Gazeta Białostocka Dzień Dobry! : dziennik ilustrowany 1931
poniedziałek, 30 lipca 2018
niedziela, 29 lipca 2018
czwartek, 26 lipca 2018
O kilku niecnych wyskokach kasiarza
Pisałem już niegdyś w tej rubryce o Chaimie Garberze, który na przełomie lat 20 i 30 ub. wieku królował wśród białostockich kasiarzy, czyli szczególnie doświadczonych włamywaczy okradających sejfy bankowe. Swoich skoków dokonywał zarówno w mieście, jak i na prowincji. W kasiarskim fachu nieodzowni są pomocnicy. Prucie kasy za pomocą raku i boru, a do tego jeszcze machając szabrem czy sztamajzą wymagało sporego wysiłku. Garber upatrzył sobie na pomagiera zdolnego młodzieńca z Chanajek, Mejera Krynickiego, wśród ferajny znanego jako Krynica. Kiedy mistrz zaliczał kolejną odsiadkę, poduczony już nieźle Krynica zaczął działać na własny szczot.
W nocy z 23 na 24 stycznia 1931 r. miało miejsce włamanie do Banku Ludowego w Wołpie (powiat grodzieński przedwojennego województwa białostockiego). Złodzieje za pomocą łomu ukręcili potężną kłódkę przy drzwiach wejściowych i zabrali się do kasy. Łupem nocnych klientów bankowych padło kilkaset dolarów i pewną ilość obligacji pożyczki budowlanej. Choć przestępcom udało się niepostrzeżenie zbiec, to sposób dokonania kradzieży był dziwnie znajomy. Widać było szkołę białostockiego kasoera Chaima Garbera. Ponieważ jednak ten siedział w więzieniu, policja kryminalna z ul. Warszawskiej zainteresowała się jego znanym uczniem Mejerem Krynickim. Krynica został niezwłocznie zatrzymany, o czym z entuzjazmem doniosły miejscowe gazety, zaś Dziennik Białostocki podsumował swoją notatkę wcale trafną uwagą: „Tak to przeważnie bywa, że kto otwiera, tego później zamykają”.
Pomimo uzasadnionych podejrzeń kasiarz Krynica po kilku dniach znowu spacerował na wolności. Przedstawił po prostu alibi, które wykluczało jego udział na bank w Wołpie. Udał się od razu na Rynek Kościuszki 1, do lokalu, w którym mieściła się redakcja Dziennika Białostockiego. Tam zażądał widzenia się z naczelnym i wyraził swoje oburzenie za nieprawdziwe słowa. Powołał się przy tym na swoje źródlanie czyste nazwisko. Może by redakcja i napisała jakieś sprostowanie, gdyby nie jeden fakt. Oto kilka dni później Krynica został przyłapany w Brześciu nad Bugiem w momencie gdy zabierał się do otwierania kasy pancernej stojącej spokojnie w składzie meblowym Chaima Olickiego. Trafił do pudła.
A teraz mamy lato 1933 r. Posterunkowy patrolujący uliczki sennego Supraśla zatrzymał do wylegitymowania dwóch podejrzanie wyglądających osobników. I co się okazało! Trafił na Mejera Krynickiego i jego mentora Chaima Garbera, którzy będąc na warunkowym zwolnieniu przymierzali się właśnie do nowego skoku. Podczas rewizji znaleziono przy nich komplet precyzyjnych narzędzi do otwierania zamków i kas.
Wpadka w Supraślu nie spowodowała jednak dla Krynicy większych nieprzyjemności. Już kilka miesięcy później rozpoczął on całą serię występów na terenie miasta Białegostoku. Najpierw pozbawił Szlomę Orlańskiego (Polna 6) garści biżuterii o niebagatelnej wartości 3435 złotych. Następnie, 24 listopada, razem z Garberem, włamali się do biura rzeźni miejskiej i po rozpruciu rakiem kasy ogniotrwałej, zainkasowali 2 tysiące złotych i 10 dolarów. Łup mógł być pięciokrotnie większy, gdyby tego właśnie dnia Magistrat nie zażyczył sobie ok. 7 tys. złotych na wypłatę dla swoich urzędników.
