poniedziałek, 31 grudnia 2018

Złodziejskie meliny, pokoiki z prostytutkami, paserka, szulerka, nielegalny handel wódką na ul. Cichej

 

   Z ul. Pieszą i jej zadziornymi chojrakami, o których była mowa przed tygodniem, w przedwojennych Chanajkach z powodzeniem mogła konkurować odchodząca na lewo od Krakowskiej, równie króciutka jak Piesza, uliczka Cicha. Panował na niej stale duży harmider wywoływany przez tamtejszych rozrabiaków, jak i przybywających w odwiedziny różnych gości. Policjanci z IV komisariatu także często tam zaglądali. Cztery domy, a ile hałasu. Złodziejskie meliny, pokoiki z prostytutkami, paserka, szulerka, nielegalny handel wódką, a wszystko to na długości kilkudziesięciu metrów.

W drewniaku nr 1, od frontu mieszkała rodzinka Chazanów. Ważni byli przede wszystkim ojciec - Szmul i dwaj jego synalkowie - Chone i Chaim. Szmul stanowił przykład twardego sutenera. Tą profesją zajął się jeszcze przed I wojną światową. Swoje podopieczne trzymał krótko. Zabierał im połowę zarobków, a w razie nieposłuszeństwa potrafił mocno poturbować. W 1934 r. przed białostockim Sądem Okręgowym miała miejsce głośna rozprawa o wykorzystywanie kobiet trudniących się nierządem. Głównym bohaterem był Szmul Chazan. Jeszcze przed wejściem do sali sądowej wezwane kobiety twierdziły głośno, że odmówią zeznań. Synowie Chazana grozili im śmiercią, a jedna z koleżanek po fachu, niejaka Helena Szadurska, namawiała do kłamania. Chanajkowski alfons wywinął się więc od zasłużonej kary.

Synowie Chazana, choć dopiero w wieku młodzieńczym, byli już zatwardziałymi złodziejami. Wyróżniał się zwłaszcza Chone. Kradł przy każdej nadarzającej się okazji. W 1932 r. opróżnił z zegarków i portmonetek kieszenie bywalców zakładu kąpielowego przy ul. Warszawskiej. Trzy lata później wpadł na gorącym uczynku, kiedy ze swoim pomagierem Szlomą Kukawką polewał kwasem solnym skobel i kłódkę przy drzwiach sklepu mleczarskiego na ul. Żwirki i Wigury i z ogromnym zawzięciem suwał piłką do metalu. Jego młodszy braciszek niewiele od niego odstawał. Działał jako kieszonkowiec na Rybnym Rynku.

W drugiej części domu przy ul. Cichej nieduży przybytek płatnej miłości prowadziło małżeństwo Mendla i Zlaty Wasilkowskich. Mąż był poza tym znanym awanturnikiem, który w pijanym widzie sięgał często po nóż fiński i w ten sposób udowadniał swoje racje.

Pod numerem 2 mieszkała też wcale niezła parka. Był to Mordko Lis, również wielki amator wszelkich rozrób. Kręcił się po ul. Krakowskiej i jej bocznych dopływach i od przechodniów dopominał się pieniężnych datków. Oczywiście na alkohol. Z kolei prostytutka Taube Wolfson znana była z sympatii do kolejarzy. Do swojej klitki sprowadzała ich z dworca. Niektórzy miłośnicy wdzięków Taube szli nawet ze sobą na ostre. W 1927 r. niejaki Michał Potocki, pracownik warsztatów kolejowych w Łapach tak przyłożył koledze Aleksandrowi Matulisowi w głowę butelką z piwem, że aż pękła czaszka. Sąd wycenił zazdrość o pannę Wolfsonównę na 6 miesięcy więzienia.

W domu nr 3 urzędowała z dużym powodzeniem Bejla Kleinsztejn. Była to znana w okolicy paserka i właścicielka potajemki z zakazanym wyszynkiem. Specjalizowała się zwłaszcza w skupowaniu kradzionej garderoby i pościeli. Nic więc dziwnego, że drogę do niej znali wszyscy chanajkowscy pajęczarze, czyli złodzieje strychowi.

No i wreszcie domek z nr 4. Tu gwiazdą występku była Maria Szczerbak ze złodziejskiej rodzinki Ejsmontów. Jej brat Antoni należał do czołówki przedwojennych białostockich włamywaczy. Kradł z kolesiami w całym mieście, zaś jego liczne siostry zajmowały się sprzedażą fantów. Maria obok paserki trudniła się też najstarszym zawodem świata. W 1932 r. skradła klientowi portfel, a w nim 200 dolarów. Jeleniem tym był Jankiel Kapica. Żeby z taką forsą iść na dziwki i to do Chanajek. Przesada!

Włodzimierz Jarmolik

niedziela, 30 grudnia 2018

Grudzień 1918 roku w Białymstoku

   

    Stan kompletnego chaosu i niepewności pogłębiały ogromne trudności zaopatrzeniowe. Brakowało wszystkiego - głównie żywności i opału. W tym ponurym obrazie trudno było poczuć atmosferę zbliżających się świąt Bożego Narodzenia. Ale jednak pojawiły się pierwsze zwiastuny odmiany sytuacji.

Zbliżające się Boże Narodzenie skłania do podejmowania świątecznych tematów. Pomny jednak zobowiązania o trzymaniu się niepodległościowej tematyki zajmę się Bożym Narodzeniem, czy raczej grudniem 1918 r. w Białymstoku. O tamtych tygodniach tak pisał Henryk Mościcki. „W grudniu wydelegował Rząd polski do Białegostoku w charakterze swego komisarza Ignacego Mrozowskiego. Komisarz Mrozowski utworzył biuro, nawiązał stały kontakt z Warszawą i w porozumieniu z Centralnym Komitetem przystąpił do stopniowego przejmowania władzy z rąk niemieckich”.

Niestety o Ignacym Mrozowskim nic nie wiemy. Wszyscy autorzy piszący o tym okresie przytaczają jedynie jego nazwisko i funkcję, którą piastował do 1 marca 1919 r. Jego następcą był Napoleon Cydzik. Tymczasem w grudniu 1918 r., jak pisał Henryk Mościcki, „obecność w mieście komisarza rządowego nie krępowała bynajmniej Niemców. Białymstokiem rządził nadal Soldatenrat, a właściwie nie rządził nim nikt”. Na tych żołnierskich rządach profesor Mościcki nie pozostawiał suchej nitki. Pisał, że w mieście „rozpoczęły się pijatyki, napady, grabieże i krwawe bójki, zwłaszcza w miejscowościach podmiejskich. Chłopi, mszcząc się za doznane krzywdy, organizowali napady na Niemców, ci zaś z kolei wysyłali karne ekspedycje. Przez miasto przepływała ogromna armia Mackensena, powracająca z Ukrainy. Zdemoralizowane żołdactwo rabowało i niszczyło po drodze, co się dało. Słowem zapanował bezład, jakiego nigdy jeszcze ziemia białostocka nie oglądała”. Jerzy Milewski pisał, że w grudniu 1918 r. „miejscowy garnizon powiększył się z jednego do około 6 tysięcy żołnierzy”. W związku z tym sytuacja w mieście z tygodnia na tydzień stawała się groźniejsza. Jerzy Milewski dodawał, że „Rady Żołnierskie oskarżano, nie bez podstaw, o rewolucyjne sympatie i wspieranie powstających wówczas rad robotniczych (w Białymstoku taka rada powstała już 11 listopada)”.

To właśnie owa Tymczasowa Rada Robotnicza, przy słabnącej roli Rady Żołnierskiej i chyba iluzorycznej pozycji Komisarza Rządowego, w grudniu 1918 r. zaczęła nadawać główny ton wydarzeniom w mieście. Jak pisał Adam Miodowski, składała się z 30 osób reprezentujących „wszystkie działające w Białymstoku partie lewicowe: SDKPiL, Budn, nowo powstałą w 1918 r. żydowską partię Ferejnigte (Zjednoczenie), Poalej Syjon oraz związki zawodowe”. Ten stan kompletnego chaosu i niepewności pogłębiały ogromne trudności zaopatrzeniowe. Brakowało wszystkiego - głównie żywności i opału. W tym ponurym obrazie trudno było poczuć atmosferę zbliżających się świąt Bożego Narodzenia. Ale jednak pojawiły się pierwsze zwiastuny odmiany sytuacji. Do Białegostoku zaczęli powracać aresztowani i uwięzieni przez Niemców liderzy niepodległościowego środowiska. Jako jeden z pierwszych przyjechał ksiądz Stanisław Hałko. Ksiądz Adam Szot pisał, że uznany za „niebezpiecznego pedagoga i Polaka” Hałko, po pobycie w obozach jenieckich „w Bytowie, następnie w Celle-Schloss koło Hanoweru i w Czersku w Prusach […] doświadczając głodu, poniżenia moralnego, wyczerpania fizycznego” został zwolniony. „Na wieść o kapitulacji Niemiec, 17 listopada 1918 r., wyruszył w drogę powrotną. Pod koniec listopada 1918 r., ks. Hałko powrócił do Białegostoku”.

O kolejnym więźniu niemieckim, Kazimierzu Goławskim pisali Zbigniew Romaniuk i Jan Trynkowski. „Kazimierz Goławski został aresztowany [wiosną 1916 r.] za przeciwstawianie się niemieckiej rabunkowej gospodarce w podległych mu instytucjach. Powodem aresztowania miało być też dopuszczenie do zniszczenia elektrowni przez ustępujących Rosjan [ w lipcu 1915 r.]. Dyrektor Goławski musiał zapłacić karę 5000 marek. Uwięziony w Chociebużu przebywał tam półtora roku”. Autorzy opierając się na wspomnieniach jego syna, Michała dodawali, że w grudniu 1918 r. do domu w Białymstoku powrócił „inny człowiek”, tak wielkie piętno odcisnęła na nim niewola.

Wrócił też do rodzinnego miasta opisywany już w poprzednich Albumach Michał Motoszko. Bartłomiej Snarski i Janusz Danieluk pisali, że „w marcu 1917 r. Motoszkę zwolniono z pracy, a następnie w charakterze jeńca wywieziono do Havelberga (Brandenburgia). Znajdował się tam obóz miejski, w którym więziono głównie legionistów i członków POW. W obozie razem z Motoszką przebywali m. in. przyszły generał wojska polskiego, piłsudczyk - Gustaw Orlicz Dreszer oraz prezes pierwszej Rady Miejskiej Białegostoku - Feliks Filipowicz. W grudniu 1918 r. […] Motoszko powrócił do Białegostoku”. Zaś o powrocie Feliksa Filipowicza Zbigniew Romaniuk pisał, że „aktywność niepodległościowa F. Filipowicza zaniepokoiła okupantów. Miesiąc później, w lipcu 1917 r. Niemcy aresztowali go i wywieźli do obozu Havelberg, w kraju związkowym Saksonia-Anhalt. W listopadzie pismo „Ojczyzna i Postęp” wzmiankowało, że „Z Białegostoku został wywieziony do obozu jeńców aptekarz Filipowicz, opiekujący się legionistami”. W tamtejszym obozie przebywał do stycznia 1918 r. Następnie został przewieziony do twierdzy w Modlinie, gdzie przetrzymywano go do września. Po zwolnieniu, Niemcy zabronili mu powrotu do Białegostoku”. Feliks Filipowicz przyjechał do Białegostoku na przełomie 1918 i 1919 r.

