niedziela, 3 września 2017
Zemsta kelnera
W latach 30. ubiegłego wieku popularną restauracją białostocką był Savoy przy Kilińskiego 6. Blisko hotelu Ritz, chętnie uczęszczany przez miejscowych i przyjezdnych gości.
Tam też pewnego razu polała się krew. Interes przy Kilińskiego należał do małżeństwa Mieczysława i Karoliny Wićków. Szedł całkiem dobrze. Goście mieli do dyspozycji na parterze przestronną salę restauracyjną, urozmaicone menu, no i oczywiście obowiązkowy dancing. Na pięterku zaś królował rozległy bufet z rozmaitą wódecznością i kolorowymi drinkami.
Gdzieś na początku 1937 r. Wićko zatrudnił nowego kelnera. Był to Józef Filipowicz, młody bezrobotny, pracujący do tej pory jako kierowca w wojewódzkim sekretariacie Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem. Przyjął się całkiem dobrze - był uprzejmy i szybki w obsłudze, polubili go koledzy, spodobał się klientom. Może tylko się nadto denerwował.
Filipowicz jednak nie przepracował nawet roku, gdy jego stosunki z szefem wyraźnie uległy ochłodzeniu. Właściciel zarzucał mu zbyt wielką pewność siebie, skłonności do kieliszka, a nawet posądził go o kradzież dwóch butelek gatunkowej wódki. Atmosfera wśród personelu Savoyu stawała się coraz bardzie napięta. Kelner Józio, przystojny młodzian miał po swojej stronie zauroczone nim barmanki i fordansjerki. Krążyła też uporczywa plotka, że żona właściciela darzy go wyraźną sympatią. Słysząc szepty o romansie z szefową Filipowicz denerwował się jeszcze bardziej i częściej sięgał po butelkę. W połowie lutego 1938 r. Wićko zawiadomił Filipowicza, że zwalnia go z posady. Ale nie wyrzuca na bruk, bo załatwił mu pracę w restauracji na kresach. Jednak Filipowcz nie chciał przeprowadzać się z rodziną aż do Łucka na Wołyniu.
Po upływie wypowiedzenia, 27 lutego Filipowicz postanowił jeszcze raz porozmawiać z szefem. Bez rezultatu. Wrócił do domu, wypił z bratem pół litra i przed północą zjawił się w firmie. Przy bufecie wychylił jeszcze kilka kolejek i wzmocniony alkoholem ponownie zaczął nagabywać Wićkę o zmianę decyzji. Ten był nieustępliwy.
W pewnej chwili w ręku Filipowicza pojawił się nożyk do krojenia owoców. Pijany kelner pchnął swego pracodawcę w brzuch, ten próbował się bronić taboretem przed dalszymi ciosami. Personel i klienci przy barze obezwładnili napastnika. Zrazu napadnięty nie zdawał sobie sprawy z odniesionych ran. Dopiero po kilkunastu minutach poczuł pod palcami krew, która kapała coraz bardziej na podłogę. Zemdlał. Wezwane pogotowie odwiozło go do szpitala św. Rocha.
5 sierpnia 1938 r. doszło do rozprawy w sądzie okręgowym. Proces podzielił opinię publiczną na dwa obozy. Brały w tym udział także miejscowe gazety. "Dziennik Białostocki" uważał Filipowicza za pijanego awanturnika, który targnął się na życie swego chlebodawcy. Z kolei czytelnicy konkurencyjnego "Echa Białostockiego" skłonni byli wierzyć, że kelner został zwolniony złośliwie przez zazdrosnego męża. I to sprowokowało go do tak spontanicznej reakcji. Filipowicz próbował się oczywiście bronić. Twierdził, że pogodził się już ze zwolnieniem. Pragnął tylko odejść bez podejrzeń o związek z panią Karoliną.
Zareagował natomiast na słowa szefa: "tak trudno panu rozstać się z dyrektorową.
Nerwowy kelner dostał pięć lat więzienia. Jak na skutki czynu kara była wysoka. Pan Wićko postanowił odtąd staranniej dobierać personel.
Włodzimierz Jarmolik