Z kolei w marcu następnego roku uparty Majer Krynicki postanowił prawdopodobnie podciągnąć się nieco w literaturze, odwiedził bowiem nocną porą Księgarnię Nauczycielską przy ul. Kilińskiego. Jednak najpierw zajął się oczywiście kasetką z pieniędzmi.
Jesienią 1934 r. dokonał Krynica jeszcze jednego, mocno spektakularnego skoku - na młyn elektryczny przy ul. Mazowieckiej, będący własnością Jana Karnego. Ale ta historia zasługuje na osobne potraktowanie. Nieco później.
Włodzimierz Jarmolik
środa, 25 lipca 2018
Osiedle Wygoda
Wygoda to miejsce istotne było pod względem strategicznym. Przy ul. Traugutta w 1884 roku wybudowane zostały koszary, jako że w Białymstoku znajdował się duży wojskowy garnizon z 64. Kazańskim Pułkiem Piechoty. Ulokowany później tutaj 42 Pułk Piechoty im. J. H. Dąbrowskiego, odegrał znaczącą rolę w historii miasta.
Wojskowi uczestniczyli w licznych defiladach i świętach, posiadali swoją orkiestrę, chór oraz drużynę sportową. Wojskowy klub Sportowy 42 Pułku Piechoty brał udział w rozgrywkach ligowych, a od 1932 roku rozgrywał swoje mecze pod nową nazwą - Jagiellonii Białystok.
Ważnym momentem w dziejach Wygody stała się również zbudowana w 1886 roku kolej relacji Białystok - Wołkowysk - Baranowicze, dla miasta było to najszybsze połączenie z Moskwą. Dodatkowo utworzono stację Białystok Poleski (dziś Białystok Fabryczny).
Na Wygodzie pod koniec XIX wieku powstały też cmentarze: ewangelicki (znajdujący się dziś przy ul. Wasilkowskiej), katolicki - Farny (przy dzisiejszej ul. Raginisa) oraz od 1890 roku wielki kirkut żydowski położony przy dzisiejszej ulicy Wschodniej.
Do Białegostoku Wygodę przyłączono po odzyskaniu niepodległości. Nastąpiło to 10 maja 1919 roku. Decyzja wynikła ze względów politycznych - chodziło o powiększenie miasta, by ludność polska stanowiła większość mieszkańców. Wraz z Wygodą, Pieczurkami i Bagnówką przyłączono do Białegostoku kilkanaście ościennych wsi. Wygoda to sentymentalne miejsce, bo tam się urodziłem, tam są moje korzenie, więc na zawsze pozostanie mi bliska - mówi Jerzy Szóstko. No i zżyłem się z ludźmi, z ich historią. Ileż to jest wspólnych wspomnień. Mieszkała tam nauczycielka pani Banaszczuk z rodziną prowadziła tajne komplety. Przychodziliśmy z zeszytami za pazuchą. Po kryjomu, żeby Niemcy nie widzieli, bo nauka była zabroniona.
Na rogu Zielonej przy ulicy Pustej mieszkał bednarz, który cieszył się opinią najlepszego na Wygodzie, a wtedy to był ważny fach. A ta stara ulica Kapralska i jej wiejski urok? Gdzie ani bruku, ani asfaltu nie było - bawiliśmy się wprost na piasku w różne gry. W palanta, w Niemca, rysowało się koło i oznaczało miasta, państwa a potem po kolei każdy rzucał piką albo nożem i odkrajał zdobyty teren.
Samochodów wtedy mało tutaj jeździło. Przy każdym domu obowiązkowo znajdował się ogródek jak i chlewek, czyli budynek gospodarczy na drzewo i węgiel. Na werandach i gankach od wiosny do jesieni kwitło życie towarzyskie - sąsiedzi się zbierali na pogaduszki, młodzież by pośpiewać, pograć na harmonii czy skrzypcach.
W niedziele popularne były majówki, czyli letnie wyprawy całymi rodzinami i z sąsiadami do pobliskich lasów czy nad wodę. Zimą z kolei urządzano kuligi, jeździliśmy na nartach, na łyżwach jak ktoś miał. Mieliśmy swoje ulubione trasy, górki i pagórki. Żyli tu głównie rzemieślnicy, robotnicy, podoficerowie, mniej inteligencja. W większości katolicy, ale i prawosławni, ewangelicy, Żydzi oraz muzułmanie.