Do miasta zaczęli też powracać ci, którzy byli na wschodzie. Wrócił Bolesław Szymański, który w październiku 1919 r. został prezydentem Białegostoku. Tak jak więzionym przez Niemców nigdy nie wypominano później ich okupacyjnego losu, tak wywiezionym na wschód lub wcielonym do rosyjskiej armii w następnych latach, które przyniosły bardzo ostrą walkę polityczną wielokrotnie wypominano ich los i przypisywano im wprost niewiarygodne przewiny. Tak było właśnie z Bolesławem Szymańskim. W 1926 r. pisano, co nie było prawdą, że przed wojną był „zupełnie nieznanym człowiekiem bez wszelkiej wagi społecznej”. Dodawano, że przed wybuchem I wojny światowej był dyrektorem bliżej nie określonego z nazwy banku w Białymstoku i dzięki temu cieszył się opinią specjalisty bankowca. Ale to właśnie praca w banku była przyczyną dla której w 1915 r. został wywieziony w głąb Rosji, gdzie za „bolszewików głodował jak wszyscy”. Sprawiedliwie podawano jednak, że na przełomie 1918 i 1919 r. „do kraju powrócił prawie że goły, w załatanych portugałach, jak każdy porządny człowiek, który wyrwał się z okropnego piekła bolszewickiego”. Wiadomo natomiast, że w 1905 r. był Bolesław Szymański wśród założycieli Towarzystwa „Muza”, które odegrało istotną rolę w budzeniu ducha narodowego. W 1910 r. wyjechał do Smoleńska, gdzie otrzymał posadę urzędnika bankowego. Kolejnym miejscem jego pobytu były Liwiny, niewielkie miasteczko w guberni orłowskiej położone 500 kilometrów od Smoleńska. W 1915 r. wrócił wraz z rodziną do Białegostoku i został zmobilizowany do armii carskiej. Miał już 38 lat, więc do służby liniowej raczej się nie nadawał. Przydatne natomiast mogły być jego kwalifikacje zawodowe. Tak więc w stopniu chorążego służył w sztabie bliżej nieznanej nam jednostki. Być może była to intendentura. Nie znamy dokładnie jego losów w latach I wojny światowej, a i on sam nie wspominał o swojej karierze wojskowej, co może wskazywać na jego drugoplanową rolę gdzieś na zapleczu frontu.

Podobny los był udziałem Zygmunta Siemaszki, który wcielony do carskiej armii służył jako lekarz wojskowy. Z kolei Władysław Olszyński, który przez cały okres międzywojenny był jednym z najaktywniejszych białostockich samorządowców oskarżany był nawet absurdalnie o sympatie komunistyczne.

W grudniu 1918 r. powrócił też do Białegostoku Józef Karol Puchalski, który już za kilka tygodni miał odegrać jedną z kluczowych ról w mieście. Przed wybuchem wojny zasiadał w radzie miejskiej. Był też zastępcą rosyjskiego prezydenta miasta Włodzimierza Djakowa. Rosjanie wycofujący się przed Niemcami w 1915 r. ewakuowali z Białegostoku wszystkie urzędy. Zarząd miasta wywieziony został do Kaługi, gdzie Puchalski spędził lata wojny. W tych białostockich domach wigilia 1918 r. była niezwykłym spotkaniem. Dawała nadzieję, że wraz z Bożym Narodzeniem nadejdą do Białegostoku nowe, lepsze, z dawna oczekiwane czasy.

Andrzej Lechowsk
Dyrektor Muzeum Podlaskiego

sobota, 29 grudnia 2018

Żony i córki opryszków też nie próżnowały

 

    W złodziejskich familiach zamieszkujących posępne Chanajki za przestępczy proceder brały się często także kobiety. Nic dziwnego! Ojcowie, mężowie czy synowie co i rusz trafiali za kratki, albo z różnych powodów, na tamten świat. Trzeba było jakoś radzić.
  Kiedy na początku 1933 r. zginął w nożowej rozprawie Jankieczkie, czyli Jankiel Rozengarten, słynny bandzior i sutener z ul. Orlańskiej, interes rodzinny prowadziły dalej jego żona Rachela i córka Taube.
   W kronikach kryminalnych miejscowych gazet częstym gościem była zwłaszcza ta ostatnia. W marcu 1933 r. 21-letnia Taube Rozengarten, po mężu Szulc, doczekała się procesu sądowego z art. 209 KK o czerpaniu zysków z cudzego nierządu. Już wcześniej pomagała ojcu w prowadzeniu nielegalnego domu schadzek. Jankieczkie miał również stanąć przed sądem, ale nie doczekał. Cała wina spadła na młodą burdelmamę.
   Sąd Okręgowy po szybkim rozpatrzeniu sprawy skazał rajfurkę z Orlańskiej na rok więzienia. Ponieważ nie została wpłacona kaucja, Taube z sali sądowej powędrowała wprost do celi szarego domu przy Szosie Baranowickiej. Zanim na dobre tam się rozgościła, znowu wezwano ją przed oblicze sprawiedliwości. Pozew złożyła na nią inna ośmielona prostytutka, Czesława Masalska. Obwiniona o złe traktowanie, a przede wszystkim odbieranie większej części i tak skromnych zarobków.
   Tym razem obok córki na ławie oskarżonych zasiadła również Rachela Rozengartenowa. Sąd miał już ustaloną w tej materii karę. Przysolił obu kobietom po roku kratek.
  Po przymusowej odsiadce córka Jankieczkie wcale się nie zmieniła. Nadal brała aktywny udział w życiu chanajkowskiego półświatka. Tym razem jednak zajmowała się głównie paserką. Jednym z jej stałych klientów był Abram Duczyński, znany w zaułkach włamywacz i kieszonkowiec z ul. Brukowej. Kiedy powinęła się mu noga, Szulcowa miała być świadkiem oskarżenia. Złożyła fałszywe zeznania, za co w grudniu 1935 r. znowu pojawiła się w gmachu sądu przy ul. Mickiewicza 5. Nie była jednak sama.
  W śledztwie okazało się bowiem, że do wybielenia Duczyńskiego zmusiła ją poważnymi groźbami żona złodzieja, Rywka Duczyńska, sama zresztą z upodobaniem uprawiająca doliniarstwo, zwłaszcza wśród przekupek i klientów Rybnego Rynku.
  Pomagały jej w zastraszaniu Taube Fejga Chazanowa, żona innego rzezimieszka z Brukowej i krewka prostytutka z ul. Cichej, Maria Szczerbak. Oskarżyciel, prokurator Kuźnicki zażądał surowego ukarania wszystkich kobiet, które określił mianem „najgorszych szumowin w naszym mieście”. Przewodniczący sędziowskiemu trybunałowi sędzia Olędzki znalazł wobec Taube Szulc okoliczności łagodzące (wymuszone zeznania) i skazał ją na 3 miesiące aresztu w zawieszeniu. Pozostałe damy z zaszarganą opinią musiał pożegnać się z wolnością na cały rok.
  Jesienią 1937 r. Taube z domu Rozengarten, primo voto Szulc, a aktualnie Perlis, znowu trafiła do kroniki kryminalnej. O dziwo, jako poszkodowana. Chociaż, jak się okazało, nie do końca. Z jej mieszkania przy ul. Orlańskiej 6 skradziono 5 garniturów męskich.
   Przeprowadzone przez agentów Wydziału Śledczego dochodzenie doprowadziło do ujęcia złodzieja. Był nim Josel Igielnik z ul. Marmurowej. Skradziony przez niego łup odnalazł się w skrytkach innego chanajkowskiego pasera, Hirsza Pieniążka, zamieszkałego przy ul. Odeskiej 2. Garnitury nie wróciły na Orlańską, ale znalazły się w policyjnym magazynie. Teraz Taube Perlis czekało śledztwo co do pierwotnego pochodzenia garderoby.
  Z kolei latem 1938 r. w Dzienniku Białostockim pojawiła się taka oto notatka: „18-letnia Elka Rozengartenówna (Brukowa 8) zameldowała policji, że brat jej Połter Rozengarten zmusza ją do uprawiania nierządu, żądając za to pieniędzy.
   Dochodzenie w toku”. Pomimo śmierci osławionego Jankieczkie, jego rodzinka nie dawała białostoczanom o sobie zapomnieć.

Włodzimierz Jarmolik

piątek, 28 grudnia 2018

Niekoronowani władcy zakazanej dzielnicy

 

    Kończy się rok. To dobra pora żeby zakończyć cykl naszych opowieści o przedwojennej, żydowskiej dzielnicy – Chanajki. 
  Egzotykę Chanajek na tle reszty miasta stanowiło zamieszkałe tam licznie szemrane bractwo spod znaku wytrycha, noża, a nawet rewolweru.
  Zapuszczone i brudne  uliczki skupione wokół ul. Krakowskiej, pełne rozmaitych złodziejaszków, wydrwigroszy i awanturników. Nie brakowało tam też alfonsów i ich podopiecznych – prostytutek. Nad całym tym mrocznym półświatkiem kontrolę sprawowali szczególnie twardzi  i gotowi na wszystko bandziorzy.   Szukający sensacji ówcześni  dziennikarze nazywali ich z upodobaniem – królami Chanajek. Napisałem już o nich wiele. Przypomnę jeszcze raz tych najważniejszych, bez których nie byłoby chanajkowskiej ferajny i sznytu. 
   Przez wiele lat wrogiem publicznym numer 1 w przedwojennym Białymstoku, według określenia, którym w tym czasie posługiwali się sędziowie amerykańscy wobec takich gangsterów, jak John Dillinger czy Al Capone, był niewątpliwie Jankiel Rozengarten, znany w całym mieście pod przezwiskiem Jankieczkie. Ten, jeszcze od czasów carskich sutener i paser zamieszkujący przy ul. Orlańskiej, zajmujący się osobiście włamaniami do sklepów i składów kupców białostockich i puszczający przy okazji w obieg fałszywe pieniądze, zakończył swój żywot na początku 1933 r., w noż owym pojedynku ze Szmulem Gorfinkielem, jednym z najsprawniejszych włamywaczy, jakich wydały Chanajki. 
   Jankieczkie, w paserskim fachu dorównywał, a może nawet go nawet przewyższał inny „król”, Ela Mowszowski, niepozorny handlarz z ul. Sosnowej. Kulas, jak przezywano go w zaułkach, reflektował tylko na lepsze złodziejskie łupy – złoto, biżuterię, futra czy kupony drogich materiałów. Szmokty (drobne rzeczy) pozostawiał innym okolicznym paserom, takim jak Hirsz Pieniążek z ul. Odeskiej, Szymel Kacenelbogen z Kijowskiej czy Bejla Kleinsztejn z Cichej.
   Kiedy na początku lat 30. posuniętemu już w latach Mowszowskiemu zaczęła grozić za uprawiony proceder poważna odsiadka, zwinął interes i wybył z Białegostoku aż do Argentyny.  Innymi członkami złodziejskiej dintojry, czyli władzy nad chanajkowskim półświatkiem byli z pewnością Jankiel Najdorf i Izaak Kantor.
   Ten pierwszy, hazardzista i spekulant, urzędował zwykle w bilardowni „Polonia’’ przy ul. Lipowej. Pożyczał pieniądze na wszelkie, zakazane geszefty. Miał dobre układy z policjantami i urzędnikami sądowymi, też potrzebującymi finansowego wsparcia.
Z kolei Izaak Kantor, według słów Adama  Wysokińskiego, naczelnika Wydziału Bezpieczeństwa w Białymstoku, to był naprawdę twardy gość. Na podstawie posiadanej przez policję kartoteki można byłoby napisać o Kantorze niejedną powieść kryminalną. Złodziej, oszust, fałszerz i wymuszacz, zajmował się też pokątnym doradztwem prawnym. Rzadko dawał się złapać na gorącym uczynku. 
  W swoim działaniu przypominał Maksa Bornsteina, zwanego „Ślepym Maksem”, znanego w całej II Rzeczypospolitej wszechwładnego bandziora z Łodzi, który trząsł tamtejszym światem przestępczym, korzystając ze znajomości wśród miejscowych oficjeli. 
  Wśród blatnych chanajkowskich złodziei wyróżniał się z pewnością także Szmul Zawiński, mistrz kradzieży kieszonkowych, nie bez powodu zwany Złotą Rączką. Kraść zaczął jeszcze za cara Mikołaja II. Pierwsza wpadka i wyrok przytrafiły się mu w 1913 r. Ostatni raz trafił do celi więzienia przy Szosie Baranowickiej w 1938 r.
  W Chanajkach często zmieniał miejsce zamieszkania. Wszędzie jednak miał mir wśród tamtejszej ferajny.  Od nowego roku nowe, złe historie z przedwojennego Białegostoku i okolic będą znakowane szyldem „Proszę wstać, Sąd idzie”. Zapraszam do czytania.

