".
Złodzieje w przedwojennym Białymstoku też mieli rzecz jasna swoje truszczoby, które zwano najczęściej melinami lub metami. Mieściły się one głównie na Chanajkach i w pobliżu tej zakazanej dzielnicy. Tutaj bowiem mieszkali ich potencjalni bywalcy, w tę stronę kierowali swoje kroki przybyli do miasta przestępcy z innych stron Polski. Owe dyskretne lokaliki prowadziły zazwyczaj kobiety, zwane familiarnie ciotkami lub babkami.
U ciotek z ul. Brukowej, Marmurowej czy Sosnowej zawsze można było przenocować, a nawet zadekować się na dłuższy czas, napić się wódki, pograć w karty, dostać adres miłej dziewczynki z sąsiedztwa. Wszystko to dotyczyło oczywiście znanych, miejscowych worychów i mających odpowiednie rekomendacje obcych przybyszów. Melina była często miejscem, gdzie złodzieje planowali skoki.
O ile chanajkowscy włamywacze sami potrafili upatrzeć odpowiedni obiekt, przyjezdni spece od łomu i wytrycha, choćby z nieodległego Wilna (3 godz. jazdy pociągiem), potrzebowali wskazówek. Od czego więc był meliniarz czy meliniarka. Dawali namiary, biorąc w zamian część łupu.
W 1932 r. przyjechał do Białegostoku na gościnne występy znany złodziej wileński Szloma Złotkin. Zatrzymał się na ul. Młynowej 27, gdzie melinę dla lepszego towarzystwa trzymała Chinka Wróbel. Bywały u niej wszystkie okoliczne asy od ciemnych interesów.
Odwiedzał przybytek doświadczony klawisznik Dawid Duczyński, pojawiał się młodziutki, zdolny kieszonkowiec Tewel Jelowski, zaszczycał autorytet złodziejski dla Młynowej i okolic, Zeweł Szuster. Szloma Złotkin kwaterował u Chinki bezczynnie przez kilka dni, a następnie odstawił numer przy Marmurowej 3, w mieszkaniu spekulanta Chaima Kiznera. Skradł woreczek z biżuterią, zwitek dolarów i kilka złotych zegarków. Wydział Śledczy orientował się już o przyjeździe wileńskiego włamywacza do naszego miasta. Znał także miejsce jego pobytu.
Na Młynowej 27 odbyła się gruntowna rewizja. Choć przy Złotkinie nie znaleziono skradzionych fantów, obszukanie korpulentnej madame Wróbel dało dobre rezultaty - dwa zegarki należące do lichwiarza z Marmurowej. Szuster zainkasował dwa lata więzienia, zaś Chinka Wróbel pół roku.
Zbliżona historia przydarzyła się innemu specowi wileńskiemu, Michelowi Jazgurowi. Do Białegostoku zaprosił go znajomek, właściciel meliny i paser Ela Warszawczyk z ul. Suraskiej. Nadał mu skok na sklep Mordki Litwina z Giełdowej, który sprowadził akurat transport modnych pończoch. Złodziej trafił łup wart kilkaset złotych. Zasypał się jednak później przy kradzieży walizki na Rynku Kościuszki. To nie była jego melina. Wpadł sam, wpadła melina.
Włodzimierz Jarmolik
poniedziałek, 26 lutego 2018
Oszust zawsze znajdzie dla siebie jakieś zajęcie
Wolf Lichter, młodzian z ul. Miłej karierę oszusta zaczął na początku lat 20. Czasy były powojenne, dużo chaosu i wielu obcych przybyszów przewijających się przez podniszczony Białystok. Okolicznych wieśniaków z ich targowymi sprawami, handlowców z głębi Polski czy licznych uciekinierów z bolszewickiej Rosji. Policja była zapracowana, zajęta szerzącym się bandytyzmem i grubymi rabunkami. Na opryszków od ulicznej hochsztaplerki nie starczało jej ludzi ani siły. Tak więc Lichter mógł śmiało doskonalić wybrany zawód farmazona, zwłaszcza że trafił na dobrego nauczyciela.
Ignacy Galiński z ul. Głuchej, bo to on stał się właśnie mentorem Wolfa, różnymi kombinacjami i aferami parał się jeszcze w czasach wojennych. Miał w swoim repertuarze kilka ulubionych trików. W 1924 r., kiedy Władysław Grabski, premier II RP i jednocześnie minister finansów, przeprowadził reformę walutową i do obiegu trafił nowy pieniądz złoty polski, Galiński nie przepuścił takiej okazji. Stworzył fikcyjną wytwórnię pieniędzy, by w ten sposób kantować naiwnych kmiotków z prowincji. Sposób był prosty. Wystarczyła tylko mała prasa do odciskania znaków na papierze, zamykający ją na klucz sztorcowy i kilka flaszek z tajemniczym płynem. Kiedy znajdowała się potencjalna ofiara, gotowa zainwestować w nielegalny interes garść skrywanych dotąd złotych 5-rublówek, Galiński prezentował jej swoją fabryczkę.
Zapełniał prasę pociętym papierem, między który wkładał kilka banknotów 20-złotowych, skrapiał bezcenną miksturą i zamykał urządzenie na klucz. Ten oddawał na przechowanie zachłannemu rodakowi i kazał cierpliwie czekać. Sam znikał i nie pojawiał się już nigdy. Z nim oczywiście przepadało pokaźne honorarium w złocie albo dolarach. Galiński wpadł dopiero pod koniec 1924 r. Znaleziono przy nim blisko 2 tys. zł i oczywiście przyrządy do fabrykowania pieniędzy przeznaczone dla kolejnego "klienta".
Wolf Lichter, który pomagał Galińskiemu w wyszukiwaniu chciwców łasych na łatwy zarobek. Nie wybrał drogi swojego mistrza. Gdy ten poszedł siedzieć, zaczął wykręcać własne numery. Najpierw był to handel fałszywą biżuterią. Proceder może nie tak zyskowny jak kantmaszynka, ale o wiele bezpieczniejszy. Operując między Rynkiem Siennym a knajpkami przy Suraskiej czy Lipowej, młody farmazon wyszukiwał gospodarzy, którzy sprzedali swój towar (zwykle świnie lub cielaki) i oblewali transakcję. Umiejętnie podsuwał im lipne świecidełka i zwykle trafiał na dobrego, acz podchmielonego klienta. Ilu ludzi w ten sposób oszukał, trudno powiedzieć. Było ich na pewno sporo. Wpadł dopiero w 1926 r. Wytypował na niejakiego Wróbla z Wysokiego Mazowieckiego, który jednak nie dał się oszwabić. Interweniowała policja. Lichter trafił do aresztu i zainkasował 8 miesięcy odsiadki. W celi więziennej przy Szosie Baranowickiej spotkał podobnego sobie farmazona, niejakiego Leona Rabinowicza, od którego dowiedział się, jak operować wekslami i czekami. To mu się spodobało. Po wyjściu na wolność sam wziął się do tego kantu. Co było do niego potrzebne? Przyjemna aparycja, nieco gotówki, fałszywe nazwisko i adres. W październiku 1928 r. Lichter zjawił się w sklepie galanteryjnym Chaima Guzika przy ul. Sienkiewicza 2 i zamówił elegancką bieliznę za 70 zł. Gotówką wyłożył 10 zł, na resztę wystawił fałszywy weksel. Zdobyty towar sprzedał natychmiast paserowi za 25 zł. Te pieniądze następnego dnia zainwestował w zakup biżuterii w jubilerni M. Waniewskiego (Lipowa 2). Na resztę należności z 250 zł wystawił czek płatny w Banku Gospodarstwa Krajowego przy ul. Sienkiewicza, oczywiście nieprawdziwy. Biżuteria poszła do pasera, a w kieszeni Lichtera, w ciągu dwóch dni, znalazło się zamiast 10 - 125 złotych.
Wkrótce jednak i to zajęcie skończyło się dla Lichtera rocznym wyrokiem i kratkami. Kiedy pojawił się znowu na bruku białostockim, zajął się pośrednictwem w załatwianiu różnych spraw w urzędach państwowych. Od spadków po zezwolenie na wyszynk alkoholu i sprzedaż papierosów. Podawał się za współpracownika Urzędu Śledczego z dużymi możliwościami. To już była większa mistyfikacja. Po wpadce kosztowała ona oszusta 2 lata pozbawienia wolności.
Włodzimierz Jarmolik
Św. Rocha 19 dom rodziny Sawickich
W czasie naszej wędrówki po ul. św. Rocha dziś zatrzymamy się przy murowanym, parterowym domu, stojącym w głębi posesji pod nr 19.
Chociaż budynek jest niepozorny, warto zwrócić uwagę na jego architekturę, która nawiązuje do wzorców typowych dla białostockiego budownictwa mieszkaniowego ostatniej ćwierci XIX w. Niewiele zachowało się do dziś przykładów tego typu obiektów z przeszłości naszego miasta, więc trzeba cieszyć się, że mimo pewnych modyfikacji (zwłaszcza wymiana okien na jednopołaciowe), przetrwał on do dziś w niemal niezmienionym stanie. Dziś pełni funkcje handlowe, ale w momencie powstania był po prostu jednorodzinnym domem mieszkalnym, którego dzieje wiązały się z trzema pokoleniami rodziny Sawickich.
Pierwsze informacje źródłowe mówiące o istnieniu posesji przy ul. św. Rocha 19 pochodzą z 1879 r. Tego roku nieruchomość nabył Maciej Sawicki. Niestety, oprócz daty zakupu nie znamy bliższych szczegółów transakcji, trudno więc powiedzieć kiedy tak naprawdę posesja powstała i kto był jej wcześniejszym właścicielem. Granice posesji dziś przyporządkowanej do ul. św. Rocha 19 zaznaczone są już na mapie z 1864 r., co zdaje się wskazywać, że w najwcześniejszym okresie istnienia przynależała ona do włościan wsi Białostoczek (o czym szerzej pisałem we wcześniejszych historiach adresów przy ul. św. Rocha).