Wszyscy żyli zgodnie i z szacunkiem do siebie się odnosili. Przeważała zabudowa drewniana - domki z dachami szczytowymi pokrytymi wypalaną dachówką. Domów z cegły było mało, wyróżniał się dom państwa Karczewskich przy Szosie do Zielonej, wówczas bardzo okazały. Niestety nie ma go już, został rozebrany w związku z budową nowej trasy generalskiej. W latach międzywojennych zaczęło miasto budować kolonie mieszkaniowe, tego typu budynki powstały także na Wygodzie przy Szosie do Zielonej (dziś ul. 42 Pułku Piechoty). Szosa Obwodowa stanowiła następny ważny impuls w rozwoju osiedla. Po wojnie osiedle zaczęło się zmieniać. Stara drewniana zabudowa musiała ustąpić miejsca pod nowe budownictwo. Nie zmieniło to faktu, że Wygoda kojarzona jest głównie z zabudową jednorodzinną.
Powojenna Wygoda to także powstające tutaj obiekty przemysłowe. Zostały zlokalizowane głównie przy ul. 27 Lipca oraz ul. Zacisze. Huta Szkła, która zajęła miejsce koszar wojskowych. Wojsko jednak nie wyprowadziło się tak zupełnie z Wygody - przy , ul. Węglowej przez długi czas istniały magazyny wojskowe. Dziś popularny rejon Węglówki znany jest z młodzieżowych inicjatyw kulturalnych.
Alicja Zielińska
poniedziałek, 23 lipca 2018
Tajemnica pożaru Warrantu. Czy było to podpalenie?
W 1926 r., 23 października, niedługo po północy wybuchł pożar w magazynach Towarzystwa Handlowo-Transportowego Warrant przy ul. Kolejowej 12. Szybko powiadomiona straż ogniowa walczyła z żywiołem do godziny 6 rano. Nie tylko gaszono płonący budynek, ale też zabezpieczono sąsiednie domy przed zachłannym ogniem. Na miejsce katastrofy przybyła delegacja władz miejskich z prezesem Filipowiczem na czele. Pojawił się też komendant powiatowej Policji Państwowej Sobociński, a dochodzenie rozpoczął szef
Urzędu Śledczego – Makare- wicz. Miało trwać ono blisko sześć lat. Firma Warrant stanowiła własność kilku wspólników. Należeli do nich bracia Mejer i Tewel Krugmanowie, Lejzor Kugel i Abel Furman. Budynek, który zajmowała, stanowił własność Towarzystwa Akcyjnego Wieczorek. Był to jednopiętrowy magazyn, całkiem murowany, zapełniony różnymi towarami. Na dole w beczkach stały oliwa, stearyna, kalafonia i inne żywice. Na pierwszym piętrze znajdowały się składy towarów kolonialnych, należących do białostockich kupców. Według późniejszych zeznań właścicieli nagromadzony w Warrancie dobytek wart był około miliona złotych. Np. Alter Grynberg, kupiec branży futrzarskiej oświadczył, że trzymał w magazynie dziewięć koszów skórek soboli,
gronostajów, tchórzy, lisów i wiewiórek. Ich ubezpieczenie wynosiło 20 tys. dolarów. Taką samą kwotę ubezpieczeniową zgłosił Berek Lew, właściciel największego w Białymstoku interesu obuwniczego. Pretensje wnieśli też inni handlowcy, którzy mieli stracić w pożarze wiele cennych rzeczy. Wszyscy o dziwo byli wysoko ubezpieczeni. Po mieście od razu zaczęły krążyć przeróżne plotki na temat spalenia się Warrantu. Zastanawiano się przede wszystkim, dlaczego owej fa
talnej nocy w magazynie nagromadziło się tak wiele drogich towarów? Dlaczego budynek spalił się tak szybko i doszczętnie? Dlaczego też kupcy składujący w Warrancie swoje towary ubezpieczyli je na różne sposoby w odległych często od Białegostoku towarzystwach asekuracyjnych? Odpowiedź na te pytania miało dać śledztwo policyjne i dociekanie miejscowej prokuratury. Dopiero w październiku 1932 r. nastąpił białostocki finał sprawy pożaru Warrantu. Określono ją jako umyślne podpalenie i chęć wymuszenia wysokiej asekuracji. Na ławie oskarżonych Sądu Okręgowego zasiadło 11 osób, w tym m.in. Lejzer Kugel, Abel Furman, Berel Lis i Chackiel Geldsztejn. Obok nich znalazło się także miejsce dla Jankiela Najdorfa i Izaaka Kantora, dwóch osobi