Włodzimierz Jarmolik

sobota, 22 grudnia 2018

Jeszcze jeden Urke Nachalnik





                                                                  Gazeta Białostocka 1934 r.

czwartek, 20 grudnia 2018

Obywatel Czesław Sadowski


    Takiego cudownego zakątka jak białostockie Bojary nie miało żadne duże miasto w Polsce.

Przepraszam, zacznę od siebie, choć nie mam rodzinnych koneksji białostockich. W 1972 roku przyjechałem do Białegostoku, by podjąć pracę w Filii Uniwersytetu Warszawskiego. Dzięki tzw. puli dla specjalistów (miałem już stopień doktora nauk historycznych) zamieszkałem po kilku miesiącach przy ul. Piastowskiej 17. „Klocki” na Osiedlu Piasta z płyt betonowych rosły szybko, ale przerażały bylejakością, koszarowym porządkiem. Ucieczką były spacery po pobliskich Bojarach, tu czułem się bosko. Z tym większym entuzjazmem dołączyłem za sprawą Białostockiego Towarzystwa Kultury do grona propagatorów „Karty Bojarskiej”, powziętej w 1988 roku przez architektów obradujących w Hołnach Majera. Oficjalnie wszyscy byli w zasadzie za ratowaniem Bojar, bo takiego cudownego zakątka nie miało żadne duże miasto w Polsce. W rzeczywistości sekretarzy z KW i KM PZPR radował szybki przyrost puli lokali, podobnie jak i prezesów spółdzielni mieszkaniowych, a władze administracyjne nie miały kasy na dużą inwestycję. Zamieszkali na Bojarach też nie wyglądali na krezusów, mieli za to dosyć palenia w piecach, noszenia wody i chodzenia do „sławojek”. I tak ginęła dzielnica z bajki. Jakimś cudem przetrwały do dziś zakątki Bojar, a ostatnimi czasy ich królową staje się ulica Wiktorii.

Z wizytą u pani Sabiny
Sabina Ewa Konecka reprezentuje sobą typ kobiety ideowej, przekonanej o słuszności swych zamiarów, energicznej, ale i skłonnej do romantycznych porywów. Razem z panem Robertem Włostowskim przedstawili mi pomysł, który po prostu trzeba zrealizować. Nie mam wątpliwości, że trzeba i to na tyle szybko, by nie dodać go lekkomyślnie do bogatego już zbioru białostockich straconych szans.

Jeszcze stoi, ale w stanie niemal agonalnym, dom drewniany ze strychem i podwórkiem przy ul. Wiktorii 9. W pobliżu misternie odrestaurowanego cacka przy ul. Wiktorii 5 (tu się ulokowała dyr. Jola Szczygieł-Rogowska ze współpracownikami z Galerii Ślendzińskich) i niedaleko od dramatycznie wyglądających szczątków spalonego domu przy ul. Wiktorii 6. Domu, w którym przebywał tow. „Wiktor”, czyli Józef Piłsudski, ówczesny redaktor „Robotnika”, emisariusz Polskiej Partii Socjalistycznej. Daruję sobie dalsze wyliczanie domów przy tej ulicy z bardzo bogatą przeszłością. Słusznie Zbigniew Klimaszewski, prezes Stowarzyszenia „Nasze Bojary” dowodzi, że to jest unikalne muzeum pod gołym niebem. Wciąż doceniane przez nielicznych, a mogłoby być nawiedzane nie tylko przez białostoczan.


  Dlaczego tak ważny jest dom przy ul. Wiktorii 9? Bo tu mieszkała przez dziesiątki lat rodzina Sadowskich i skoligaconych z nią rodzina Koneckich. Na potwierdzenie proszę obejrzeć załączoną fotografię, wybraną z bogatego archiwum pani Sabiny.
Rodzina Sadowskich
Trzeba starannych badań, by odtworzyć pokolenia rodu Sadowskich. Prawdopodobnie tkacz Józef poślubił Rozalę i małżeństwo dochowało się czwórki dzieci: Czesława (malarz, rysownik i karykaturzysta), Tadeusza (rzeźbiarz, ułan z 1 pułku krechowiaków), Sabiny (malowała na ceramice i szkle) i Haliny. Sabina wyszła za mąż za Stanisława Koneckiego spod Tykocina, ci z kolei doczekali się synów: Wiesława i Andrzeja. Moja rozmówczyni jest córką Wiesława, zatem bliską krewną Czesława i teraz jej relację przytoczę.

„Czesław był ozdobą nie tylko rodziny, ale i przedwojennego Białegostoku. Pozostały po nim arcydzieła i okruchy wspomnień. Najpierw jednak opowiem o moich dziadkach Koneckich. Stanisław w 1939 roku został wcielony do wojska, znalazł się na ziemiach wschodnich, wpadł do niewoli sowieckiej, ale zdołał uciec i wrócić do Białegostoku. Miał ponoć pełne kieszenie cukru, którym żywił się w czasie wojennej wędrówki. Okazało się już w okresie rządów niemieckich, że w pobliżu mieszkał fryzjer - donosiciel Gestapo, więc babcia Sabina zarządziła ewakuację z domu przy Wiktorii 9 i cała trójka (rodzice i malutki Wiesio) zamieszkała przy ul. Szczygłej, też na Bojarach. Nie zagrzeli tam jednak długo miejsca i dobrze, bo gestapowcy wpadli na trop konspiratorów, przeprowadzili aresztowania. Kolejne lokum zajęli Koneccy przy ul. Kilińskiego (tu obecnie WOAK), ale też na krótko. Akcja zmieniała się jak w kalejdoskopie, mieszkanie pożydowskie przy ul. Kilińskiego zajęli Niemcy i moi dziadkowie musieli przynieść się na ul. Wojskową 3. Dziadek Stanisław był w Armii Krajowej, lub ściśle z nią współpracował. Oddał akowcom usługi jako pracownik urzędu gminnego w Zabłudowie, gdzie miał dostęp do dokumentów, uprzedzał mieszkańców przed zagrożeniami. Stryj Andrzej pamięta, jak po wojnie na rynku ludzie dziękowali Stanisławowi za ratunek. Trudno ustalić kiedy miały miejsce te zdarzenia zabłudowskie, wiadomo jednak, że i stamtąd rodzina uciekła, ukrywała się w Janowiczach.”

Prze cały ten czas przy ul. Wiktorii 9 mieszkała - aż do śmierci - Rozalia Sadowska, matka wspomnianej czwórki dzieci, kobieta niezwykle dzielna. Natomiast Czesław w 1938 roku wyjechał do Lwowa, tam miał zatrudnienie przy teatrze jako choreograf. Zapamiętał dramaty czerwcowe 1941 roku, najpierw sceny z wywózki na wschód, a po agresji niemieckiej mordy enkawudzistów na więźniach.Spiritus movens białostockiej bohemy
   
Tak można postrzegać Czesława Sadowskiego. Urodzony 9 lipca 1902 roku w Białymstoku, tu objawił swój talent i zaczął pracować jako nauczyciel rysunków. Odnieść się trzeba do wieści rodzinnych, które wskazują na udział Czesława w walkach o Niepodległą i zakopaniu - po wrześniu 1939 roku - swych odznaczeń bojowych przy ul. Wiktorii. Dzięki wsparciu Józefa Rapackiego Sadowski podjął studia w Warszawskiej Szkole Sztuk Pięknych, jego mistrzem był prof. Karol Tichy. Z kolei stypendium białostockiego magistratu i dodane 300 zł przez Koło Przyjaciół Akademików umożliwiły młodemu artyście pobyt w latach 1929-1931 w Paryżu. Tam okrzepł, wzbogacił swój warsztat, nabrał pewności, rzutkości, ale zachował „samodzielny styl”. Jego prace w Domu dla studentów Polaków podziwiały Maria Skłodowska-Curie i wnuczka Adama Mickiewicza.

Pierwsza znacząca wystawa prac Czesława Sadowskiego w Białymstoku przypadła na 1928 rok. Zlokalizowano ją w pawilonie Ogrodu Miejskiego, przed późniejszym teatrem. Reporter „Dziennika Białostockiego” napisał z entuzjazmem, że amatorzy sztuki nabywali ochoczo obrazy „mające bezsprzecznie wartość artystyczną”, co też ułatwiło wspomniany wyjazd nad Sekwanę. „Prace cechuje na ogół szczery rozmach pędzla czy też ołówka, o całej skali uczuć i wrażeń”. Podobał się zwłaszcza widok na dachy miasta o zachodzie słońca. Mamy również prasową relację z wystawy w maju 1932 roku w kawiarni „Lux” przy ul. Sienkiewicza - „Ostatnie eksponaty świadczą wymownie o niewyczerpanych możliwościach twórczych tego zdolnego artysty”.
Pojawiła się nadzieja
   

  O obrazach i grafikach, drzeworytach, pocztówkach itp. Czesława Sadowskiego można przeczytać, niektóre z nich obejrzeć w książkach, a bywały i powojenne wystawy mistrza, który zmarł w 1958 roku w Łodzi. Natomiast Sabina Konecka ma przebogaty zbiór mistrza, także listy, zdjęcia. Można ponadto ściągnąć do Białegostoku rzeźby Tadeusza Sadowskiego, przechowywane w Bytomiu. Można dodać inne pamiątki po przedstawicielach białostockiej rodziny Sadowskich. Wiele z nich nie było dotychczas eksponowanych, niektóre jednak wymagają pilnej konserwacji. To wszystko można i trzeba. Szybko, oczywiście przy ul. Wiktorii 9. Pani Sabina nie zamierza rozprzedawać rodzinnego skarbu, ma poczucie odpowiedzialności. Marzy, pragnie, szuka wsparcia, czeka na decyzję. A ja za tydzień zaproszę na ciąg dalszy opowieści o tej niedocenionej rodzinie.