Maciej Sawicki także był „tutejszego” pochodzenia. Udało się ustalić, że urodził się 8 września 1823 r. we wsi Usowicze, gdzie mieszkali jego rodzice Szymon i Barbara ze Słomińskich. Rodzice pobrali się osiem lat wcześniej, a Maciej miał kilkoro starszego i młodszego rodzeństwa. Warto wspomnieć, że Sawiccy byli licznie reprezentowani w tej miejscowości. Już spis włościan z 1771 r. odnotowuje przynajmniej kilka rodzin o nazwisku Sawka, od których wywodził się z pewnością Szymon oraz Maciej. Z późniejszych losów Macieja wiemy, że osiągnąwszy pełnoletność wstąpił do armii carskiej, w której służył dość długo. Po raz kolejny spotykamy go w Białymstoku w 1860 r. 22 maja w miejscowej farze zawarł związek małżeński z dużo młodszą od siebie Katarzyną Stankiewicz. On, nazywany po prostu żołnierzem, był już wdowcem i miał 37 lat, natomiast panna młoda wywodziła się z Usowicz i miała 19 lat. Co ciekawe, świadkiem na ślubie był Józef Skwarkowski, wieloletni organista w białostockim kościele parafialnym.
Z małżeństwa Macieja i Katarzyny na świat przyszło kilkoro dzieci, z których wieku dorosłego dożyły córki: Marianna, Franciszka i Kazimiera.
Skądinąd wiadomo, że Kazimiera urodziła się w 1877 r., ale została ochrzczona dopiero w 1879 r. w Sankt Petersburgu, co zdaje się wskazywać na podróże ojca jako wojskowego.
Trudno coś więcej powiedzieć na temat okoliczności budowy zachowanego do dziś domu przy ul. św. Rocha 19. Nie znając treści aktu kupna z 1879 r. nie da się powiedzieć, czy stał on już w tym roku, czy też został zbudowany dopiero jakiś czas później przez Macieja Sawickiego. Warto zwrócić uwagę na to, że jeszcze spis parafian z 1883 r. odnotowuje przy ul. Staroszosowej (jak wówczas nazywała się ul. św. Rocha) jedynie domy Szumskich, Dłużniewskich i Borysiewiczów, kończąc na Jenszach, co zdaje się wskazywać, że Sawiccy w tym czasie pod omawianym adresem nie mieszkali, a dom powstał dopiero po 1883 r. Podobnie spis parafian z 1891 r., chociaż wymienia Macieja i Katarzynę z córką Kazimierą, wskazuje, że mieszkali oni w tym czasie w budynku szpitala przy ul. Lipowej. Źródło to podaje jednocześnie, że Maciej pozostawał wówczas w randze feldfebla. Możliwe jednak, że chociaż nie mieszkali przy ul. św. Rocha, stojący tam dom oddawali w dzierżawę. Księga adresowa z 1897 r. wymienia bowiem w domu Sawickiego przy ul. Staroszosowej członka Białostocko-Sokólskiej Opieki Szlacheckiej, kolegialnego asesora W. Briuchanowa. Natomiast lista płatników podatku kwaterunkowego z 1914/1915 r. wymienia w domu Sawickich Jerzego Sergiejewa i Marię Chodorowską, zaś spis parafian z 1916 r. Antoniego Maciejczuka (lat 45), Teofilę z Wojcelów (lat 37) i Anielę Głowacką z Maciejczuków (lat 50).
Maciej Sawicki zmarł w 1907 r. uprzednio sporządzając testament, mocą którego majątek przy ul. św. Rocha przypadł w równych częściach córkom: Mariannie po mężu Wachowicz, Franciszce po mężu Karp oraz Kazimierze, żonie Aleksandra Żukowskiego, kancelisty w białostockiej Izbie Skarbowej. W 1921 r. w omawianym domu została uruchomiona kawiarnia należąca do Kazimiery Muszyńskiej. W latach 1926/1927 r. prowadził ją niejaki P. Muszyński, odnotowany także w księdze adresowej z 1932/1933 r. W tym czasie mieszkał tu także Edward Wójcik, asesor w Starostwie Grodzkim oraz Aleksander Tarnasiewicz sekretarz powiatowego Urzędu Skarbowego.
W 1934 r. uregulowano prawa własności do nieruchomości na siostry Żukowską, Wachowicz i Karp. Niedługo później Franciszka i Marianna zmarły, toteż prawa spadkowe po Franciszce przypadły Kazimierze, natomiast po Mariannie dziedziczyła jej córka, Helena Józefa Lubańska. Mieszkała ona w Warszawie, dlatego też zapewne odsprzedała w 1936 r. swoje prawa własności przy ul. św. Rocha 19 jeszcze w okresie II wojny światowej.
Wiesław Wróbel - Biblioteka Uniwersytecka
www.plus.poranny.pl/album-bialostocki/a/sw-rocha-19-w-bialymstoku-to-dom-rodziny-sawickich,12958552
czwartek, 22 lutego 2018
Klucze kontra wytrychy
Przedwojenni dozorcy dzielili się na dwie kategorie. Byli to dozorcy domowi, dbający o porządek i spokój wokół zwłaszcza zamożniejszych kamienic przy ulicach śródmiejskich i dozorcy zawodowi, pilnujący w nocy fabryk, instytucji publicznych, różnych zakładów i sklepów.
Jedni i drudzy mieli sporo do roboty. Ci pierwsi z ciągłym sprzątaniem swoich posesji, aby nie trafić do policyjnego protokołu i zainkasować grzywnę w sądzie grodzkim, drudzy zaś skuteczną ochronę powierzonych sobie obiektów przed różnej maści złodziejami. A chętnych na cudze, przede wszystkim kupieckie mienie, nad Białką nigdy nie brakowało. Poświadcza to jeszcze raz dobitnie poniższa historia.
Wielki kryzys gospodarczy dotarł również na ul. Sienkiewicza. Tutejsi handlowcy w dzień zarabiali coraz mniej, zaś nocną porą tracili jeszcze więcej na rzecz zuchwałych włamywaczy. Na początku 1934 r. narodził się w Białymstoku całkiem niegłupi pomysł. Powstała firma "Klucze", oferująca na korzystnych zasadach dozorców - strażników do wynajęcia. W celach zapewne li tylko marketingowych właściciel przedsięwzięcia oferował potencjalnym klientom polisy ubezpieczeniowe od różnych strat.
Z dostarczeniem odpowiednich dokumentów jednak się nie śpieszył. Liczni kupcy z ul. Sienkiewicza, zwłaszcza ci, stratni już w potyczkach z miejscowym światkiem przestępczym, skwapliwie skorzystali z usług "Kluczy". Niektórym wyszło to jednak niespecjalnie. Gdzieś późną wiosną wspomnianego powyżej roku zawiązała się w zaułkach Chanajek spółka złodziejska, która z uporem zaczęła nękać sklepy ochraniane przez dozorców z firmy "Klucze". Może był to przypadek, a może podjęte przez chanajkowskich mistrzów od łomu i wytrycha rzucone im wyzwanie. W każdym razie na ul. Sienkiewicza zaczęło się dużo dziać. Najpierw włamano się do sklepu artykułów galanterii papierniczej pod nr 22, należącego do Chaima Wajnsztedta.
Złodzieje odwiedzili go wieczorem, kiedy na ulicy trwał jeszcze duży ruch. Zakradli się do komórki obok sklepu, stąd zrobili otwór w ścianie i splądrowali wszystkie półki. Cały majdan załadowali na podstawiony furgon i tyle było ich widać. Dozorca - "klucznik", który w nocy obchodził swój rewir, niczego nie zauważył. Dopiero następnego dnia, kiedy do interesu zajrzał przypadkowo właściciel, kradzież wyszła na jaw. Policjanci z Wydziału Śledczego nie mieli tu nic do roboty. Innym razem pracownik firmy "Klucze" zauważył około północy, że w magazynie sukna przy Sienkiewicza 14 spółki Lipkies i Szczuczycki nie pali się lampka, pozostawiona, aby umożliwić obserwację sklepu z zewnątrz. Zaintrygowany, udał się do drugiego wejścia od strony podwórza i stwierdził, że drzwi są otwarte. Znowu do akcji wkroczyli agenci śledczy. Ustalili oni, że złodzieje weszli najpierw w dzień do sąsiedniego, pustego magazynu, a kiedy nastała sprzyjająca pora, wybili dziurę w ścianie i tą drogą wynieśli trzy czwarte towaru.
Szczytem zuchwałości szajki włamywaczy było to, co zrobili oni pod koniec miesiąca września. Jako cel wybrali składy manufaktury p. Słonia przy ul. Sienkiewicza 1. Najpierw dotarli na schody prowadzące do lokalu byłej Resursy Obywatelskiej, stąd wyłamali otwór do upatrzonego magazynu i wynieśli wprost na ul. Żydowską, towar wartości blisko 4 tys. zł. Nie zapomnieli też o futrze właściciela, które ten nieopatrznie zostawił w sklepie. I znowu, najęty dozorca z firmy "Klucze", nic a nic nie słyszał. Dopiero rano stwierdził skutki obecności rabusiów.
Po tych kradzieżach policja rzecz jasna zainteresowała się bliżej działalnością pechowej spółki ochroniarskiej. Dozorcom nie udowodniono jednak złej woli podczas wykonywania przez nich, licho zresztą, podjętych obowiązków. Okazało się, że sami kupcy narzucali niekiedy kandydatów na strażników. Chcąc ratować nadwątloną reputację, ci ostatni postanowili się uzbroić, aby mieć więcej szans w starciu z opryszkami. Jeden z nich, niejaki Józef Węgrzyk miał kupić za składkowe pieniądze rewolwery i naboje dla wszystkich. Niestety, powierzoną mu forsę przehulał i na wniosek kolegów sam trafił pod więzienny klucz.
Włodzimierz Jarmolik
wtorek, 20 lutego 2018
Historia niepopularno-prawdziwa
W okresie międzywojennym proboszcz parafii św. Rocha Adam Abramowicz udzielał poparcia patriotycznym działaczom politycznym i społecznym .
Jedną z takich organizacji był Związek Mieszkańców Przedmieść. Centrum działalności Związku mieściło się przy parafii św. Rocha. Sztandar Związku Mieszkańców Przedmieść jest przechowywany do dziś dnia w parafii św. Rocha, a nawet co roku jest noszony w procesji Bożego Ciała, ulicami miasta. Oczywiście działo się to wszystko za wiedzą księdza proboszcza Adama Abramowicza.