stości z chanajkowskiej ferajny. Według aktu oskarżenia to właśnie oni mieli odpowiadać za werbunek właściwych podpalaczy. Oczywiście za odpowiednie wynagrodzenie. Zeznawało blisko 250 świadków. Był wśród nich również doprowadzony z więzienia Jankiel Rozengarten, znany chanajk ow ski bandzior o ksywce Jankieczkie. Ponoć w jego domu odbywały się spiskowe rozmowy na temat zamiaru podpalenia składów przy ul. Kolejowej. 9 grudnia 1932 r. sąd ogłosił wyrok. Furman, Kugel i Lis
za zorganizowanie podpalenia i próbę wyłudzenia półmilionowego ubezpieczenia skazani zostali na cztery lata więzienia. Kilku innych oskarżonych kupców dostało po roku. Chanajkowskich opryszków z braku wystarczających dowodów uniewinniono. Tym razem im się upiekło. Sprawa podpalenia Warrantu na tym rzecz jasna się nie skończyła. Nastąpiły odwołania do Sądu Apelacyjnego w Warszawie. Ten znalazł niedociągnięcia proceduralne i siedzących już za kratkami skazanych uniewinnił. Materiał dowodowy przejął Sąd Najwyższy. Ten podtrzymał tylko zarzut próby oszustwa ubezpieczeniowego. Wyrok brzmiał 3 lata więzienia dla głównych kombinatorów. Ostatni opuścili kryminał przy Rakowieckiej w Warszawie Abel Furman i Lejzor Kugel. Był sierpień 1938 r.
Włodzimierz Jarmolik
sobota, 21 lipca 2018
piątek, 20 lipca 2018
Cud z białym barszczem i schabowy z żubra
Tym razem przytoczę kilka historii o przygodach kulinarnych czasów PRL. Generalnie kroniką opisującą kolizje klienta z zakładem gastronomicznym czy sklepem były wszechobecne wówczas książki życzeń i zażaleń. Jednak w miarę upływu czasu ich stosowania, przeciętny Kowalski przestał pokładać jakąkolwiek nadzieję w tym, że wpisując swoje wrażenia do owej książki, cokolwiek zmieni. Bowiem stosowaną powszechnie praktyką były dwie książki w jednej placówce.
Jedna dla niezadowolonych klientów, i tę widział tylko Kowalski i kierownik sklepu czy baru, a druga oficjalna, którą z kolei widział tylko kierownik i ewentualny kontroler. Nie muszę wyjaśniać, kto wpisywał się do tej drugiej. Niemniej obywatele nabici w butelkę przez handel czy gastronomię nie myśleli, aby bez walki ustąpić z pola. Pozostało więc pisanie do gazet. Te o dziwo chętnie publikowały co lepsze historyjki.
Oto i przykłady. Pewna pani w lipcu 1968 roku nabrała ochoty na „wyborowy barszcz biały na wędzonce”. Tę fanaberię można jedynie tłumaczyć niezbyt ładną pogodą w lipcu tamtego lata. W celu zrealizowania swojej (męża) zachcianki udała się do Delikatesów na Suraską i kupiła koncentrat owego przysmaku. Chyba nie była zbyt doświadczoną kucharką, bo dopiero po ugotowaniu okazało się, „że barszcz zamienił się w … grochówkę”. No trudno. Następnego dnia ponownie pomaszerowała do Delikatesów. Naiwna. Znowu kupiła to samo i znowu miała to samo. Personel Delikatesów bezradnie rozkładał ręce. Każdemu przecież może zdarzyć się pomylić etykiety, a zupa zawsze zupą.
To nie był udany lipiec dla białostockiego Społem. Ledwo przebrzmiały echa cudu przemiany barszczu w grochówkę, to wypaliła afera zrazów po węgiersku w Astorii. Lokal ten szczycił się dobrą kuchnią, a kierownictwo z dumą podkreślało, że Astoria jest „wytwornym lokalem I kategorii”.