Prof. Adam Czesław Dobroński

Konstanty Kosiński – charyzmatyczny matematyk

 
    Był czołową postacią polskiego środowiska niepodległościowego w Białymstoku. Po zajęciu miasta przez Niemców w sierpniu 1915 roku odegrał jedną z pierwszoplanowych ról przy organizacji polskiego szkolnictwa. Kontynuuję cykl opowieści o dochodzeniu Białegostoku do niepodległości. Kolejnym nauczycielem, który odegrał historyczną rolę, umiejscawiającą go w gronie wybitnych postaci 100lecia naszej niepodległości był Konstanty Kosiński.
  To on 19 lutego 1919 roku napisał poruszający tekst wyrażający uczucia środowiska polskiego w Białymstoku. „Nareszcie pójdą. Dziś pójdą ci, co jak zmora dusili nas przez półczwarta roku, co paragrafami oberostu zasłonili nam świat, by żaden promień słoneczny nie miał do nas dostępu. Pójdą na zawsze ! Dzień mglisty, ponury. Myśl przywalona ciężarem olbrzymim przez tyle, tyle strasznych dni z trudem zaczyna się poruszać. Powtarzamy, że pójdą, ale ogarnia nas lęk, by nie zaszła przeszkoda, która odejście ich opóźni… Na placu przed kościołem stoją karabiny maszynowe. Obok – żołnierze niemieccy w hełmach stalowych. Ponurym patrzą wzrokiem na miasto, które przystrajać się zaczyna i na ludzi, którym radość z oczu przebłyskuje … Poszli… Zmora znikła. Spadł ciężar wielki z piersi. Radość długo tłumiona wybuchła. Rzucono się do dekorowania domów flagami biało-amaranto- wemi lub biało-czerwonemi i Orłami Białemi… Wieczór. Tłumy wyległy na ulice miasta. Radosne oczekiwanie rozpiera piersi… Na skręcie ulicy ukazują się dwaj konni, żołnierze polscy. Jakiś prąd elektryczny przeleciał przez tłum, który drgnął, zakołysał się, czapki i kapelusze poleciały w powietrze, a z piersi wyrwały się okrzyki: Niech żyje
Polska! Wiwat armia! Nasi przyszli”. 
  Ale zanim Konstanty Kosiński mógł napisać te słowa, to przez kilka lat robił wiele, aby w 1919 roku cieszyć się z wolności. Urodził się w 1887 roku. Do Białegostoku przyjechał przypuszczalnie w 1899 roku i podjął  naukę w Szkole Realnej.
  Tu też po raz pierwszy zaangażował się w działalność niepodległościową. W październiku 1905 roku był jednym z organizatorów protestu białostockiej młodzieży, która żądała wprowadzenia do nauczania języka polskiego. Szkołę Realną ukończył w tymże 1905 roku, a przez następny rok uczęszczał na zorganizowane przez szkołę kursy uzupełniające. 
  Następnie wyjechał do Petersburga, gdzie rozpoczął studia matematyczne, które ze względów finansowych musiał przerwać i powrócił do Białegostoku. Tu zaczął uczyć matematyki, ale największą jego pasją okazało się dziennikarstwo.
  18 listopada 1912 roku ukazał się pierwszy numer Gazety Białostockiej. Redaktorem i wydawcą był Konstanty Kosiński. W słowie wstępnym pisał: „Do rąk Waszych oddajemy dziś pierwszy numer Gazety Białostockiej – pierwszej stałej gazety polskiej w kraju tutejszym…” W 1921 roku tak wspominał to historyczne dla Białegostoku wydarzenie. Pierwszy numer Gazety „witany był z przychylnością wielką, ale też wywołał słuszną i ostrą krytykę niektórych, może nawet i zbyt ostrą, która młodemu redaktorowi, borykającemu się z różnorodnymi trudnościami przyniosła sporo gorzkich chwil”. 
  Gazeta z przerwami po 1914 roku ukazywała się do 24 października 1915 roku. W chwili ukazania się jej pierwszego numeru Konstanty Kosiński miał zaledwie 25 lat, a już był czołową postacią polskiego środowiska niepodległościowego w Białymstoku. Po zajęciu miasta przez Niemców w sierpniu 1915 roku odegrał jedną z pierwszoplanowych ról przy organizacji polskiego szkolnictwa. Tu blisko współpracował między innymi z Michałem Motoszko, o którym pisałem w poprzednim Albumie. Obaj różnili się charakterami zasadniczo. Motoszkę temperament pchał do czynu. Stąd jego zaangażowanie w działalność POW.
  Kosiński skupiony, typ intelektualisty, nie angażował się w tego typu działalność. Uniknął tym samym większych represji, które spadły na środowisko polskie w latach 1916-  1918. Jak pisał Michał Goławski, w latach 1915-16 na potrzeby zakładanych polskich szkół „trzeba było zbierać inwentarz szkolny i pomoce naukowe pozostałe po szkołach rosyjskich, które pozostawiono bez dozoru i opieki, częściowo rabowane przez różne indywidua, należało ratować przed ostatecznym zniszczeniem. Akcją tą kierował Konstanty Kosiński, którego komendant miasta na wniosek Komitetu Obywatelskiego wyznaczył opiekunem inwentarza szkolnego”. 
  Po odzyskaniu niepodległości Konstanty Kosiński z powodzeniem łączył pracę nauczyciela matematyki w Gimnazjum Męskim im. Króla Zygmunta Augusta z działalnością organizatorską jako sekretarz Dozoru Szkolnego, pracą samorządową, bo wszedł do pierwszej rady miejskiej wybranej we wrześniu 1919 roku i dziennikarstwem. 6 kwietnia 1919 roku ukazał się pierwszy numer Dziennika Białostockiego. Jego redaktorem naczelnym był mecenas Władysław Olszyński. Kosiński wraz z Władysławem Kolendo tworzył zespół redakcyjny. Z Dziennikiem związany był do lipca 1920 roku.
  Później, bo w 1924 roku wspólnie z Olszyńskim zaczął wydawać tygodnik Nowiny Białostockie. W pierwszym numerze pisał: „Puszczając w świat pierwszy numer Nowości Białostockich mamy przed sobą jasno wytknięty cel – niesienia twardej służby społeczeństwu naszemu, przyczynienia się dać choć w drobnej mierze do wzrostu i utrwalenia potęgi Państwa Polskiego i szczęśliwości jego obywateli”.
   Nowości były odzwierciedleniem postawy Kosińskiego – poświęcały dużo uwagi sprawom społecznym i oświacie. Relacjonowały też obiektywnie wydarzenia polityczne.
  Mimo, że ukazało się zaledwie 11 numerów pisma, to badaczka białostockiej prasy Zofia Sokół stwierdzała, że „było ono jednym z najbardziej interesujących tygodników lokalnych”.
  W 1929 roku Kosiński wraz z Kolendo rozpoczął wydawanie miesięcznika Łącznik Towarzystwa Nauczycieli Szkół Średnich. Jednocześnie w marcu 1926 roku reaktywował praktycznie nieistniejący w Białymstoku oddział Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego i został jego prezesem. Bodaj największym sukcesem Kosińskiego –  krajoznawcy było założenie schroniska turystycznego nad Wigrami. Niespodziewanie w 1935 roku Konstanty Kosiński wyjeżdża z Białegostoku. Otrzymał propozycję kierowania gimnazjum w Prużanach. 
  Do Białegostoku wrócił w 1939 roku i ponownie został nauczycielem matematyki w Gi- mnazjum im. Króla Zygmunta Augusta. Po napaści Sowietów na Polskę nie zaprzestał pracy nauczycielskiej.       Jak pisała Maria Kolendo, „po wyjeździe dyrektora Stanisława Hałki w październiku 1939 roku do Warszawy, Kosiński został dyrektorem Gimnazjum i Liceum im. Króla Zygmunta Augusta”. Tam też pracował po utworzeniu przez Sowietów Pełnej Szkoły Średniej Nr 1. Po zajęciu Białegostoku przez Niemców w czerwcu 1941 roku w mieście rozpoczyna się intensywne organizowanie tajnego nauczania.
  Maria Kolendo wspominała, że „w pierwszych dniach sierpnia przedostał się przez zieloną granicę z Warszawy do Białegostoku dr Stanisław Hałko (…) z jego inicjatywy odbyło się tajne zebranie w mieszkaniu Konstantego Kosińskiego przy ul. Słonimskiej 31”. Omówiono wówczas podstawy organizacyjne tajnego nauczania. Od tego spotkania Kosiński był jedną z najważniejszych osób oświatowej konspiracji. Wraz z Marią Kolendo był głównym organizatorem sieci tajnych kompletów i odpowiadał za ich zaopatrzenie. Sam też nauczał na poziomie gimnazjalnym i licealnym.
  W listopadzie 1942 roku Niemcy w odwecie za rzekome zabicie volksdeutschów aresztowali 50 przedstawicieli polskiej inteligencji. Wśród nich był też Konstanty Kosiński. Po blisko dwóch miesiącach wszyscy zostali zwolnieni. Ponownie aresztowano go w kwie- tniu 1943 roku, ale i tym razem po kilku tygodniach został wypuszczony na wolność.  Po zakończeniu wojny objął stanowisko dyrektora Państwowego Gimnazjum i Liceum Męskiego nr 2 w Białymstoku.
   Po jego niespodziewanej likwidacji w 1950 roku został nauczycielem w Liceum Ogólnokształcącym nr 1 i w Liceum Mierniczym. W 1953 roku w związku z  represjami stalinowskimi przeniesiony został w stan spoczynku. Udało mu się jednak w charakterze nauczyciela kontraktowego uczyć dalej w Technikum Geodezyjnym. Gdy w 1956 roku przywrócono mu pełne prawo do wykonywania zawodu, to pozostał w Technikum nie przyjmując innych propozycji. 
  Zmarł 11 stycznia 1961 roku. Jego zasługi dla Białegostoku są wręcz fundamentalne. Postać Konstantego Kosińskiego jest symbolem 100-lecia niepodległości

Andrzej Lechowski
Dyrektor Muzeum Podlaskiego

środa, 19 grudnia 2018

Pałacowa 16. Dom rodziny Lange

 