Wielu działaczy Związku Mieszkańców Przedmieśći mieszkało na terenie parafii jak np. Hipolit Kaliszewski, przywódca ONR i żołnierz NSZ w mieście oraz rodzina Cichoszów z Antoniuka. Zdecydowanie patriotyczny charakter, miała gazetka parafialna „Jutrzenka”, przedmiot ataków lewicy przed wojną, a nawet po wojnie.
Na terenie parafii organizowane były również akcje mające na celu ograniczenie wpływów lewicy w mieście. I tak 25 października 1936 roku odbyła się przy kościele manifestacja patriotyczna, w której wziął udział Alfons Zgrzebniok, były dowódca Powstań Śląskich, w tym czasie wicewojewoda białostocki. W czasie manifestacji protestowano m. in. przeciwko artykułom, zamieszczanym w gazetce szkolnej Państwowego Gimnazjum Żeńskiego im. Anny Jabłonowskiej, w którym gloryfikowano komunistyczną rebelię w Hiszpanii. W rezultacie nastąpiła zmiana na stanowisku dyrektorki tego Gimnazjum.
Oparciem i zapleczem dla działaczy prawicy była parafia św. Rocha i pracujący tam księża. Z Narodowymi Siłami Zbrojnymi utrzymywali kontakty dwaj wikariusze parafii: ks. Adolf Jan Frydrykiewicz i ks. Piotr Maziewski. Natomiast trzeci wikary ks. Cezary Trzeciak ps. „Urwis” był kapelanem miasta Białystok w Armii Krajowej.
Na plebani parafii św. Rocha istniał od 1942 roku punkt łączności Komendy Okręgu Narodowych Sił Zbrojnych, który obsługiwała siostra Beata ze Zgromadzenia Misjonarek Świętej Rodziny. Przez plebanię przewinęło się wielu dowódców ze sztabu Okręgu XIII NSZ oraz komendantów Powiatów z terenu Okręgu. Zbigniew Machalski ps. „Pilar”, przed objęciem Komendy Powiatu Sokółka NSZ instrukcje otrzymał na plebani św. Rocha.
Do NSZ należała grupa młodzieży, która spotykała się na próbach parafialnego chóru, m. in. Eugeniusz Stępkowski ps. „Beniowski”, Walentyna Stępkowska ps.„Żabka”. Stale na plebani mieszkał Józef Bagnowski ps. „Witold”, jeden z najaktywniejszych żołnierzy Okręgu.
Na plebani parafii św. Rocha miał swoją siedzibę Okręgowy Delegat na województwo białostockie, wybitny działacz Józef Przybyszewski ps. „Grajewski”. Wojewoda Przybyszewski, w czasie pobytu w Białymstoku miał tam pokój, w którym mieszkał i przyjmował pracowników Delegatury Rządu. Trzeba przy tym pamiętać, iż w tym czasie na plebani mieszkał również oficer Gestapo wraz z
Na podstawie :
romandmowski.edu.pl
Gdzie kucharek sześć...
W połowie sierpnia 1919 roku zrzeszeni we własnym związku kucharze wystąpili do restauratorów z żądaniem tygodniowych podwyżek wynagrodzenia o 150 - 200 marek. Dodatkowo żądali 6 marek za każdą dodatkową godzinę pracy i trzymiesięcznego trybu wypowiadania umów. Restauratorzy nie mogli spełnić tych warunków. W efekcie tej patowej sytuacji po Białymstoku zaczęła krążyć grupa delegatów związkowych składająca się z kucharzy, "którzy sami nigdzie nie pracują" i "zabierała z kuchen restauracyjnych kucharzy".
Oburzenie restauratorów i konsumentów było ogromne. No bo jak to? Ktoś czekał na zamówionego sznycla, a tu zamiast niego dostawał komunikat, że kucharz "zabrany" i jest strajk. Sami kucharze też zaczęli kręcić nosami na taką formę protestu, bo jako stały dodatek do pensji otrzymywali codziennie "śniadanie, obiad i wieczerzę", ale jak zastrajkowali, to kto to miał im przyrządzić? Wkrótce jednak sytuacja została opanowana, choć i w następnych latach strajki personelu w białostockich lokalach gastronomicznych zdarzały się często.
Przyczyny były najczęściej takie same. Ale to co wydarzyło się w zimie 1936 roku, przekroczyło wszelkie normy. Białystok aż kipiał z oburzenia dowiedziawszy się o praktykach stosowanych w bufetach na dworcu kolejowym. Prowadzenie tych lokali było intratnym interesem. Potencjalni dzierżawcy bili się o podpisanie umowy, a następnie, gdy już ją mieli, to chcieli szybko osiągnąć maksymalne zyski przypuszczając, że kolejna umowa będzie podpisana z innym kandydatem. Bywało więc w tych bufetach różnie, ale to co wyprawiał dzierżawiący je Józef Dyrlacz, przekroczyło normy przyzwoitości.
Jak pisano "w stosunku do swoich pracownic stosuje niesłychany wprost wyzysk". Kobiety zatrudnione w jego bufetach pracowały po 12 - 13 godzin na dobę za 1 złotówkę dziennie. Uważano, że Dyrlacz wykorzystuje wysokie bezrobocie panujące w mieście, a na skargi i prośby miał jedną odpowiedź - "nie podoba się? - won!" Tu nawet strajki nic by nie pomogły. W tak dramatycznej sytuacji pozostawało jedynie współczuć . Ale gdy w tym samym 1936 roku wybuchł w Białymstoku strajk w Cafe - Lux, to wzbudził tylko żarty. Można też zapisać go w annałach miejskiej anegdoty.
Cafe - Lux była popularną cukiernią, którą w maju 1927 roku otworzyła Estera Sztejn. Lokal znajdował się w nieistniejącym już dziś budynku przy Sienkiewicza 38. Jak twierdzono, urządzony był "na modłę europejską". Jedną z jego atrakcji były nader przystojne kelnerki. Wieczorami trudno było znaleźć tu wolny stolik. Całe miasto wiedziało, że w Luxie odbywają się "randes - vous miejscowej inteligencji". Oprócz sali, w której popijając aromatyczną kawę raczono się miejscowymi ploteczkami, były oddzielne sale do tańca i do gry w karty. Tą ostatnią szczególnie upodobała sobie miejscowa złota młodzież. I tu trudno było znaleźć wolne miejsce. Grano głównie w brydża, ale nie stroniono od pokera, a amatorzy szybkich wrażeń zgrywali się w popularne oczko.
I oto nagle, w pewien sobotni wieczór, tuż po sylwestrze 1936 roku, gdy w sali byli już wszyscy gracze, to zamiast siąść do tasowania krat, rozpoczęto wiec. Wkrótce okazało się, że było tylu chętnych do wiecowania, że całe towarzystwo musiało przejść do większej sali tańców. Tu jeden z mówców podniesionym głosem perorował, że przez Białystok przelewa się fala strajków, wobec której nie można być obojętnym. Inni karciarze zauważyli też, że znacznie spadły ostatnio koszty utrzymania. Kolejny mówca podniecał słuchaczy, krzycząc, że gdy ceny chleba, cukru, soli, węgla spadają, to należy stanowczo żądać obniżki opłat za grę w karty w Luxie! Manifestanci ochoczo spisali swe postulaty i przedstawili je kierownictwu lokalu, a następnie proklamowano strajk! Karciarze wybrali popularną wówczas wersję strajku polskiego. W ich wydaniu wyglądał on tak, że przy stolikach siedzieli brydżyści, pokerzyści i oczkowcy, ale "bezczynnie z założonymi rękami nie opuszczając warsztatów pracy" i cierpliwie czekali na decyzję kierownictwa Luxu.
Ale szybciej zareagowała opinia publiczna. Kpiono sobie z karciarzy, a jeden z miejscowych publicystów w kabaretowej manierze napisał, że "chodzą słuchy po mieście, że w tych dniach zastrajkować mają wszystkie parkany białostockie. Tłem strajku jest podobno fakt, że parkany są oburzone na swoich właścicieli z racji zupełnego zaniedbania. Nadto mają wnieść rezolucję domagającą się u władz, ażeby zechciały wniknąć w ich aż nazbyt widoczną niedolę, na co wskazuje sam wygląd parkanów. Po strajku z Luxu będzie to drugi z rzędu oryginalny strajk". Ot i taka garść strajkowych perypetii z minionych lat.
Andrzej Lechowski
niedziela, 18 lutego 2018
Rewolwer i melonik
Posiadanie broni w II RP było stosunkowo łatwe. Pozwolenie wydawał starosta po zasięgnięciu opinii policji.Ta jednak z reguły nie stawiała żadnych przeszkód. Tak więc gdy otrzymało się stosowne zaświadczenie, można było bez obaw kupić sobie wymarzonego colta lub browninga.
Inną sprawą było to, że pozostałością po wojnie była masa broni, której mimo specjalnej ustawy wydanej w 1919 roku, nie zalegalizowano i pozostawała ona w dyspozycji wielu osób, które o zaświadczenie starosty nawet się nie starały.
Z kupieniem broni nie było też wielkiego kłopotu. W Białymstoku około 1930 roku istniały trzy sklepy oferujące szeroką gamę rozmaitych kalibrów. Największą popularnością cieszył się Magazyn Broni Stanisława Homana przy Rynku Kościuszki 5, czyli w dawnym klasztorze Sióstr Miłosierdzia. Sam Homan był znanym działaczem samorządowym oraz radnym miejskim w latach 1919 - 1927. Drugi, też dobrze zaopatrzony sklep prowadził Jan Gołębiewski przy Sienkiewicza 29. Ostatni, mniej znany, znajdował się przy Kraszewskiego 17 A i należał do Chileckiego.
Ta łatwa dostępność do broni spowodowała to, że w mieście mnożyły się incydenty związane z jej użyciem. Wiele z nich było szeroko komentowanych i trudno oprzeć się wrażeniu, że panowała w związku z tym wyraźna obawa i poczucie zagrożenia. Odczucie to potęgowało to, że celem ataków bywały też znane w mieście osobistości.
