Kamieniczki przy białostockim rynku skrywały niezwykły labirynt. Około 1930 r. w 49 budynkach było blisko 500 sklepów, zakładów rzemieślniczych, restauracji, cukierni, piwiarni. Niektóre z tych kamienic powinny tworzyć, gdyby istniały, legendę dawnego Białegostoku. Ot chociażby niewielka kamieniczka należąca do znanej rodziny Baraszów.
W kamieniczce tej znajdującej się pod numerem 26 pomieszczenia na sklepy wynajmowali szanowani mieszczanie: Lipszycowie, Braunrotowie, Jabłońscy, Kacowie. W latach między wojnami wielu białostoczan stołowało się w urządzonej tu popularnej jadłodajni Mordki Szmurło. Do wspomnianej legendy, tyle że czarnej wprowadził tę kamieniczkę nieznany anarchista, który w październikowy wieczór 1903 r. przed jej frontem postrzelił w pośladek, oczywiście mierzył poważniej, rosyjskiego policmajstra Matlenkę.
Autorem białej legendy kamienicy Baraszów był natomiast Biso Pejkow, który wkrótce po 1919 r. otworzył tu wyśmienitą buznę. Bywało i tak, że zamiast jechać do Wilna czy Warszawy można było, zaglądając do Baraszów, zrobić zakupy w składzie wileńskiego Domu Handlowego Gramsa i Świątkowskiego oraz w warszawskim magazynie Supieńskiego i Wisłockiego.
W cieniu tych światowych firm, "od dawnych czasów" funkcjonował sklep z żelazem Chaima Mejera Kantorowicza. Handel żelazem był w owych latach niezwykle dochodowy. Nic przeto dziwnego, że jeszcze przed pierwszą wojną, przy rynku, z dużym powodzeniem działały trzy inne sklepy żelazne prowadzone przez Gwirca, Rozena i Szapiro.
Niestety każda koniunktura ma też i swój koniec. W ostatnich miesiącach 1926 r. nadszedł kryzys. W Białymstoku szalała drożyzna i bezrobocie. Wielu miejscowych kupców wobec zastoju w handlu zaczęło borykać się ze spłatą podatków. Pojawiła się plaga pożarów. Ich przyczyną nie był zły stan zabezpieczeń pożarowych, choć i ten pozostawiał wiele do życzenia. Białostoccy bankruci w podpalaniu własnych majątków upatrywali szansę uzyskania odszkodowań.
Kryzys dotknął też branżę żelazną. Kantorowicz próbował się jeszcze ratować. Znalazł wspólnika Jakuba Gurwicza. Ale i to nie rozwiązało jego problemów. Sklep przynosił same straty, a do zapłacenia pozostawały coraz to większe zaległe podatki. Tymczasem Kantorowicz miał duże wydatki. Na jego utrzymaniu pozostawała cała rodzina. W domu, na Zamenhofa 5, mieszkał niepracujący syn z żoną oraz córka z mężem i trójką dzieci. Utrzymanie rodziny było ponad siły 65-letniego kupca. Kantorowicz z dnia na dzień pochmurniał, zamykał się w sobie.
Aż nadszedł poniedziałek 14 lutego 1927 r. Chaim Mejer jak zwykle rano otworzył swój sklep. Stanął za kontuarem i wpatrywał się w drzwi. Ale klientów nie było. Po zapadnięciu zmroku przybity ze zgryzoty kupiec zamknął sklep i udał się do domu. Po kolacji, około godziny 20, cała rodzina ułożyła się do snu. Po chwili Chaim Mejer słyszał już miarowy oddech swych dzieci i wnuków.
Straszne myśli musiały krążyć mu po głowie, ale jeszcze przez chwilę chciał być z najbliższymi, którym poświęcił całe życie. Pół godziny przed północą wiedział, że to już koniec. Cicho wstał, otworzył okno i z drugiego piętra "rzucił się w bieliźnie na podwórze, ponosząc śmierć na miejscu". Wszystko odbyło się w przerażającej ciszy. Dopiero po pewnym czasie, było już dobrze po północy, chłód dostający się do mieszkania przez otwarte okno obudził dzieci Kantorowicza. Szybko zauważyły zniknięcie ojca. W kamienicy powstało zamieszanie i lament. Ktoś pobiegł po mieszkającego w pobliżu, na Zamenhofa 25, doktora Dawida Kagana. Ten stwierdził, że nic tu po nim. Następnego dnia Chaim Mejer Kantorowicz spoczął na białostockim kirkucie. Potem przyszła wojna i zmiotła kamienicę Baraszów, Kantorowicza, Lipszyców, Kaców i cały tamten świat.
Andrzej Lechowski