    Przyglądając się widocznemu na zdjęciu Sołowiejczyka z 1897 r. terenowi dawnego stawu pałacowego i pracom przygotowującym ten obszar pod przyszły park miejski, moglibyśmy pominąć kilka innych interesujących szczegółów z otoczenia tego miejsca. 
   Północno-zachodnią granicę dawnego stawu wyznaczała od początku jego istnienia dzisiejsza ulica Pałacowa.
   Droga ta została ukształtowana zapewne w latach 20. lub 30. XVIII w., gdy Jan Klemens Branicki realizował pierwszą wielką akcję przebudowy i modernizacji odziedziczonego niedawno pałacu i otaczających go ogrodów. Wówczas powstały dwa dziedzińce – paradny i przedwstępny – rozdzielone murem i niską bramą, natomiast całe założenie podporządkowano głównej osi kompozycyjnej, którą podkreślono właśnie za pomocą nowej ulicy, nazwanej w XVIII w. Zamkową.
   Po niej wjeżdżali do pałacu podróżni jadący od strony Warszawy, poruszający się po dzisiejszych ulicach Mickiewicza, Świętojańskiej i Warszawskiej.  Do ulicy z obu stron przyporządkowano po siedem w miarę podobnych posesji, na których stanęły domy skarbowe z muru pruskiego, w których swoje lokale mieszkalne mieli wyżsi rangą oficjaliści i dworzanie Branickich, m.in. znany malarz Augustyn Mirys, murgrabia pałacowy Obsto- wski, rotmistrz Piramowicz, muzykant Henkiel, felczer Zychling i inni. 
  Od strony pałacu nad rzeką przerzucone zostały dwa drewniane mosty posiadające murowane balustrady z kulami na wierzchu. Most był oczywiście w kolejnych latach wielokrotnie przebudowywany i remontowany, chociaż była to często tzw. prowizorka.
  Ale w 1897 r. stał w tym miejscu już jeden, zupełnie nowy, wreszcie murowany obiekt, do architektury którego nawiązano w czasie niedawnej modernizacji węzła drogowego naprzeciw pałacowej bramy. 
W XVIII w. pod dwoma mostami znajdowały się upusty wody z wielkiego stawu pałacowego. Był on zarówno ozdobą dworu, jak i efektem spiętrzenia rzeki Białej na potrzeby młyna wodnego, który stanął tuż za dwoma mostami.
  Według opisu inwentarzowego z 1771 r., był to „młyn wielki pod pałacem o dwu kołach ze wszystkimi należyłościami, pruskim murem budowany, w którym jest młynarzem Karol Jedliński z Ewą żoną, którzy [mają] Stefana, Jakuba i Macieja synów, Elżbietę i Mariannę córki. Na boku którego po prawej stronie oparkanienie pobielane, o trzech przęsłach, wrót nie masz”.
    Budynek ten, opisywany już jako zrujnowany, stał w tym samym miejscu, w którym na zdjęciu z 1897 r. widzimy ów charakterystyczny, piętrowy i białotynkowany gmach. W 1799 r. jeden z pokoi w młynie wynajmował dr Jakub de Michelis, nadworny lekarz Izabeli Branickiej, późniejszy dyrektor Instytutu Akuszeryjnego w Białymstoku. Jeszcze na mapie z 1810 r. odnotowano istniejący wciąż młyn wzniesiony z muru pruskiego, który nadal funkcjonował jako „młyn skarbowy” w 1825 r.
  Trudno powiedzieć tak naprawdę, kiedy stary budynek został zastąpiony nowym, ale musiało to nastąpić przed 1841 r., gdy na planie części miasta z tego roku odnotowano już obiekt ceglany.     
  Biorąc pod uwagę tzw. wzornikową architekturę budynku widocznego na zdjęciu z 1897 r., został on wzniesiony jeszcze przed likwidacją Obwodu Białostockiego.
   Miał on jednak wyłącznie funkcje mieszkalne, podczas gdy młyn funkcjonował na sąsiedniej działce, w stojącym nad samą rzeką mniejszym, parterowym budynku. Teren ten dzierżawili od 1878 r. przedsiębiorcy Sulkes i Kac, ale ich młyn spłonął w 1883 r., o czym pisano w „Kraju”: „spalił się doszczętnie, w środku miasta, nad stawem leżący, drewniany młyn parowy Szulkiesa i Katza. Stosy żyta, pszenicy i gotowej już mąki tleją dziś jeszcze.
   Szkody, zrządzone przez powstały z niewiadomej dotąd przyczyny ogień, poszkodowani obliczają na 60 tys. rubli srebrem; wynagrodzenia zaś otrzymać mają od towarzystw ogniowych zaledwie 20 tys. rubli”.  Z tego powodu obiektu nie odbudowano, przez co zakoń
czyła się historia młynarstwa w tym miejscu. Oba budynki są doskonale widoczne na fotografii z serii najstarszych widoków Białegostoku z początków lat 80. XIX w. (ciekawych odsyłam do albumu „Białystok. Urok starych klisz” autorstwa Andrzeja Lechow skiego).
  Ziemia, na której znajdował się omawiany piętrowy budynek pozostawała własnością skarbową do 1852 r., gdy wraz z położonymi przy ówczesnej ul. Zamkowej (dziś ul. Kilińskiego) wyschniętymi stawami pałacowymi, została ona wydzierżawiona na okres 50 lat pruskiemu poddanemu Augustowi Lange.
   Później majątek ten przeszedł w użytkowanie syna Augusta, Eugeniusza Lange, z którym w 1873 r. przedłużono kontrakt dzierżawny. Natomiast w 1886 r. władze miasta zezwoliły Eugeniuszowi na wykupienie ziemi państwowej na własność. On i jego potomkowie pozostawali właścicielami nieruchomości do II wojny światowej. 
  W okresie międzywojennym był to adres ul. Pałacowa 16. Przed 1915 r. miał tu siedzibę zarząd Drugiego Towarzystwa Kred ytowego Miejskiego, a w okresie międzywojennym mieszkania wynajmowali m.in. dr Adam Zabłocki (gabinet rentgenowski) czy technik urzędu pocztowego Aleksander Artem iowicz, był tu także sklep „Zjednoczenia” i sklep drzew ny Mojżesza Dworec kiego. Budynek uległ zniszczeniu w czasie II wojny światowej.


Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

wtorek, 18 grudnia 2018

Kronika Białostocka - Projekt


Stanisław Litwinowicz Stachurka uciekł z obozu na Uralu

 

   Wracamy do dziejów rodziny Litwinowiczów. Dziś fascynująca,  ale tragiczna historia o Stachurce, spisana przez Stanisława Litwinowicza.  Chociaż brzmi jak scenariusz sensacyjnego filmu, to jest prawdziwa  –  mówi pan Stanisław. 
   – Był bratem stryjecznym mego ojca. Nazywany w rodzinie Stachurką, Stanisław Marian Litwinowicz urodził się w 1923 r. w  Białymstoku.  Skończył  gimnazjum im. Króla Zygmunta. Po zdaniu tzw. małej matury kontynuował naukę w Augustowie, gdzie w 1937 r. przenieśli się jego rodzice. 
   Kiedy wybuchła wojna wrócili do Białegostoku. I tu w październiku 1939 r. zaczyna się tragiczny dla Stachurki związek z konspiracją. Po przyjeździe do miasta spotyka kolegów, z którymi postanawia założyć grupę dywersyjno-sabotażow ą i sprzeciwić się Sowietom w przeprowadzeniu wyborów do zgromadzenia narodowego, które miało wystąpić o włączenie wschodnich ziem Polski do Białoruskiej i Ukraińskiej Republiki Sowieckiej.
   Wybory zaplanowano na 22 października.   Trwała zjadliwa propaganda połączona z wyłapywaniem niepożądanych przez Sowietów osób. Stachurka z kolegami  postawili sobie za cel zrywanie  afiszy rozlepianych przez sowieckie władze.
   Niestety ktoś z  grupy doniósł o tym  do NKWD. W dniu wyborów zostali wszyscy aresztowani. Postawiono ich przed sądem wojennym i skazano na obóz karny leżący za Uralem.  Łagier, gdzie trafił Stachurka to był tygiel, przebywali tam kryminaliści jak i dawni arystokraci sprzed rewolucji, inteligencja oraz zwykły szary proletariat – opisuje pan Stanisław.  – Polacy, Rosjanie, Białorusini, Ukraińcy, Tatarzy krymscy.
   Więźniowie zajmowali się wyrębem lasu i budową linii kolejowej. Stachurka  był najmłodszym więźniem. Miał zaledwie 17 lat. – Dziadek zawsze wspominał go jako inteligentnego i bystrego młodzieńca, który umiał się  zakręcić wokół swoich spraw – wtrąca pan Stanisław. – Mimo tak młodego wieku i sytuacji, w jakiej się znalazł, również za Uralem potrafił zjednać sobie ludzi. Dzięki pomocy licznie zgromadzonej w obozie inteligencji rosyjskiej, w ciągu roku opanował płynnie język rosyjski.
   Od braci przestępczej nauczył się z kolei praktycznych rzeczy, jak poruszać się po Związku Sowieckim.  Ze wspomnień Stacha  wiemy, że przebywał przez parę tygodni w obozowym szpitalu, co uratowało go od śmierci. Drugi raz uratowała go praca w obozowej kuchni, gdzie był w stanie cichcem na surowo zjeść główkę kapusty. Trzeci raz to historia dłuższa.
   W okolicach Święta Kobiet organizowano w budynkach przyobozowych coś w rodzaju akademii z potańcówką dla kobiet z okolicznych osiedli. Wiedząc wcześniej, że cała załoga się upije i będzie mniej czujna, zawczasu z pewnym, równie młodym recydywistą, przygotowali się do ucieczki. Zgromadzili trochę suszonego chleba oraz przygotowali chusty, by w odpowiednim czasie przebrać się za kobiety.
 
   To wystarczyło, gdyż wszyscy nosili watowane kurtki i spodnie. Wmieszali się w grupę kobiet spoza obozu i w ten sposób po zabawie wydostali się z niego. Wiedząc do jakiej stacji muszą dotrzeć, wędrowali przez trzy dni i noce w śniegu sięgającym czasem do ramion.  W jaki sposób dostali się do pociągu, Stach nie opowiadał. Prawdopodobnie udało się im to dzięki współpracy z półświatkiem przestępczym, który pomagał swoim. Po pewnym czasie uciekinierzy rozstali się i każdy poszedł w swoją stronę. Nieletni, bezdomni podróżujący po przestrzeniach państwa sowieckiego nie byli czymś niezwykłym i to pomogło Stachurce  zmierzać w kierunku Polski. Kradzież, oszustwo, symulacja były na porządku dziennym takich podróżników.
    Opowiadał, jak przejechał kilka stacji podczepiony pod wagonem, albo jak walonki przymarzły mu do buforu wagonu.  Po ponad miesiącu podróży dotarł do Kijowa. Był bardzo wycieńczony, zemdlał i trafił do szpitala na blisko miesiąc. Nikt się nim specjalnie nie interesował, bo takich jak on było wielu. Był wielokrotnie przesłuchiwany przez milicję.
   Przy okazji jednego z takich przesłuchań, korzystając z nieuwagi śledczego, ukradł z szuflady czysty blankiet stwierdzający tożsamość. Później zapewne dzięki znajomościom z półświatkiem udało mu się załatwić uzupełnienie danych w tym blankiecie. To ułatwiło dalszą podróż aż do dawnej granicy Polski, ale granicę udało mu się przekroczyć dopiero po kilku próbach. Dotarł do swojej cioci ze strony matki. Helena Klekot mieszkała w Przemyślu i tam Stachurka przeczekał kurując się aż do wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej. 
   Do Białegostoku dotarł na początku lipca 1941 r. Zdumienie  dziadków i całej rodziny nie miało granic, bo nikt się nie spodziewał jego powrotu. Niestety  od swojego stryja otrzymał hiobowe wieści. Za jego działalność z 1939 r. ojciec, matka i młodszy brat Zbyszek zostali zesłani do Kazachstanu.  Stachurka rozpaczał, obwiniał siebie. Musiał jednak dalej żyć. Postanowił  włączyć się w działalność konspiracyjną, wstępuje do Armii Krajowej. 
– Dom dziadka  przy ul. Kaniowskiej 10 był jednym z punktów kontaktowych AK  w Białymstoku– mówi Stanisław Litwin ow icz. – Jako podchorąży Stac hurka był dowódcą oddziału, który zajmował się wykonywaniem wyroków na kolaborantach. Byli to zarówno Polacy jak i Białorusini czy Ukraińcy. W 1942 r. został odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi z Mieczami. 
   17 lipca 1943 r.  w okolicach wsi Solniki pod Białymstokiem grupa dowodzona przez Stachurkę miała do wykonania kolejny wyrok na konfidenta. Zainstalowali się w stodole , ale ktoś ich zdekonspirował. Przyjechali Niemcy.
   Oddział Stachurki  złożony z pięciu młodych mężczyzn został wybity. Po wojnie ich zwłoki ekshumowano i pochowano na cmentarzu farnym. – Po 1989 r. miasto upamiętniło należycie  bohaterski  odział.
   Była piękna uroczystość, msza święta, poczty sztandarowe 42 i 10 pułku piechoty – opowiada pan Stanisław.  Matka Stachurki, Maria Litwinowicz zmarła w Kazachstanie, ojciec  Stanisław i brat Zbigniew wstąpili do Armii Andersa i przemierzyli cały szlak wojenny. Stanisław walczył pod Mon te Cassino, Zbigniew brał udział w wyzwalaniu Belgii i Holandii. Nie wrócili do kraju, bali się represji stalinowskich.