Tak było 2 czerwca 1924 roku, gdy około godziny 10 rano w mieszkaniu znanego przemysłowca Oswalda Tryllinga przy Warszawskiej 7 rozległ się trzask tłuczonego szkła. Okazało się, że ktoś z zewnątrz strzelał do balkonowych drzwi w tej okazałej kamienicy. Szczęściem nikogo w tym czasie nie było w pobliżu. Z notatki policyjnej dowiedzieć się natomiast możemy, że była to "zabłąkana kula". Można by przypuszczać, że ot tak, nie wiedzieć czemu wpadła do tryllingowych apartamentów.
Podobne zajście miało miejsce 8 kwietnia 1925 roku, a jego mimowolnymi uczestnikami byli Wincenty Hermanowski, znany aptekarz i późniejszy prezydent miasta oraz Teofil Morelowski, dziennikarz i działacz polityczny. Obaj panowie spotkali się wieczorem w lokalu Chrześcijańskiej Demokracji, której byli członkami, przy Rynku Kościuszki 7. W trakcie ich rozmowy z rynku padł strzał. Kula przebiła podwójne balkonowe szyby, "rozsypując odłamki szkła po całym lokalu", a następnie "przeleciawszy między głowami prezesa Hermanowskiego i sekretarza Morelowskiego, poczem odbijając się od pieca zupełnie spłaszczona, upadła na podłogę". I tu szczęśliwie nie było ofiar.
W związku z tym incydentem dociekano, czy był to "zamach zbrodniczy z zemsty, czy względów politycznych". Hermanowski był przekonany, że był to zamach na Morelowskiego. Policja nie ustaliła jednak żadnych okoliczności powodów oraz nie ujęła sprawcy.
W mieście mnożyły się również zwykłe bandyckie napady. Nie było tygodnia, aby w prasowych kronikach policyjnych nie podawano informacji o zbójeckich porachunkach i wyczynach z użyciem broni palnej. Wśród tego towarzystwa nierzadko znajdowali się też szaleńcy. Ot choćby w styczniu 1934 roku jeden z mieszkańców ulicy Piasta po wypiciu większej ilości wódki wpadł w alkoholowy szał. Z rewolwerem w dłoni wtargnął na jedną z posesji przy ulicy Glinianej. Najpierw strasząc bronią rozpędził bawiące się na podwórzu dzieci, a potem będąc już w mieszkaniu, pobił znajdujące się w nim osoby i krzycząc, że wszystkich zabije, zaczął na oślep strzelać. I znowu szczęśliwie nikogo nie trafił, co przypisać można tylko jego upojeniu.
Bandytyzm paraliżował Białystok. Strach powstrzymywał okolicznych włościan przed przyjeżdżaniem do miasta na targowiska, gdyż w drodze powrotnej często stawali się ofiarami czyhających na nich bandytów. Jedna z głośniejszych tragedii rozegrała się w marcu 1925 roku na skrzyżowaniu szosy Baranowickiej i Michałowskiej. Powracających wieczorem z Białegostoku z targu braci Anisiuków i towarzyszącą im żonę rzeźnika z Michałowa Klatową zatrzymał "gardłowo rzucony rozkaz: stój, dawaj pieniądze, z wozu zleź". Gdy przerażeni podróżni zeszli z furmanki, jeden z braci krzyknął: "pomocy!". To sprowokowało napastnika. Strzelił. Ciężko ranił Anisiuka i śmiertelnie trafił kobietę.
Policja wszczęła energiczne śledztwo. Szybko ustaliła, że napastnikiem był niejaki Antoni Kowalski, mieszkaniec Dziesięcin, znany policji z kradzieży i napadów w Białymstoku. Przebiegły bandyta "ukrył się jednak zręcznie" i dopiero po ponad pół roku policjanci zauważyli, że wieczorem pewnego wrześniowego dnia zjawił się w rodzinnym domu na Dziesięcinach. W trakcie próby ucieczki jeden z policjantów zastrzelił bandytę.
Często broń była też narzędziem samobójczym. Tragedia taka wydarzyła się w rodzinie znanego w mieście przemysłowca branży drzewnej Mozesa Szlachtera w jego domu przy Św. Rocha 14. 25 sierpnia 1925 roku pod nieobecność rodziny 19-letni syn Szlachtera, Naftali w chwili załamania psychicznego za pomocą ojcowskiego browninga strzelił sobie w głowę. Powodem tego desperackiego czynu miały być "niekorzystne transakcje i operacje finansowe". Przypadki użycia broni dla wyrównania rozmaitych porachunków były na porządku dziennym. Ledwo przebrzmiało echo samobójstwa Szlachtera, to na początku września tegoż roku na Dojlidach w trakcie sprzeczki dwóch tamtejszych mieszkańców, jeden z nich nagle "wyjął z kieszeni rewolwer i strzelił dwukrotnie", raniąc swego przeciwnika, po czym zbiegł.
Nasilające się zbrodnicze incydenty zmusiły władze do ostrej reakcji. Policja zaostrzyła kontrole. Dodatkowo uznano, że traktowane dotąd za nieszkodliwe małokalibrowe flowery, których posiadanie nie było ograniczane żadnymi pozwoleniami i zakazami, "są bronią niebezpieczną". Tak więc w sierpniu 1925 roku ministerstwo spraw wewnętrznych objęło i ten rodzaj broni pozwoleniami, zaznaczając jednocześnie, że "prawo posiadania broni nie jest równoznacznem z prawem używania jej i strzelania na drogach, miejscach publicznych, lub miejscach gdzie spowodować może nieszczęśliwe wypadki".
Andrzej Lechowski
Przystojny młodzieniec z ul. św. Rocha
To, co sprowadziło Franciszka Więckowskiego, przystojnego młodzieńca z ul. św. Rocha na złą drogę, można określić jednym słowem - kobieta !
Na początku lat 20. był on jeszcze przykładnym uczniem Liceum Handlowego i miał zadatki na solidnego urzędnika, ale niestety nie oparł się urokom pewnej panienki, która okazała się być nieco lekkich obyczajów i wymagała stałych inwestycji pieniężnych. Nie mogąc liczyć w tym względzie na pomoc rodziców, został Franio przedstawicielem znanej firmy fotograficznej z Warszawy i zaczął na ulicach miasta i w przyległych doń mniejszych osadach namawiać ludzi do wykonywania portretów i powiększonych zdjęć ślubnych.
Miał całkiem wiarygodną aparycję, więc łatwo otrzymywał zaliczki, na które akuratnie wystawiał pokwitowania. Ponieważ prowizja przestała mu wystarczać, bo hulał radośnie ze swoją ukochaną po różnych restauracjach, przestał odsyłać pieniądze do centrali, czyli mówiąc krótko, dokonywał malwersacji.Sąd skazał Więckowskiego na pół roku więzienia.
Po wyjściu na wolność na dobre związał się z półświatkiem. Najczęściej można go było spotkać w restauracji "Łącz" albo w sali bilardowej "Polonia".
Były to miejsca szczególnie ulubione przez miejscowych letkiewiczów i niebieskich ptaków. Tutaj z pomocą szemranych znajomków już całkiem dorosły Franciszek nauczył się nowych oszukańczych, można rzec śmiało, złodziejskich sztuczek. Żeby nie zrywać całkowicie ze swoim fachem, zaczął pracować na tzw. fotografa.
Metoda ta szczególnie skutkowała w chłodne dni. Posługujący się nią złodziejaszki wchodzili w marynarce do kawiarni, restauracji czy hoteli i korzystając z nieuwagi szatniarza, zdejmowali (niczym aparatem - stąd nazwa triku) wybrane futro lub palto na ciepłym podbiciu, i tak odziani opuszczali, jak gdyby nigdy nic, gościnny lokal.
Franciszek Więckowski praktykował zdejmowanie cudzych okryć do 1927 r., kiedy to wpadł ze skradzionym futrem w domu zajezdnym Rybałtowskiego i trafił znowu na półroczny pobyt za kratkami.
Po opuszczeniu więzienia, dzięki poczynionym tam znajomościom, Więckowski szybko wsiąkł w miejscowe środowisko złodziei mieszkaniowych. Nie zadawał się jednak ze zwykłymi włamywaczami, którzy chodzili na robotę z ordynarnym łomem, lecz jako szpagat (inteligent) preferował towarzystwo klawiszników z Chanajek.
Jego rodzinna ul. św. Rocha leżała na obrzeżach tej mocno kryminogennej dzielnicy. Różnica pomiędzy zwykłym włamywaczem a klawisznikiem polegała na tym, że ten ostatni gardził prymitywnymi sposobami grabieży. Klawisznicy bowiem, będący obok kasiarzy arystokracją złodziejskiego rzemiosła, forsowali drzwi do upatrzonych lokali za pomocą przemyślanych wytrychów i dorobionych kluczy (tzw. klawiszy). Przygotowanie odpowiednich klawiszy, inaczej szperaków, wymagało sporo umiejętności i zachodu. Najpierw trzeba było zrobić odcisk dziurki od klucza, najlepiej w mydle, później poprzez sondowanie tegoż otworu specjalnym drucikiem uzyskać informację co do nacięć na podrabianym kluczu. Takie, ostrożne zabiegi musiały nieco potrwać. Trzeba się było strzec dekonspiracji przed mieszkańcami wybranego obiektu oraz wzrokiem sąsiadów i ciekawskiego dozorcy.
Klawisznicy pracowali zwykle w grupkach. Na początku lat 30. Więckowski znalazł się w jednej z nich. Jej liderem był doświadczony złodziej Icek Goldstein, z zawodu ślusarz i właściciel pięknej kolekcji najrozmaitszych wytrychów i podrobionych kluczy. Za głównego pomagiera miał mistrza w rzeźnickim fachu Nochima Abelewicza. Teraz do tej dwójki dołączył rokujący duże nadzieje Więckowski. I rzeczywiście! Były już fotograf szybko wyrobił się w nowej profesji. Przez kilka lat kradł całkiem bezkarnie.
Dopiero w lutym 1934 r. powinęła mu się noga. Wpadł ze swoimi kompanami przy próbie ograbienia składów przedsiębiorstwa "Warrant". Ponieważ zdjęcie Więckowskiego pojawiło się w kartotece Wydziału Śledczego, policja miała go od tej pory na oku. Wpadł w 1936 r. Już z nowym wspólnikiem Kazimierzem Golińskim dokonał zuchwałej kradzieży biżuterii z mieszkania na Antoniuku.