Alicja Zielińska

poniedziałek, 17 grudnia 2018

Na Krakowskiej ulicy biło serce dzielnicy

 

   W   poprzednich  odcinkach niniejszej rubryki wspominana była wielokrotnie ulic a Krakowska. Położenie w centrum Chanajek angażowało ją nieustannie w szemrane życie całej dzielnicy.                   Ponieważ łączyła ul. Sosnową z ul. Św. Rocha, tędy trwała pielgrzymka ludzi i pojazdów z Dworca Głównego na Rynek Sienny, i z powrotem. Z Krakowską łączyły się takie kryminogenne uliczki, jak Siedlecka, Wołkowycka, Cicha, Orlańska, Stołeczna czy Brukowa. Tamtejsza ferajna była szczególnie ruchliwa i hałaśliwa. A i sami lokatorzy dwudziestu kilku domów przy Krakowskiej także przysparzali nielichych kłopotów posterunkowym z IV komisariatu i  agentom służby śledczej.     Wytrawni włamywacze, sprytni doliniarze, permanentnie podpici awanturnicy. Nie brakowało oczywiście i natrętnych koryntianek, czyli prostytutek poszukujących i przy okazji okradających klientów. Trafiali się co prawda na Krakowskiej prawie uczciwi obywatele miasta no i padali ofiarami swoich niecnych sąsiadów.
   Na przykład taki  Efraim Orlański. Efraim Orlański był właścicielem murowanego domu pod nr 8. Można rzec kamienicznik całą gębą. Odnajmował mieszkania i ściągał z lokatorów solidny czynsz. Kiedy ktoś zalegał z opłatą, sięgał po bardzo brzydkie metody.
  Kiedy jesienią 1936 r. niejaka Jadwiga Gajewska nie chciała opuścić zadłużonego lokal, zgodnie z postanowieniem Sądu Grodzkiego, gospodarz polecił zdjąć dachówki nad jej pokoikiem, aby siąpiący deszcz zrobił eksmisję. 
     Ferajna z Krakowskiej dobrze wiedziała, kto to jest Efraim Orlański, a także jego główny sublokator Tewel Spektor. Robili oni różne lewe interesy, musieli więc liczyć  się także ze stratami. Kiedy podpadli łobuzom z ulicy, ich spekulancka łapczywość została ukarana. 
   Spektora chanajkowscy złodzieje obrobili dokładnie w lutym 1928 r. Późnym wieczorem jego drzwi od mieszkania zostały zgrabnie otwarte, zaś z szuflad i innych schowków zniknęło 3 tysiące  złotych, ponad 200 dolarów i do tego kolekcja monet staropolskich. Pan Tewel był bowiem zagorzałym numizmatykiem. 
   Z kolei na Efraima Orlańskiego spece z Krakowskiej uwzięli się jeszcze bardziej. Obok wynajmowania mieszkań w swojej czynszówce posiadał on jeszcze rozmaite handle. No i w nich za sprawą swoich mściwych sąsiadów ponosił co i rusz mniejsze lub większe straty. W 1934 r. zainwestował część swoich zysków w biżuterię. Wiadomo, czasy kryzysu, pieniądz tracił na wartości. 
   Kiedy wracał ze sklepu jubilerskiego Mełacha Zyskowicza, mieszczącego się na ul. Sienkiewicza pod 3, na rogu Krakowskiej, w sztucznym zamieszaniu, biegły kieszonkowiec wyciągnął mu z palta zakupiony pakuneczek ze złotymi precjozami. Straty były spore – 4 tysiące złotych. 
   Kiedy Efraim Orlański zainteresował się handlem rybami, także nie obyło się bez kłopotów. Zimą 1936 r. ograbiono go z dwóch skrzyń zawierających wędzone szprotki.
   W następnym roku z wozu stojącego na ul. Miodowej bezczelny potokarz świsnął mu 5 kartonów ze śledziami. Wszystkie te złodziejskie akcje musiały kosztować kamienicznika i handlarza z ul. Krakowskiej kawałek zdrowia.     
   Nie wiadomo czy przypadkiem sprawcami biedy mieszkańców z Krakowskiej 8, nie byli sąsiedzi z przeciwka, czyli spod numeru 11. Mieszkała tam liczna rodzina Azjów. Choć główny lokator Mendel Azja prowadził w latach 30. małą restauracyjkę, jego synalkowie zajmowali się mniej uczciwym procederem.
   Było ich kilku, a szczególnie wyróżniał się Abram. Zdolny młodzieniaszek kradł portfele i portmonetki w kinach i restauracjach. Był też wspólnikiem do skoków mieszkaniowych. Na robotę brał go taki tuz wśród chanajkowski klawiszników, jak Icek Goldsztajn, mieszkający po sąsiedzku pod numerem 9. Jeśli Efraim Orlański podpadł z jakiegoś powodu Abramowi Azji, to mógł spodziewać się ciągłych kłopotów.

Włodzimierz Jarmolik

piątek, 14 grudnia 2018

Błyskotliwa kariera i upadek Abrama Kukawki

 

  W drugiej połowie lat 30. stara gwardia z chanajkowskiej ferajny , pamiętająca jeszcze Białystok czasów cara Mikołaja II, mocno się wyszczerbiła. Jedni szubrawcy trafili na cmentarz, inni, po licznych odsiadkach i utracie zdrowia w więzieniu przeszli na zasłużoną emeryturę, a byli i tacy, co przed wymiarem sprawiedliwości, albo dintojrą ze strony swoich kompanów, schronili się za granicą.
  Ich umiejętności próbowali zając młodzi złodzieje z dużymi ambicjami. Niektórym nawet to się powiodło. Od  1936 r. w kronikach kryminalnych białostockich gazet głośno było zwłaszcza o Abramie Kukawce z ulicy Brukowej. Skończył właśnie 16 lat, a miał już na swoim koncie ze dwie dziesiątki oczyszczonych strychów i trzy krótkie wyroki.
  Kukawka wybrał bowiem karierę pajęczarza.  Spec od strychowych kradzieży miał stałą ekipę pomagierów. Byli to Jankiel Winnik, ociężały umysłowo, ale za to silny w rękach złodziejaszek z ul. Sienkiewicza i małolat Rubin Siedlecki.
  Trójka ta grasowała po mieście długo i bezkarnie. Niepozorny Rubin przeprowadzał rozpoznanie terenu, wyszukując domy, w których szykowało się wielkie pranie. W czasie roboty do jego zadań należało pilnowanie schodów wiodących na strych. Głupawy Winnik potrafił jednym ruchem łomu ukręcić każdą kłódkę, a potem dźwigał ciężkie tobołki z bielizną i pościelą.   Szef Kukawka wnosił do spółki fachową wiedzę i doświadczenie w posługiwaniu się szpyrekami, czyli wytrychami. Z szajką współpracowała paserka Bejla Kleinsztein, która kupowała, co prawda za grosze, każdy szmaciany fant.  Nawet najdłuższy fart musi się jednak złodziejowi skończyć. Przekonał się o tym Kukawka, i to dwukrotnie. Najpierw, w pewną majową noc, maszerując ul. Dąbrowskiego, wpadł razem z małym Rubinem w ręce starszego posterunkowego Grzegorzewskiego. Policjant zainteresował się wypchanym workiem, który dźwigali.
  Za jego zawartość pochodzącą ze strychu przy ul. Legionowej, Sąd Grodzki skazał Kukawkę na sześć miesięcy więzienia, a jego pomocnika na dom poprawczy w zawieszeniu.  Przed pójściem do paki Kukawce jeszcze raz powinęła się noga. Postanowił wyprawić swoim kompanom ucztę pożegnalną, wszelako nie mając gotówki sprzedał stadko kur, niestety cudzych. Sędzia nie docenił gestu złodzieja i dołożył mu następne osiem  miesięcy. Winnik, który także maczał palce w kradzieży, dzięki opinii psychiatry sądowego wywinął się od kary. Wiosną 1938 r. Abram Kukawka znowu pojawił się na białostockim bruku. Zbliżała się chrześcijańska Wielkanoc  i żydowskie święto Pe- sach. W wielu mieszkaniach trwało pranie, strychy pęczniały od suszących się na sznurach prześcieradeł i pokrowców.
  Na to  pajęczarze czekali cały rok. Triumfalny pochód Kukawki wraz z Winnikiem rozpoczął się od strychu przy ul. Zalewnej , potem złodzieje obeszli kolejno: Młynową, Sosnową i Polną. Nocne wizyty składali po kilka razy. Początkowo sprawców kradzieży nie udawało się wykryć. Doświadczony Kukawka starannie zacierał  ślady. W końcu agenci z Wydziału Śledczego skojarzyli spustoszenie na białostockich poddaszach z wypuszczonym na wolność pajęczarzem z Brukowej. Pod obserwację wzięli ulicę i sąsiednie zaułki. Do akcji ruszyli konfidenci.
  Szybko okazało się, że Kukawka bywał ostatnio nader często u Bejli Kleinsztein, paserki z ul. Cichej. Przeprowadzona rewizja przyniosła rezultaty. Pod łóżkiem Klein- szteinowej policjanci znaleźli bieliznę ze strychu przy ul. Polnej. Madame Bejla nie zamierzała kryć swoich zaopatrzeniowców. Kukawka i Winnik znaleźli się w areszcie, a wzięci w krzyżowy ogień pytań przyznali się do wszystkiego. W kwietniu 1938 r. zapadł wyrok.
  Abram Kukawka jako szef pajęczarzy dostał 2 lata więzienia. Jego pomagier Winnik miał spędzić za kratkami 3 miesiące. Tym razem opinia psychiatry nie pomogła.

Włodzimierz Jarmolik

niedziela, 9 grudnia 2018

Mało znane karty z historii Jagiellonii




                                                            Gazeta Białostocka 1967 r.