Jego styl włamania rozpoznał jednak ekspert z policji śledczej Karol Sznekangerg. Za Franciszkiem Więckowskim znów zamknęła się brama więzienna.
Włodzimierz Jarmolik
piątek, 16 lutego 2018
Zakręt śmierci na Dąbrowskiego
W międzywojniu w odniesieniu do fragmentu ulicy Dąbrowskiego potocznie używano innej nazwy - zakręt śmierci. Powstała ona na skutek zakrętów pod kątem 90 stopni z obu stron dojazdów do wiaduktu.
Białostoccy kierowcy, czy to za sprawą brawury, czy nieumiejętności, mieli duży problem z pokonaniem tego drogowego zygzaka. Wypadki wraz z rozwojem motoryzacji mnożyły się. Jeden ze znamiennych wydarzył się w sierpniu 1932 roku. Oto kierowca taksówki Abram Mikołajewski wiózł do szpitala w Choroszczy pewnego umysłowo chorego. Traf chciał, że z naprzeciwka jechała inna taksówka. No i spotkały się na samym zakręcie śmierci. Na szczęście nic się nikomu nie stało, ale "obydwa samochody zostały ciężko uszkodzone".
Mikołajewski tłumaczył się, że "wypadek spowodował chory, który rzucił się na niego i uniemożliwił mu kierowanie autem". Ale dociekliwi policjanci ustalili ponad wszelką wątpliwość, że to raczej Mikołajewski był chory umysłowo, bo w tak niebezpiecznym miejscu "zamiast objeżdżać zakręt łukiem, skrócił sobie drogę i wjechał na nadjeżdżający z przeciwnej strony samochód".
Problem z zakrętem śmierci narastał, aż musiał zainteresować się nim sam wojewoda Marian Zyndram Kościałkowski. W listopadzie 1933 roku do Białegostoku przyjechał dyrektor wileńskiej dyrekcji PKP inżynier Kazimierz Falkowski. Kościałkowski zaprosił go na "konferencję w sprawie t.zw. zakrętu śmierci", gdzie "wskutek bardzo ostrego łuku dochodzi w tem miejscu często do katastrof".
Obaj panowie uzgodnili, że konieczną jest budowa nowego wiaduktu "który pójdzie ponad torami kolejowymi w linii prostej, a więc skróci zarazem drogę do stacji i ogromnie ułatwi ruch kołowy". Obaj też wybrali się na Dąbrowskiego, aby naocznie stwierdzić, że budowa jest nieodzowna.
Przez cały 1934 rok trwały prace przygotowawcze i dopiero w drugiej połowie 1935 zarząd miasta "przy poparciu wileńskich władz kolejowych" rozpoczął budowę. Jeszcze w tym samym roku wzniesiono przyczółki nowego wiaduktu na Dąbrowskiego.
Zakładano, że budowa zakończy się w 1936 roku, ale zabrakło niezbędnych funduszy. Prezydent miasta Seweryn Nowakowski wystarał się o dodatkowe pieniądze na roboty publiczne i w 1937 roku prace ruszyły pełną parą.
Budowę w maju 1937 roku wizytował nawet premier generał Felicjan Sławoj Składkowski. Po spotkaniu w magistracie, w którym uczestniczył następca wojewody Kościałkowskiego, Stefan Kirkitlis, Nowakowski zaprezentował premierowi prace przy regulacji Białki, a na zakończenie wizytacji wszyscy pojechali na Dąbrowskiego.
Składkowski uważnie zlustrował likwidację zakrętu śmierci i wyraźnie zadowolony z tego, co mu pokazano, żegnając się z Nowakowskim stwierdził - "no, Białystok ostatnio mocno się podciągnął".
Andrzej Lechowski
środa, 14 lutego 2018
Proceder - Rodzinka.sp.zoo
Oparciem dla przedwojennych białostockich opryszków, oprócz wypróbowanych kumpli, była najbliższa rodzinka. Żona, siostra czy córka wnosiły całkiem wiele do ciemnych interesów swoich mężczyzn. Włamywacze potrzebowali zaufanych świec do ustalania i obstawiania miejsca do skoku, doliniarze sprytnych tycerek, zasłaniających ich manipulacje przy cudzych kieszeniach, sutenerzy zaś odpowiedniej ręki przy rekrutowaniu i nadzorowaniu prostytutek. Kobiety nadzwyczaj skutecznie odgrywały tę rolę.
W drugiej połowie lat 30. grasowała w Białymstoku szczególnie zuchwała szajka włamywaczy, tzw. lipkarzy, którzy do mieszkań dostawali się przez okno. Wybierali lokale na I lub II piętrze, których właściciele pozostawiali otwarte okna, drzwi balkonowe bądź lufciki. Szefem bandy był Jan Piłasiewicz, złodziej od zarania II Rzeczypospolitej.
Jego kompanem był Henryk Gebauer, także wytrawny rzezimieszek z solidną kartoteką. Rolę głównego wywiadowcy i obserwatora miejsc skoków pełniła natomiast dwudziestokilkuletnia żona Piłasiewicza, Zofia z domu Moroz. Mieszkała wraz z mężem (o ile ten nie siedział w więzieniu lub nie ukrywał się po ucieczce z niego) przy ul. Piłsudskiego nr 45, prowadząc zakonspirowaną melinę. Tutaj spotykali się członkowie szajki przed każdym skokiem, pieczołowicie przygotowanym przez energiczną gospodynię. W ciągu miesiąca Zofia Moroz potrafiła wystawić mężowi i jego pomagierom nawet kilkanaście mieszkań.
W zbieraniu informacji nadobna Zosieńka wyręczała się często obrotnymi chłopaczkami z sąsiedztwa, a nawet znajomymi prostytutkami . Swoją gromadkę pomocników trzymała silną ręką. Kiedy jedna z ulicznic została podejrzana o sprzedanie Jana Piłasiewicza glinom, rozsierdzona połowica pobiła ją brutalnie, strasząc jeszcze czymś gorszym. Na początku 1938 r. odbył się głośny proces bandy lipkarzy.
Prowodyr otrzymał łączną karę siedmiu lat i sześciu miesięcy pobytu w domu naprawy. Jego żona Zofia dostała pół roku w zawieszeniu na dwa lata. Z braku pomocnej, męskiej ręki sama zajęła się kradzieżami. Ale wszystko na co ją było stać, to wyrywanie torebek z rąk samotnych kobiet. Latem 1939 r. została za to zatrzymana w Zwierzyńcu i trafiła do aresztu.
Pomagiera w spódnicy miał także włamywacz recydywista Karol Gorbik. Jego szajka działała na przełomie lat 20. i 30. Gorbik wciągnął do niej siostrę Tereskę. Ta rezolutna panna stała się szybko okiem i uchem szajki. Obserwowała głównie klientów sklepów jubilerskich i futrzarskich, ustalała ich adres, no a potem braciszek ze swoją kompanią w odpowiednim momencie, składał białostockim mieszczuchom niezapowiedzianą wizytę.
W 1928 r. kosztowało go to dwa lata więzienia. Gorbikówna wywinęła się wówczas bez szwanku, wpadła dopiero w 1934 r. i to nie w Białymstoku, ale w stolicy. Brat, który po opuszczeniu celi w szarym domu przy Szosie Baranowickiej, powrócił do złodziejskiego procederu, wysyłał ją ze zdobytym łupem do Warszawy. Miał tam solidnego pasera. Panna Teresa wpadła jednak na warszawskim dworcu w policyjny kocioł i została odstawiona pod eskortą członków szajki z kochanym braciszkiem na czele. Ten dostał na rozprawie cztery lata, siostrzyczka trafiła za kratki na rok.
Znaczną wyrękę ze strony rodzinki miał również Jankiel Rozengarten, znany w Chanajkach pod przezwiskiem Jankieczkie. Był to niewątpliwie jeden z królów przedwojennego, białostockiego podziemia. Złodziej, oszust, paser, a zwłaszcza sutener trząsł dzielnicą i miał duże wpływy w całym mieście.
W prowadzeniu interesu pomagała mu żona Rachela, syn Połtier i córka Tauba. Szczególnie wyróżniała się młodziutka Tauba, która wspierała słynnego tatuńcia w prowadzeniu nielegalnego domu schadzek. Werbowała odpowiedni personel, zajmowała się finansami, naganiała klientów.
Po śmierci ojca, który w 1933 r. zginął w bójce na noże ze swoim szwagrem Szmulem Gornfinkielem, Tauba Szulc z domu Rozengarten przejęła całe rajfurskie przedsiębiorstwo. Niemal od razu inkasowała pierwszy wyrok - rok więzienia. Tyle przewidywał 209 artykuł kodeksu karnego za czerpanie zysków z nierządu. A później co i rusz trafiała Tauba do aresztu.
Włodzimierz Jarmolik
poniedziałek, 12 lutego 2018
Podpalacz ,szofer za pan brat
W drugiej połowie lat trzydziestych, kiedy rozwój motoryzacji w Polsce był coraz większy, na drogach i szosach kraju dochodziło także do licznych wypadków samochodowych. Dla poszkodowanych właścicieli i pasażerów aut powodowało to różne skutki. Niekiedy okazywało się, że nie zawsze są one korzystne.
Przekonał się o tym Hersz Zelkowicz, prowadzący w Białymstoku firmę spedycyjną "Autostrada". Wiosną 1936 r. jedna z ciężarówek Zelkowicza wioząca towar do Lublina po drodze wpadła w poślizg. Skutkiem była wywrotka i gwałtowny pożar wozu. Ładunek szlag trafił, ale kierowca Rzepka jakoś ocalał.
Nieszczęśliwy wypadek dał Zelkowiczowi do myślenia. Ciężarówka i przewożone przez nią towary były zasekurowane w białostockim towarzystwie ubezpieczeniowym, straty Zelkowicza zostały więc pokryte z nawiązką.