Przedwojenne zakłady fryzjerskie w Białymstoku


    W 1935 roku starosta ogłosił rozporządzenie o zakładach fryzjerskich. Każdy zakład musi posiadać umywalnię z wodą bieżącą, dostateczny zapas czystej bielizny, wycieraczki do obuwia, kosze na śmieci i napis: Nie pluć na podłogę. A fryzjerzy nie mogą dmuchać na klienta.
    Niegdyś o prawdziwych fryzjerach pisano wzniosłe ody. W 1936 r. białostocki rymopis ułożył o nich taki oto rym. "Kto chce niech wierzy Lecz fryzjerzy To szczególnie miła nacja. Ondulacja, Farbowanie, Odmładzanie. To strzyżenie, To golenie Mycie głowy i fryzurki Raz nożyczki, to znów rurki. Oj te wszystkie Władysławy, Stanisławy Lub Henryki - To chłopczyki Wielce psotne, A wesołe, a obrotne Brać fryzjerska niech nam żyje, Niech nam goli łby po szyję!"
  Jednym z najsłynniejszych mistrzów grzebienia w międzywojennym Białymstoku był maestro Wincenty Karp.  Jesienią 1934 roku podekscytowane elegantki opowiadały sobie o niezwykłych nowościach jakie nastały u Karpia. Sprowadził on "trzy różnorodne aparaty najlepszych firm światowych do trwałej ondulacji".
  Pierwszy aparat elektryczny spiralny, "nadawał włosom fale bez układania". Drugi, też elektryczny, służył do skręcania loków. Trzeci był na parę. Mistrz uspokajał, że "obawa spalenia włosów jest wykluczona" i w ogóle cała elektryczno-parowa operacja na główkach nadobnych białostoczanek jest najzupełniej bezpieczna. Nad całym przedsięwzięciem czuwała "specjalistka" przeszkolona w Ameryce!
  Karp, chcąc zachęcić panie do korzystania z tych nowości, 20 listopada 1934 r. ogłosił "miesiąc trwałej ondulacji po rewelacyjnie niskich cenach". Ale tak pięknie i elegancko to wszędzie nie było. W 1935 r. ogłoszono, kolejne już, rozporządzenie "o zakładach fryzjerskich".
  To, że "fryzjernie" miały mieć ściany pomalowane na jasne kolory, z olejnymi, a więc zmywalnymi, lamperiami oraz szczelne podłogi, było zrozumiałe. Sprzeciw budził już jednak zakaz łączenia mieszkania i zakładu. Ale to czego dalej wymagano, to już był istny zamach na fryzjerskie kanony. "Każdy zakład fryzjerski musi posiadać umywalnię z wodą bieżącą, dostateczny zapas czystej bielizny, wycieraczki do obuwia, kosze na śmieci i napis: Nie pluć na podłogę". A co robić jak przy strzyżeniu włos człekowi do gębuli się dostanie i świerzbi nie do wytrzymania? No, ale że "nie wolno dmuchać na klienta", to już przesada. To jak mu zza kołnierza ścinki jego włosów wyciągnąć?
  Albo zarządzili, że "nie wolno wprowadzać psów", a na dodatek kazano napisać, że "uprasza się o wycieranie obuwia". To szewc, czy fryzjer? A dalej, że "pracownik fryzjerski musi mieć zdrową jamę ustną, gdyż podczas pracy, oddychając jest zwrócony twarzą do klienta". To na czczo ma strzyc? A jak przekąsi śledzia z cebulką, to tyłem ma stać do klienta? Dalej zarządzający już całkiem powariowali, nakazując "twarz klienta zmywać wyłącznie za pomocą czystej serwetki", oraz przestrzegali przed ponownym używaniem zużytych wacików do pudrowania.
  Fryzjer nie mógł też nosić brzytwy w kieszeni. To niby gdzie miał ją mieć? Starosta, któremu podlegała kontrola zakładów fryzjerskich miał sprawdzać, czy golibroda ma "czyste i obcięte paznokcie". Spróbował by taki mądrala bez długiego paznokcia na małym palcu wytyczyć idealny przedziałek na głowie klienta.
  Wszyscy narzekali, ale cóż. Niestosującym się do tych zaleceń zamykano zakłady. Można było łatwo przewidzieć, że pojawi się wnet podziemie fryzjerskie. Zaczęto strzyc "przy drzwiach zamkniętych".
  W maju 1937 r. procederem tym zajęła się białostocka Izba Rzemieślnicza. Postanowiono zwrócić się "do odnośnych władz z prośbą o wydanie surowych zarządzeń, zmuszających do zlikwidowania nielegalnej pracy".
  Oj ciężki był los fryzjera za sanacji.

Andrzej Lechowski
Dyrektor Muzeum Podlaskiego w Białymstoku



                                                                 Gazeta Bialostocka 1933 r.



piątek, 7 grudnia 2018

Edward Litwinowicz w czasie wojny uruchomił produkcję granatów

   

     Był świetnym fizykiem. Zapowiadał się na wybitnego naukowca. Wojna niestety pokrzyżowała te plany. Zamiast wykładać na uczelni i dokonywać wynalazków, poszedł walczyć.
  Swoją wiedzę wykorzystał w działalności dywersyjnej. Edward Litwinowicz uruchomił produkcję granatów.  Na bardzo ciekawą historię rodziny Litwinowiczów trafiłam dzięki pani Barbarze Litwinowicz, która zaprosiła nas na swoje wspomnienia o 6 Białostockiej Drużynie Harcerskiej.
  Jest to piękna opowieść z lat 60., wrócimy do niej za dwa tygodnie. Teraz zaś o okresie wojennym. Bo, jak się okazało, dom jej męża Stanisława Litwinowicza przy ul. Kaniowskiej 10 był świadkiem wielu zdarzeń, a jej teść, Edward Litwinowicz w czasie II wojny światowej odznaczył się niezwykłymi działaniami, które miały ogromne znaczenie w walce dywersyjnej z Niemcami.
  Obecnie ta ulica nie istnieje, ale wówczas była równoległa do ulicy 1000-lecia Państwa Polskiego i przebiegała nad rzeką Białą, skręcała przechodząc w obecną ul. 1 Armii Wojska Polskiego.
  – Opowieść zacznijmy od dziad ka Piotra – proponuje pani Barbara, które przez lata skrzętnie gromadziła wspomnienia rodziny męża. Był początek XX wieku. Piotr Litwinowicz mieszkał z żoną Kazimierą na Białymstoczku.
  Była to wówczas wieś. Przy ul. Kaniowskiej zaczął budować dom. Ale brakowało pieniędzy, więc jak wielu młodych wyjechał do Ameryki, by zarobić trochę dolarów. Tęsknił jednak bardzo do żony i małego Stasia, których zostawił w Polsce. Pisał listy, więc Kazimiera po głębokim namyśle, wzięła synka i udała się statkiem do Stanów, do męża.
  Tam 7 stycznia 1911 roku w New Castle małżonkom Liwinowiczom urodził się drugi syn, Edek. Pobyli jeszcze trochę za oceanem i wrócili do Polski, by kończyć budowę domu. Ale  trwała I wojna światowa. Ze strachu przed Niemcami uciekli na Ukrainę. Na przemian to biali, to czerwoni przychodzili i grabili bieżeńców.
  Litwinowiczów, według przekazów rodzinnych, ratował mały Edek. Był drobny, więc doskonale mógł udawać chorego. Kiedy tylko jakaś banda żołdaków się pojawiała, cały majątek, wszystkie kosztowności chowano pod poduszkę, Edek kładł się i mówiono, że jest chory na tyfus.
   Po wojnie Piotr Litwinowicz z żoną i synami szczęśliwie wrócił do Białegostoku na ul. Kaniowską. Synowie pokształcili się. Młodszy Edward był bardzo uzdolniony matematycznie. Skończył gimnazjum im. króla Zygmunta Augusta i poszedł na SGGW do Warszawy. Na studiach świetnie sobie radził, został asystentem profesora Wacława Sierpińskiego, wybitnego matematyka. Była przed nim wielka przyszłość.
  Niestety wybuchła II wojna światowa i musiał przerwać doskonale zapowiadającą się karierę naukową.  Wojna pokrzyżowała też jego plany osobiste. Miał narzeczoną, ale ona mieszkała w Poznaniu. Zdesperowany Edward ruszył do niej niejako pod prąd, bo Polacy z zachodu przeważnie uciekali w tym czasie przed Niemcami  w głąb kraju.
  Kiedy po wielu trudach dotarł do jej domu, nie zastał nikogo, gdyż rodzina już się ewakuowała. Znalazł ją w jakimś okolicznym dworku, przyjechali  do Białegostoku i w 1940 roku wzięli ślub. W Białymstoku włączył się bardzo aktywnie w walkę  konspiracyjną.
  Za działalność w szeregach Armii Krajowej, a zwłaszcza za wyróżniające się męstwo w akcjach dywersyjnosabotażowych i wybitny współudział w uruchomieniu produkcji granatów w Okręgu Białostockim AK Edward Litwinowicz został przedstawiony w lipcu 1943 r. przez dowódcę pułkownika Władysława Liniarskiego ps. Mścisław do odznaczenia orderem Virtuti Militari. Potwierdza to  legitymacja wydana przez rząd polski w Londynie 11 listopada 1948 r.  Rodzina dowiedziała się o tym jednak dopiero w latach 70.
  – Ojciec był bardzo skryty, rzadko mówił o sobie, nawet później, gdy sytuacja w Polsce wydawała się bardziej spokojna,  ciężko było z niego cokolwiek wyciągnąć  - przyznaje pan Stanisław Litwinowicz. – Nie ujawnił się po wojnie, bał się. Jego bohaterską przeszłość wojenną poznaliśmy dopiero z pisma, uzasadniającego nadanie Krzyża Virtuti Militari. 
 

    W czasie okupacji niemieckiej Edward Litwinowicz zgłosił się by pracować przy pomocach naukowych. Postanowił to jednak wykorzystać jak najlepiej dla dobra kraju.
  Nawiązał współpracę z Marią Kolendo, która z innymi nauczycielami zorganizowała tajne nauczanie i dostarczał im książki. Ale przede wszystkim działał w tym kierunku, by dzięki dostępowi do niemieckich materiałów strategicznych, pracować nad  budową granatów.  Jak czytamy we wniosku o nadanie Virtuti Militari, w lipcu 1941 r. wstąpił  on do Armii Krajowej, do 56 Baonu Saperów, oddział ten w konspiracji przydzielony został właśnie do produkcji granatów dla Okręgu Białostockiego AK. 
  Dzięki zgromadzonej przez Edwarda Litwinowicza dużej ilości pomocy szkolnych i akcesoriów technicznych, na podstawie upoważnienia niemieckiego Schulamtu, warsztaty grupy produkcyjnej zostały zaopatrzone w szereg bezcennych urządzeń. Między innymi  Edward Litwinowicz przekazał dwa piece elektryczne, co umożliwiło uruchomienie produkcji skorup lanych do granatów. 
  Jako fizyk z wykształcenia, znając dobrze materiałoznawstwo chemiczne, a oprócz tego mając w swoich rękach zbiornice urządzeń laboratoryjnych i materiałów chemicznych, Edward Litwinowicz został mianowany kwatermistrzem Grupy Dywersyjnej Prusy. Po wywiezieniu dowódcy do obozu, został jedynym, z racji stanowiska służbowego dyspozytorem całego gospodarstwa produkcyjnego na terenie Puszczy Knyszyńskiej. Majątek Grupy nie doznał uszczerbku. 
  Po wojnie wykorzystując swoją wiedzę włączył się w organizowanie pracowni fizycznej w Studium Nauczycielskim i w Wyższej Szkole Inżynierskiej.
  – Jak pracowałam w SN, to koledzy teścia mówili, że każde zadanie ruszył – wspomina z dumą pani Danuta.  – Nie był partyjny i z uczelni jednak został zwolniony, do emerytury pracował w Technikum Budowlanym.  – Ciągle się czegoś obawiał, to zostało mu z wojny – dodaje Stanisław Litwinowicz.
  – Dożył wolnej, suwerennej Polski, ale już był w starszym wieku, więc długo się nie cieszył zmianami jakie zaszły w kraju. Zmarł w  maju 1998 roku.   Za tydzień Stanisław Litwinowicz opowie o brawurowej ucieczce z obozu karnego na Uralu brata stryjecznego swego  ojca, zwanego w  rodzinie Stachurką, bo także miał na imię Stanisław.