Ładna sumka za wysłużonego wraka zrobiła na przedsiębiorcy wrażenie, zaczął kombinować, jakby tu jeszcze raz nie skorzystać z okazji. Szybko pojawił się w jego głowie plan. Najpierw, doświadczony już ognistym karambolem szofer Rzepka otrzymał zadanie znalezienie i nabycie jakiegoś przeznaczonego na złom ciężarowego rzęcha. To kosztowało grosze. Później nieco zabiegów kosmetycznych sprawiło, że nabytek ów zyskał znośny wygląd, a nawet, o dziwo, powoli, ale jeździł. Wtedy Zelkowicz zarejestrował ciężarówkę na podstawionego człowieka. Oczywiście nie obyło się przy tym bez łapówki. Teraz nastąpiło wysokie ubezpieczenie wozu. Szef "Autostrady" dokonał tego w towarzystwie asekuracyjnym w Wilnie, w którym nie był jeszcze znany.
Zgodnie z podpisaną polisą, w razie nieszczęśliwego wypadku drogowego właściciel ciężarówki otrzymać miał aż 24 tysiące złotych. Suma była wręcz oszałamiająca. Teraz należało zrealizować drugą część hochsztaplerskiego projektu - znaleźć klienta, który zgodziłby się na stratę towaru w czasie transportu. Wybór Zelkowicza padł na wytwórnię wyrobów gumowych "Jagielski - Windenbaum i spółka". Świeżo upieczony aferzysta miał już z nimi do czynienia i wiedział, że nie są oni zbyt drobiazgowi, co do formalnej strony swoich interesów i przestrzegania prawa. Jagielskiemu i Windenbaumowi spodobał się pomysł wyłudzenia wysokiej asekuracji. Szybko ubezpieczyli na 10 tysięcy zł transport dętek kierowany do Lubartowa i przygotowali do drogi 20 skrzyń z gumowymi odpadkami.
Na początku sierpnia 1936 r. ciężarówka Zelkowicza z kierowcą Rzepką wyruszyła w trasę. Ten ostatni otrzymał od pryncypała 100 zł i dokładne instrukcje. Od ich właściwego wypełnienia zależało, czy po powrocie do Białegostoku trafi w jego ręce dalsze 400 zł. Wszystko udało się nadzwyczaj. Tuż pod Lubartowem Rzepka oblał silnik samochodowy benzyną i podpalił. Ogień szybko strawił cały pojazd wraz z lipną zawartością. Policja lubartowska stwierdziła, że był to nieszczęśliwy wypadek. Wileńskie towarzystwo asekuracyjne musiało, acz niechętnie, wypłacić znaczne pieniądze. Zelkowicz triumfował i od razu zaczął przygotowywać kolejny kant.
Znalazł się jednak człowiek, który odkrył ten proceder. Był to Jan Stankiewicz, urzędnik białostockiej komendy Wojewódzkiej Policji Państwowej, któremu podlegały sprawy ubezpieczeniowe. Ale zamiast zdekonspirować hochsztaplera, zaproponował mu spółkę. Za 50 proc. zysku obiecał zachachmęcić w papierach każdy następny, płonący wypadek, aby firma Zelkowicza pozostała poza wszelkimi podejrzeniami. Ten nie namyślał się długo, przystał na propozycję pazernego policjanta.
Spółka Zelkowicz-Stankiewicz rozpoczęła owocną działalność. Ciężarówki z białostocką rejestracją płonęły pod Zambrowem, Łodzią, Katowicami. Za każdym razem sprawę wypadku brał w swoje ręce Stankiewicz. Kontaktował się z posterunkiem policji i swoimi służbowymi możliwościami uzyskiwał korzystne dla oszustów opinie o przyczynach zniszczonego samochodu i ładunku.
Hochsztaplerka ta trwała długo. W końcu sprawa się rypła. Wiosną 1939 r. Sąd Okręgowy w Warszawie skazał Zelkowicza na 4 lata więzienia. Jego umundurowany wspólnik dostał tylko o pół roku mniej.
Włodzimierz Jarmolik
sobota, 10 lutego 2018
Wybitnie niepoprawny złodziej z ulicy Stołecznej
Zimą 1922 r. jeden z potentatów branży płatnej miłości z ul. Stołecznej wydawał córkę za mąż, uroczystość weselna odbyła się w okazałym lokalu tanecznym w centrum miasta. Zjawiło się na niej blisko 150 prostytutek, alfonsów, kieszonkowców i innych chojraków z całej szemranej dzielnicy.
Wśród gości weselnych znalazł się oczywiście również Jankiel Geller, stały mieszkaniec ul. Stołecznej 9. Był to wybitnie uzdolniony złodziejaszek, który swoją przestępczą karierę rozpoczął w wieku 14 lat i szybko wyrósł na asa mieszkaniowych i sklepowych skoków. Praktykę przeplatał z wiedzą teoretyczną, nabywaną od starszych klawiszników podczas pierwszych, więziennych odsiadek. Z biegiem czasu zaczęły interesować go głównie kusze (łupy) złożone ze złotych monet, biżuterii oraz drogich zegarków. W zaułkach Chanajek dorównywał powoli takim mistrzom, jak Szmul Gorfinkiel z ul. Orlańskiej czy Abram Azji z ul. Krakowskiej, a byli to nie lada mistrzowie w tym złodziejskim fachu.
W maju 1927 r. dokonane zostało zuchwałe włamanie do mieszkania Chaima Szpiro przy ul. Kupieckiej. Sprawcy dobrze wybrali swoją ofiarę. Ów handlarz żelaznym towarem znany był z częstych odwiedzin w składach jubilerskich. Pewnej majowej nocy cały złoty skarb pana Szpiro zniknął. Policja przeprowadziła rewizję i tymczasowo zatrzymała znanych w mieście specjalistów od łomu i wytrychów. Znalazł się wśród nich również Janiekl Geller. Był wszak w kartotece Ekspozytury Urzędu Śledczego wysoko notowanym klawisznikiem i do tego specem od złotych precjozów. Zabrakło jednak przekonywujących dowodów.
Zanim jednak złodziej ze Stołecznej opuścił areszt, spotkał go szkaradny pech. Razem z nim w celi przebywał m. in. Jan Bakun, również zatrzymany w związku ze skokiem na Kupieckiej. Ten przyznał się w zaufaniu Gellerowi, którego uważał za mistrza, że ma zaszyte w marynarce złote dwudziestodolarówki. Policja nie wpadła na ich trop. Geller, wysłuchawszy tych zwierzeń, postanowił uwolnić goja Bokuna od jego okrycia wraz z cenną zawartością. Niestety dał się przy tym złapać na tej czynności. Kradzież marynarek to nie było niestety jego emploi, jak mówią Francuzi. Dlatego pozostał za kratkami jeszcze przez cztery niepotrzebne miesiące.
Przez następne lata różnie układały się losy Jankiela Gellera z ul. Stołecznej. Bywał na wozie, ale zdarzyło się mu też z niego spadać. W 1936 r. wybrał się na gościnne występy na kresy Rzeczypospolitej. Dotarł do Słonimia. Tutaj, w małym zakładzie jubilerskim trafił na duży łup. Był i złoty zegarek z masywną bransoletą, dwa pierścionki z kamykami, kilka broszek i wisiorków. Z tym wszystkim wrócił do Białegostoku i zamelinował zdobycz w domu. Jednak policja kryminalna, która miała stale gwiazdę stołecznych (nie mylić ze stolicą) włamywaczy na oku, przeprowadziła u niego kolejną rewizję. Trafione w Słonimie fanty znalazły się w sejfie Wydziału Śledczego przy ul. Warszawskiej, zaś Jankiel ponownie trafił do więzienia, tym razem na dwa lata.
Po wyjściu na wolność postanowił, ze względu na swoją wątpliwą popularność, mniej udzielać się osobiście. Znalazł w sąsiednich domach kilku sprytnych chłopaczków, przeszkolił i zaczął posyłać na przygotowane przez siebie roboty. Trwało to jednak niedługo.
W czerwcu 1939 r. dwóch wyrostków - Jankiel Lik ze Stołecznej 9 i Abram Klaczko z domku tuż obok - wpadło przy wynoszeniu z mieszkania Efroima Zyrbelblata przy ul. Polnej, starych zabytkowych lamp. Po krótkim przesłuchaniu przyznali się, że ich instruktorem i mentorem był Jankiel Geller. Klawisznikowi temu zabrakło więc nie tylko fartu, ale i chyba umiejętności pedagogicznych.
Włodzimierz Jarmolik
piątek, 9 lutego 2018
Cwany lwowiak, ale nie nad Białką
Wydawałoby się, że lwowiaka nie można nabrać na byle plewy. Wystarczyło jednak, kiedy jeden taki spryciarz przyjechał do przedwojennego Białegostoku.
Było to w 1932 r. Pojawił się u nas Chil Elbaum, człowiek z gotówką i pomysłami. Chciał założyć interes. Traf chciał, że na Lipowej spotkał dawnego kompana Szyje Grosschutza.
Gdy Grosschutz zorientował się, że koleś ze Lwowa ma w zanadrzu sporo dolarów, postanowił go bez sentymentów oszwabić. Zaproponował spółkę przy podrabianiu banknotów. Wyjaśnił mechanizm oszukańczej akcji, wspomniał o zdolnym wspólniku, inżynierze, no i nadmienił o braku forsy na odpowiedni papier i drogie chemikalia.
Elbaum przystał na intratną, jak mu się wydawało propozycję. Kiedy fałszywy inżynier zademonstrował możliwości kantmaszynki, cwany lwowiak był wniebowzięty. Wyłożył 100 dolarów i ruszyli w miasto. Raptem wokół nich powstało dziwne zamieszanie. Odezwały się krzyki: "łapaj", "trzymaj". Ktoś kogoś gonił, ktoś uciekał. Towarzysze Elbauma także dali drapaka, wołając do niego, żeby zrobił to samo.