Alicja Zielińska 
azielinska@poranny.pl

Rybny Rynek 1933 r.




                                                              Gazeta Białostocka 1933 r.

wtorek, 4 grudnia 2018

Białostocki Instytut Cara Mikołaja I

 

    W albumie „Widoki miasta Białegostoku”, ofiarowanym carowi Mikołajowi II w czasie jego wizyty w mieście latem 1897 r. i zawierającym zdjęcia wykonane przez Józefa Sołowiejczyka, nie mogło zabraknąć fotografii przedstawiającej dawny pałac Branickich. Oczywiście nie chodziło o uwiecznienie pałacu jako pamiątki po barokowej świetności Białegostoku i splendorze dworu Jana Klemensa Branickiego.
   Tym razem autor fotografii zdecydował się skierować swój obiektyw na gmach pałacu z powodu funkcjonowania w nim państwowej placówki edukacyjnej dla dziewcząt pochodzących ze szlacheckich i zamożnych rodzin.
  W tym czasie – chociaż wkrótce miało się to zmienić – była to jedyna w Białymstoku i okolicy szkoła kształcąca dziewczęta na poziomie szkoły średniej.
  Pałac i otaczające go założenie parkowo-ogrodowe, jako część dóbr białostockich, został sprzedany w 1802 r. przez spadkobierców Jana Klemensa Branickiego najpierw królowi pruskiemu, a w 1809 r. – już po śmierci Izabeli Branickiej – carowi Aleksandrowi I, jako nowemu rządcy Białostocczyzny na mocy postanowień traktatu pokojowego w Tylży. Zdecydowano wówczas, że pałac będzie miał charakter rezydencji przeznaczonej na czasowe pobyty cara w czasie jego podróży po kraju, chociaż przez większość czasu korzystali z niego wyżsi rangą urzędnicy i wojskowi. 
  Pałac powierzono opiece specjalnej komisji, a od 1820 r. komisji powołanej przez księcia Konstantego, która przeprowadziła szereg remontów wewnątrz pałacu, w tym urządziła kaplicę pw. św. Aleksandra Newskiego, planowała też pewne przebudowy i przekształcenia elewacji. W każdym razie na początku XIX w. pałac Branickich znacznie zu
bożał, a wiele elementów jego wyposażenia usunięto lub wywieziono.
   Istotna zmiana w statusie pałacu nastąpiła w 1837 r., gdy car Mikołaj I przekazał zarząd nad rezydencją generał-gubernatorowi wileńskiemu, polecając mu organizację w niej Instytutu Żeńskiego (Panien Dobrze Urodzonych), jako jednej z placówek powołanych w guberniach Białoruskiego Okręgu Szkolnego. Tego też roku opracowano regulamin placówki oraz ustalono podstawy materialne jej funkcjonowania (w 1839 r. oddano części założenia pałacowo-ogrodowego na rzecz miasta Białystok).
  Głównym działaniem zmierzającym do uruchomienia Instytutu były prace budowlane, które przeprowadzono wewnątrz pałacu według projektu S. Smolikowskiego. Adaptacja rezydencji na Instytut trwała do 1841 r. i tego roku, 1 listopada, nastąpiło jego oficjalne uruchomienie.
  Początkowo zarząd placówki spoczywał w rękach rady, na czele której stał generał-gubernator, ale po likwidacji obwodu białostockiego w 1843 r. oraz z powodu trudności w pracach rady, w 1855 r. dokonano jej usamodzielnienia się, dzięki czemu rada miała pełnię władzy nad instytutem (na jej czele stanęła przełożona oraz powiatowy marszałek szlachty, a  w skład wchodzili dyrektorzy do spraw  nauczania i do spraw  gospodarczych). W szkole przewidziano miejsce
dla 100 uczennic, z których 30 miało być kształconych na koszt państwa. 
  Kandydatki korzystające z bezpłatnej nauki musiały być w wieku 10,5 roku lub 12,5 lat, natomiast dziewczęta kształcące się za pieniądze rodziców musiały być o rok starsze. W Instytucie zaplanowano podział na trzy klasy z dwuletnim kursem nauczania (religia, język rosyjski, francuski, niemiecki i polski, historia, geografia, matematyka, przyroda, rysunek i kaligrafia, taniec, śpiew oraz roboty ręczne). 
  Instytut był placówką rosyjską, a początkowo obecne w niej akcenty polskie (nauka języka i polscy nauczyciele, przyjaźnie nastawiona przełożona, Wilhelmina Doppelm eier) zostały po powstaniu styczniowym całkowicie usunięte. Po 1863 r. wymieniono kadrę na nauczycieli sprowadzonych z Moskwy i Petersburga.
  Wśród nich ciekawą postacią był pedagog Mikołaj Artiuchow, który jako zwolennik nowoczesnych metod kształcenia, zaczął reformować strukturę szkoły, ale prace przerwała jego śmierć. Do 1896 r. struktura i sposób funkcjonowania placówki pozostawały spetryfikowane. 
  W 1896 r. obok pałacu wzniesiono kompleks zabudowań mieszczących sale wykładowe oraz rekreacyjne, do których przeniesiono edukację, podczas gdy w pałacu pozostały głównie mieszkania przełożonej i nauczycieli, internat i biblioteka. W tym samym roku szkołę przekształcono w Białostocki Instytut Cara Mikołaja I, co podkreślono zamontowanym na elewacji frontowej napisie, zamontowanym już po 1897 r. i wizycie w Białymstoku cara Mikołaja II.
  Modernizacja placówki przeprowadzona na przełomie XIX i XX w. pozwoliła instytutowi znacznie poprawić swój poziom kształcenia i uczynić z niej jedną z lepszych szkół żeńskich w Rosji.
  Po 1905 r. edukację ponownie poszerzono o język polski i nauczanie religii. Ze szkołą związanych było wielu białostockich działaczy społecznych i kulturalnych.
  Instytut Mikołaja I działał do 1915 r. gdy został ewakuowany wraz z kadrą i uczennicami do Petersburga, gdzie działał do rewolucji bolszewickiej i na początku 1918 r. uległ likwidacji.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

poniedziałek, 3 grudnia 2018

Likwidacja szajki bandytów


                                             
                                                            Gazeta Białostocka 1933 r.

niedziela, 2 grudnia 2018

Pięć kul rewolwerowych



                                                                              Gazeta Białostocka 1933 r,

sobota, 1 grudnia 2018

W zaułkach chanajek wciąż wyrastały nowe kadry

 

    Przed wojną doświadczeni, chanajkowscy złodzieje nie tylko sami kradli na potęgę, ale też przysposabiali do przestępczego fachu dorastających w ich otoczeniu pacanów. Takich małolatów na białostockich podwórkach kręciło się mnóstwo.
  Zaniedbani przez bezrobotnych często rodziców, przeważnie głodni łatwo dawali się skusić na cudzą własność. Z małych złodziejaszków wyrastali później zawodowi włamywacze, kieszonkowcy, pajęczarze czy potokarze. 
W pierwszej połowie lat 30. do szczególnie pracowitych złodziei ulicznych należał Chaim Wajcman z ul. Rabińskiej. Zbliżał się do 30-tki, miał na koncie kilka wyroków i, jak się okazało, spory talent pedagogiczny. Skupił wokół siebie gromadkę kilkunastolatków i przy ich pomocy okradał wozy na Siennym Rynku, penetrował podwórka i sienie domków wzdłuż ul. Sosnowej i Suraskiej, nie omijał otwartych okien.
  Uczył dzieciaków też wyrywania torebek z rąk samotnych kobiet. Pomagali mu zwłaszcza, nabywając złodziejskiego doświadczenia, Jankiel Waner (15 lat) z Sosnowej i Jankiel Winnik (16 lat) z ul. Sienkiewicza.
  Na ul. Pieszej przez pewien czas pomieszkiwał Szmul Zawiński, zwany Złotą Rączką, najsłynniejszy z chanajkowskich kieszonkowców. Nic dziwnego, że jego wyczyny wpłynęły na tamtejszą dziec iarnię. Szczególnie pojętne okazało się rodzeństwo Miny i Milka Wintermanów.
  W 1936 r. dziewczyna miała 16 lat, zaś chłopak tylko 12. Na dolinę chodzili w okolice kościoła Św. Rocha, gdzie, zwłaszcza w dni świąteczne, sięgali do kieszeni przejętych nabożeństwem wiernych. Z kolei idolem dla wyrostków z ul. Stołecznej był niewątpliwie Jankiel Geller, wykwalifikowany włamywacz i amator cudzej biżuterii .
  W 1938 r. złodziej ten po kolejnej odsiadce postanowił mniej udzielać się osobiście. Znalazł na sąsiednich podwórkach kilku sprytnych chłopaczków, podszkolił i zaczął posyłać na przygotowane przez siebie roboty. Trwało to jednak niedługo. 
  W czerwcu 1939 r. dwóch małych złodziejaszków – Jankiel Bik i Abram Kłaczko wpadli przy wynoszeniu z mieszkania Efroima Zyberblata przy ul. Polnej zabytkowych lamp. Po krótkim przesłuchaniu przyznali się, że ich instruktorem i mentorem był Jankiel Geller.
  W pierwszej połowie lat 30. w Białymstoku głośno było o tzw. Czarnej Ręce, szajce opryszków wymuszających haracze od miejscowych sklepikarzy i szoferaków. Wyczyny owe (i ich bohaterowie) nie mogły pozostać bez echa wśród ulicznych łobuziaków. Przykładem niech będzie 14letni Szyja Szuster z ul. Wesołej. Skrzyknął on grupkę rówieśników i rozpoczął swoją mini gangsterkę.
  Choć sklepikarze z ul. Wesołej i Mazowieckiej czy Suraskiej nie traktowali początkowo żądań niepozornego chłopaczka zbyt poważnie, brali za kołnierz i wyrzucali za drzwi, to jednak szybko mogli tego żałować. Szyja bowiem usunięty ze sklepiku w dzień, wracał do niego w nocy z pomagierami.
  Kiedy pewnego razu Owsiej Wechter wyrzucił go ze swojej budki z wodą sodową przy ul. Mazowieckiej, zamiast jednej złotówki, o którą został grzecznie poproszony, stracił towar na blisko 100 złotych.
  Inny kupiec, niejaki Dryngiel, który przy ul. Suraskiej trzymał interes papierosowy, pożegnał się z tytoniem na blisko 80 zł, a przecież wystarczyło złożyć na ręce Szyi drobny pieniądz.  Policja, która skrupulatnie odnotowywała mnożące się włamania do sklepików, budek i kiosków, wkrótce trafiła na trop młodocianych reketerów.
  Zaczęło się od doniesienia złożonego w IV komisariacie przez kupca z Suraskiej, Zygmunta Rzepkę. Odwiedził go natrętny smarkacz z żądaniem złotówki „na pomoc dla bezrobotnych”. Posterunkowi urządzili zasadzkę. Szyja Szuster z kompanami pojawił się w nocy, no i wpadł w ręce stróżów prawa.
  Sąd okazał się łagodny. Za kilkanaście włamań skazał czarnorękowców na dom poprawczy w zawieszeniu.

Włodzimierz Jarmolik