Wieczorem w tej samej knajpce na Lipowej Elbaum natknął się na przyjaciela Szyje Grosschutza. Ten miał zatroskaną minę. Okazało się, że "inżynier" wpadł w ręce policji. Agenci wydziału śledczego znaleźli w jego mieszkaniu fabryczkę fałszywych dolarów. Trzeba jakoś wyciągnąć kamrata z aresztu - dowodził białostocki cwaniak. Inaczej, przyciśnięty w czasie przesłuchania gotów wszystko wyśpiewać o przygotowywanej aferze. Znam pewnego adwokata, który ma duże stosunki na policji i w sądzie. Chodzimy do niego po poradę. "Adwokatem" okazał się pokątny doradca, jakich w mieście było na pęczki. Nazywał się Mojżesz Kempel. Ten wysłuchał całej sprawy i odrzekł, że jej załatwienie będzie kosztowało 100 dolarów. Plus koszty dla niego. Wystraszony Elbaum wyciągnął dolary i zapłacił. Według "mecenasa" aresztowany miał wrócić do domu nazajutrz z rana.
Dopiero po kilku dniach i nocach rozmyślań Elbaum doszedł do słusznego wniosku, że został podstępnie nabity w butelkę. Całe przedstawienie z kantmaszynką i aresztowaniem inżyniera było specjalnie zainscenizowane. W ramach skromnego rewanżu zgłosił się na policję i wszystko opowiedział. Grosschutz i Kempel znaleźli się za kratkami. Wkrótce dołączyli do nich pomagierzy oszustów. Elbaum natomiast jak niepyszny powrócił na własne lwowskie śmieci.
Włodzimierz Jarmolik
środa, 7 lutego 2018
Król przestępczego światka
Jankiel Rozengarten, zwany przez chanajkowskich kompanów Jankieczkie, był na przełomie lat 20. i 30. niekoronowanym królem białostockiego półświatka. Ów sutener, włamywacz i paser widział ze swego domu przy ul. Orlańskiej wszystkie warte zauważenia szwindle w mieście. W niektórych brał udział, inne łaskawie przyjmował do wiadomości. W wielu sprawach sąd powoływał go na świadka.
Jankieczkie odpowiadał zwykle bardzo wykrętnie. Przedstawiciele Sądu Okręgowego byli szczególnie zainteresowani wiedzą Jankiela Rozengartena na temat dwóch głośnych afer, które miały swój początek w 1920 r. - podpalenia składów towarowych "Warrant" oraz prowadzenia fabryczki fałszywych dolarów i złotówek przez Salomona Jankiela. Śledztwo w obu sprawach trwało bardzo długo i dopiero po sześciu latach, w 1932 r. zaczęły działać obie pierwsze instancje sądowe.
Towarzystwo Handlowo-Transportowe "Warrant" miało magazyny przy ul. Fabrycznej. Pożar wybuchł w nich 23 września, po północy. Nie udało się go opanować, choć straż pożarna walczyła dzielnie przez kilka godzin. Piętrowy, murowany budynek spłonął doszczętnie.
Według późniejszych zeznań współwłaściciela firmy, Kugla, Furmana i braci Krugmanów, a także kupców, którzy w "Warrancie" składowali towary, głównie futra i skóry - spłonął majątek wartości blisko pół miliona złotych. Strata była rzeczywiście ogromna, że aż podejrzana. Zwłaszcza, że handlowcy swoje skórki soboli, tchórzy czy lisów ubezpieczyli na duże sumy i to w różnych towarzystwach asekuracyjnych.
Policja rozpoczęła żmudne i przewlekłe śledztwo. Przesłuchano w tej sprawie mnóstwo świadków, dokonywano rozmaitych wizji lokalnych i ekspertyz, w końcu wniosek był jednoznaczny - umyślne podpalenie. W 1932 r. na ławie oskarżonych zasiadło 10 osób ze współwłaścicielem "Warrantu" Lejzorem Kuglem na czele. Była to dopiero pierwsza instancja sądowa. Proces miał trwać jeszcze kilka lat i trafić aż do Sądu Apelacyjnego w Warszawie.
Również w 1920 r. Sąd Okręgowy odbył pierwszą sesję w sprawie afery fałszowania dolarów i złotówek, którą miał rozpocząć Salomon Janielew, zwany Rudym, właściciel firmy budowlano-remontowej. Procederem podrabiania banknotów zajął się Rudy po reformie walutowej ministra Grabskiego z połowy 1924 r. Początkowo uniewinniony, Janielew trafił pod sąd sześć lat później.
Osławiony Jankieczkie wskazany na świadka przez prokuratora przebywał akurat w więzieniu. Wisiało na nim kilka wyroków. Zeznająca w tym samym procesie jego córka stwierdziła, że ojca co i rusz odwiedzał Jankiel Najdorf, znany policji jako największy pokątny bankier w razie potrzeby umiejętnie korumpujący miejscowych urzędników, sędziów i policjantów.
Grał z ojcem i innymi bossami chanajkowskich złodziei w karty i omawiał aktualną sytuację w białostockim światku podziemnym. Miał on ponoć zaproponować Jankieczkie 10 tys. dolarów za podpalenie "Warrantu". Także z tym podejrzeniem Najdorf znalazł się na ławie oskarżonych.
Rozengarten, doprowadzony z więziennej celi do sali sądowej twierdził, że kategorycznie odmówił dokonania tego zbrodniczego czynu. W ustach zatwardziałego rzezimieszka, wielokrotnie karanego za rozmaite przestępstwa brzmiało to szczególnie zabawnie. Poza tym Jankieczkie, jak to zwykle było z szemranym świadkiem, zasłaniał się niepamięcią i brakiem jakichkolwiek kontaktów z głównymi oskarżonymi.
Jego zeznania przed sądem różniły się od złożonych w śledztwie. Powtarzał tylko to, co miał jakoby słyszeć od innych. Również przy zeznaniach w procesie Janielewa Rozengarten był oszczędny w słowach. Choć twierdził, że starał się współpracować z organami ścigania, to jego informacjom brak było precyzji. Po drodze przydarzył mu się też znamienny wypadek.
Wypuszczony pod koniec 1932 r. czasowo na wolność był pod ścisłą obserwacją agentów śledczych. Zrewidowany niespodziewanie na ulicy okazał się właścicielem 8-strzałowego rewolweru. W kieszeni marynarki zabrakło tylko pozwolenia na broń.
Włodzimierz Jarmolik
wtorek, 6 lutego 2018
Fachowcy z ul. Młynowej
Cała przedwojenna Młynowa to blisko 80 numerów. Dla miejscowej policji ciekawe były szczególnie te z 20. Tutaj bowiem gnieździli się najaktywniejsi w różnych występkach indywidua. Przodowały dwa domy, pod numerem 24 i 28. Nic zatem dziwnego, że kiedy miała miejsce w mieście - a zwłaszcza w okolicach Chanajek - jakaś większa przewalanka, to tam właśnie kierowali swoje pierwsze kroki przodownicy z IV komisariatu czy agenci Ekspozytury Urzędu Śledczego.
W latach dwudziestych królem wśród złodziei z ul. Młynowej był Chaim Szepes. Cieszył się dużym szacunkiem w swoim otoczeniu. Nic dziwnego, szlify włamywacza zdobył jeszcze za czasów cara Mikołaja II.
Każdy młodziak startujący w przestępczej robocie chciał z nim pracować. Jednak Szepesa miała na oku także białostocka policja kryminalna. Kiedy latem 1922 roku wybierał się na rekonesans na ul. Polną, gdzie wcześniej przyuważył zamożne mieszkanie, zaraz na ulicy został zatrzymany. Policjanci znaleźli przy nim narzędzie do kłódek i zamków, a także pusty worek na przewidywane łupy. Po wyjściu z krótkotrwałego aresztu Chaim Szepes nie zamierzał spocząć na laurach.
W sierpniu 1923 roku przyuważył na Rynku Kościuszki pod 7. nowootwarty skład manufaktury. Dobrał sobie do spółki Kalmana Zilberblata i Jakuba Machaja, no i razem pozbawili handlowca Juchniewicza towaru na 500 mln marek. EUS jednak nie próżnował. Złodzieje wpadli z częścią łupu. Szepes załapał znowu roczną odsiadkę.
Kiedy wyszedł na wolność, postanowił na krótko zmienić klimat. Miał znajomych w Grodnie, którzy zaproponowali mu robotę u siebie. Na początku 1925 roku nasz Chaim z Młynowej znowu znalazł się w tarapatach. Nie udała mu się kradzież biżuterii w domu zamożnego grodzieńskiego fabrykanta. Kolejne półtora roku musiał spędzić w przepełnionej sali więzienia przy ulicy Baranowickiej. Kiedy jednak Szepes wyszedł tylko na wolność, mieszkania w Białymstoku znowu znalazły się w dużym niebezpieczeństwie.
Przekonał się o tym osobiście doktor Emil Kew z ul. Jurowieckiej. Pewnego dnia, po powrocie do domu, nie znalazł swojego zegarka oraz złotego Krzyża Zasługi i innych odznak wojskowych. Wywiadowcy policyjni tradycyjnie udali się na ul. Młynową do Szepesa. Trafili dobrze.
W latach 30. fachową pałeczkę po Chaimie Szepesie przejął Zawel Szuster (Młynowa 24). Dzielnie wspomagała go w złodziejskim procederze żona Chana. W zimowe dni i noce 1932 roku specjalnością Szustera stały się kradzieże drewna opałowego, węgla i nafty. Wychodził naprzeciw potrzebom mieszkańców Białegostoku. Towary te bowiem były wówczas usilnie poszukiwane. W końcu wpadł przy opróżnianiu składu Samuela Kapulskiego, mieszczącego się przy ul. Angielskiej. Do aresztu trafił też Rubin Lach z Młynowej 8, który zasponsorował złodzieja i przejął od niego ukradzioną naftę do dalszej, zyskownej dystrybucji.
W czasie, kiedy mąż poszedł za kratki, Chana Szuster nie próżnowała. Założyła z Chaimen Winersztejnem spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością, zajmującą się niby to skupowaniem niepotrzebnej i niezdatnej do użytku odzieży. Chodzili więc po mieszkaniach, przeprowadzali złodziejski wywiad, a później, w stosownym momencie dokonywali włamania.
Wydział Śledczy przy ul. Warszawskiej co i raz otrzymywał zawiadomienia o takich przypadkach. Wytypowano potencjalnych sprawców i zaczęła się żmudna inwigilacja. Chana Szuster była wśród podejrzanych. Na ul. Młynowej pod 24. co i rusz pojawiali się policjanci. W końcu udało się złapać złodziejską parkę na gorącym uczynku. Nastąpiło to pod drzwiami mieszkania Judes Ladelskiej przy ul. Jurowieckiej 9. Chana ze wspólnikiem próbowała uciekać, rzucając policjantom w twarz gruby pęk wytrychów. Nie na wiele to się zdało. Wkrótce sąd podsumował ich niecną działalność, wymierzając stosowną karę.
Włodzimierz Jarmolik
niedziela, 4 lutego 2018
Złodzieje mieli sporo tupetu
Dobry, przedwojenny złodziej musiał mieć sporo tupetu. Czy to był kasiarz, kieszonkowiec czy też pajęczarz, nawet schwytany na gorącym uczynku nie tracił zimnej krwi. Miał zawsze w zanadrzu jakieś alibi na swój niecny postępek.
W ówczesnym Białymstoku szczególnym tupetem odznaczali się włamywacze. Oto np. w styczniu 1924 roku niejaka Liza Ajert, zamieszkała przy ul. Giełdowej, wybyła z miasta razem ze swoimi dziećmi na zimowe ferie.
Tydzień później w domu tym pojawiło się trzech mężczyzn. Otworzyli oni jak najspokojniej wytrychem drzwi do mieszkania pani Ajertowej i zaczęli plądrować szafy, kredensy i biurka. To co zwróciło ich uwagę - nowa garderoba, srebrne zastawy i inne cenne przedmioty - pakowali do przyniesionych ze sobą worków.
Wkrótce pod dom przy Giełdowej zajechały sanie zaprzężone w mocnego perszerona. Złodzieje wynieśli swój łup i pieczołowicie umieścili go na saniach. Sąsiad z przeciwka, który zaciekawił się ową ruchliwością na korytarzu, otrzymał odpowiedź, że jest to tylko zwykła przeprowadzka. Jeden z włamywaczy zaproponował mu nawet, aby pomógł w wynoszeniu mebli.
Kiedy rodzina Ajertów wróciła z wakacji, była oczywiście ogromnie zaskoczona i zmartwiona stanem mieszkania. Policjantom z Ekspozytury Urzędu Śledczego nie udało się odnaleźć tupeciarzy z wytrychem.
Również wiele okazji dla ujawnienia swojego tupetu mieli szopenfeldziarze, czyli złodzieje sklepowi. W pierwszej połowie lat 20. Białystok zaszczycał swoją obecnością Dawid Dąb rodem z Warszawy. Kiedy w końcu 1924 roku stanął on wreszcie przed sądem, akt oskarżenia liczył wiele stron. Było w nim opisane 142 pomysłowych kradzieży i oszustw dokonanych w Warszawie, jak też na terenie całego kraju, w tym również i w Białymstoku.
Dawid Dąb miał w swoim repertuarze wiele rozmaitych sztuczek. Przede wszystkim lubił swój wygląd. Do każdej roboty przebierał się w inny strój, golił lub zapuszczał wąsy, doczepiał niekiedy sztuczną bródkę, zmieniał okulary w przeróżnych oprawkach. Właśnie między innymi dla tych przebieranek policja, w tym także białostocka, nie mogła połączyć go z różnymi, zuchwałymi kradzieżami na terenie całej Polski.
Kiedy Dąb miał już dosyć skoków na sklepy jubilerskie, gdzie zazwyczaj prezentował się jako zamożny ziemianin z kresów, poszukujący jakiegoś ładnego drobiazgu dla żony - przerzucił się na wyłudzenia towaru za pomocą sfałszowanych rachunków.
Sposób wymyślił bardzo prosty i bezczelny. Najpierw wpłacał niewielki zadatek, a później zmieniał sumę na otrzymanym pokwitowaniu, po dodaniu symbolicznej kwoty stawał się np. posiadaczem pięciu garniturów, nowoczesnego radia czy luksusowego roweru. Oczywiście nie gromadził tego wszystkiego dla siebie, miał stałych paserów, którzy z ochotą przyjmowali przynoszone im fanty.
Kiedy i te machinacje znudziły się szopenfeldziarzowi, wówczas zabawił się podbieraniem z lady sklepowej przedmiotów zamówionych i zapłaconych przez innych klientów. Proceder ten wymagał szczególnie dużo tupetu, ale Dąb, jak widać lubił się hazardować.
Fartowna działalność pomysłowego złodzieja trwałaby zapewne jeszcze długo gdyby nie pracownik jednej firmy futrzarskiej, mającej swoją siedzibę w stolicy. Na początku 1924 roku Dąb pojawił się w sklepie i wybrał kilkanaście najlepszych gatunkowo skórek, prosząc o odesłanie ich na prywatny adres. Na miejscu miał uregulować należność.
Kiedy woźny sklepowy dotarł na miejsce, spotkał na schodach niedawnego klienta swojej firmy. Ten wziął dostarczoną paczkę, jeszcze raz na klatce schodowej obejrzał skórki, po czym zwrócił je, twierdząc, że w sklepie oglądał zupełnie inne. Jakież było zdziwienie w magazynie futrzarskim, kiedy woźny zamiast cennych cybetów przyniósł jakieś wyleniałe króliki. Sprytny złodziej potrafił w sposób niezauważony podmienić towar.
No i tutaj rozpoczyna się pech Dawida Dęba. Okpiony woźny poznał go na ulicy i wskazał policjantowi. Warszawski Sąd Okręgowy także się na nim poznał. Odsiadka miała trwać aż sześć lat.
Włodzimierz Jarmolik
sobota, 3 lutego 2018
Morowy Felek Zdankiewicz
Stefan Perka był raczej miernym kieszonkowcem. Kradł głównie w autobusach. Często wpadał. Ostatni wyrok otrzymał wiosną 1939 roku. Z dumą pochwalił się ławie sędziowskiej, że jest uczniem samego Felka Zdankiewicza.
Kim był Felek Zdankiewicz? To przedwojenny słynny bandzior warszawski. Choć jego popularność w przestępczym świecie przypadała głównie na czasy carskie, to jednak i w II Rzeczypospolitej był on dobrze znany, a to dzięki śpiewanym przez podwórkowych kataryniarzy balladom i piosenkom.
Pod koniec XIX wieku Felek Zdankiewicz za swoje liczne występki, w tym dezercję z wojska, został skazany przez sąd carski na bezterminową katorgę.
Po blisko 20 latach, tuż przed I wojną światową, udało się mu uciec z Syberii i po licznych perypetiach dotrzeć do Warszawy. Wrócił jako zamożny człowiek, bowiem dorobił się na Wschodzie na handlu futrami.
Jedną z jego głównych myśli było wyrównanie rachunków z ekskochanką, która stała się po części sprawczynią jego syberyjskiego nieszczęścia. Ta tymczasem prowadziła w Warszawie dobrze prosperujący dom publiczny. Zdankiewicz zjawił się niespodziewanie w burdelu i, jak śpiewano później w balladzie o nim, krew zmazała dawną, podłą zdradę.
Warszawscy stójkowi wkrótce znowu zainteresowali się Felkiem. Z jednej strony doszło do policji zawiadomienie o jego ucieczce z Sachalinu, z drugiej zaś głośną stała się jego wzmożona złodziejska działalność. Zdankiewicz znowu trafił do cyrkułu.
W cyrkule okazał on jednak dobrze spreparowane, fałszywe dokumenty i po krótkim aresztowaniu naczelnik Pawiaka wypuścił bandytę na wolność.
Morowy Felek Zdankiewicz próbował nawet zacząć nowe, uczciwe życie. Miał spory kapitalik, więc kupił dom na Mariensztacie, a także restauracyjkę na ul. Widok. Taka pomyślność oczywiście przyciągnęła zaraz kobiety. Pierwsze małżeństwo Felka nie było zbyt udane, a drugie jeszcze gorsze.
Druga żona, piękna Jadzia, zakochała się w pewnym momencie w przystojnym fordanserze i zostawiła męża na lodzie. Kolejna zdrada bardzo mocno ugodziła Felka. Pozbył się kamienicy, zrezygnował z knajpki, a jedyną myślą jaką teraz żył, to dopaść umykającą przed nim wiarołomną małżonką. Gonił j po całej Polsce. Wyzuł się ze wszystkich pieniędzy. Kiedy powrócił do Warszawy, był całkiem zrujnowany. Znowu wrócił na drogę występku. Kradł, rabował, a nawet parał się mokrą robotą.
Niebawem za morderstwo dokonane za zamożnej handlarce Felek Zdankiewicz znowu trafił za kratki. Było to już w wolnej Rzeczypospolitej, nie groził mu więc już Sybir, lecz tylko ciasna i wilgotna cela na Świętym Krzyżu w zakładzie karnym dla wyjątkowo groźnych oprychów.
W więzieniu Felek też cieszył się dużym mirem. Cóż z tego, kiedy coraz bardziej podupadał na zdrowiu. Na wolność wyszedł już jako całkowity starzec. W Warszawie nikt na niego nie czekał. Nie miał już dawnych kumpli, ani żadnego majątku. Sypiał więc w przytułkach, zarabiał zaś na jedzenie opowieściami o swojej bogatej przeszłości.
W pewnym momencie zabrał się do edukowania młodych uliczników w trudnej sztuce kradzieży kieszonkowych. Jego wychowankowie po usamodzielnieniu się szybko jednak zapominali o swoim sędziwym nauczycielu.
Jak pisze w swoich wspomnieniach Henryk Lange, komisarz warszawski policji, pewnego razu Zdankiewicz przyszedł oburzony do komisariatu ze skargą na swoich uczniów: "Przeklęte koniki, ukradli mi laskę i kapelusz". Felek Zdankiewicz zmarł w przytułku dla starców.
Wróćmy jeszcze do białostoczanina Stefana Perki, który podawał się za ucznia Feliksa Zdankiewicza. Sąd Okręgowy wlepił mu dwa lata więzienia. Jak na mało fartownego doliniarza, był to wyrok całkiem spory. Zresztą pod koniec lat 30. sędziowie srożyli się bardzo. Może gdyby Perka nie chełpił się głośno swoim warszawskim mentorem, kara byłaby mniejsza.
Włodzimierz Jarmolik
Subskrybuj:
Posty (Atom)