Pewnego dnia w obiadowej porze jeden z klientów po zjedzeniu wyśmienitego ponoć chłodnika zamówił właśnie owe zrazy. Gdy kelner postawił przed nim ów specjał, to amator madziarskiej kuchni stwierdził, że zrazy „po prostu śmierdziały i nie było żadnych wątpliwości co do ich jakości”. Rozsierdzony klient zażądał widzenia z kierownikiem Astorii . Od słowa do słowa doszło do propozycji, aby kierownik sam spróbował zraza. Kierownik okazał się na tyle inteligentny, że stanowczo odmówił, a na dodatek ostentacyjnie obraził się i natarczywość wybrednego konsumenta potraktował „jako zamach na swą godność”. Bohatersko odparła też atak, czyli propozycję zjedzenia zrazów szefowa kuchni.
W końcu to ona dokładnie wiedziała co wypitrasiła, nazywając to zrazami po węgiersku. Całe zajście obserwowali liczni o tej porze klienci, którzy ponoć zaczęli zakładać się, kto w końcu zje czekające na wyrok zrazy. Na wieść o tym incydencie następnego dnia do redakcji Gazety Białostockiej zaczęli zgłaszać się inni stołownicy Astorii, których próbowano nakarmić owym „daniem dnia”, nazwanym też „szef kuchni poleca”.
Po tych wyczynach w Astorii utyskiwanie na menu w Turoblance wydaje się wykwitem najczystszego malkontenctwa. Ale po kolei. Pewna, jakbyśmy to dziś powiedzieli, recenzentka kulinarna wybrała się w 1966 roku właśnie do Turoblanki. Najpierw zgodnie z regułami recenzji dała wstęp do owej wizyty. Pisała więc: „gdy jadłospis restauracji lub nawet szyld w witrynie tejże informuje nas o t.zw. specjalności zakładu, przyzwyczailiśmy się – zgodnie z sugestią reklamy – uważać, iż rzeczywiście może to być potrawa wyjątkowo dobrze i smacznie przyrządzona. I aczkolwiek niekiedy srodze szef kuchni zawodzi, to jednak przy każdej następnej okazji – dajemy się znowu skusić”.
Ten wstęp dotyczył specjalności Turoblanki, czyli schabowego. No cóż, widać szef kuchni nie miał nadmiaru fantazji. Schabowy, jak słusznie zauważyła recenzentka, to „ oklepane i dostępne w każdej restauracji danie”, choć zaraz mitygowała się, że „wytrawni smakosze twierdzą, iż z potrawami – jak z utworami muzycznymi – można komponować przeróżne wariacje na ten lub ów temat”.
Kompozycja schabowego w Turoblance polegała na panierowaniu samym jajkiem bez tartej bułki. Ale nie o schabowego tutaj szło, choć ten zdaniem recenzentki był całkiem, całkiem. Sednem sprawy była sama Turoblanka. Turoblanka bowiem to po esperancku Białowieża. No i tu cię mamy – co ma poczciwy schaboszczak do puszczy i żubrów? Szef kuchni z Turoblanki widać był przyjezdny. Recenzentka słusznie więc zauważała, że po pierwsze restauracja znajduje się na szlaku potencjalnego turysty, a po drugie intrygująca nazwa – Turoblanka – mogłaby zapowiadać coś bardziej intrygującego niż kotlet schabowy. I w tym momencie puszczała wodze swojej fantazji pisząc: „nie mówię o pieczeni z żubra, sarny czy dzika… Nierealną mrzonką byłaby specjalność zakładu: dziczyzna. Ale już bigos myśliwski po białowiesku ma szanse stać się rarytasem specjalnym Turoblanki”.
Zdobędę się na śmiałość i spróbuję coś w esperanto jednak bąknąć, wyobrażając sobie w witrynie restauracji napis, który nigdy się w niej jednak nie pojawił. Bigoso Turoblanka. I pod spodem specjalność kuchni.
Problem sam się rozwiązał, bo z krajobrazu ulicy Lipowej zniknęła nasza Turoblanka, ustępując miejsce kosmopolitycznym kulinarnym sieciówkom.
Alternatywą dla restauracji i barów były stołówki. Obsługiwały przede wszystkim pracowników zakładu czy instytucji, przy której funkcjonowały, ale też mogły w nich stołować się osoby postronne. Pierwszym gmachem wybudowanym przy Rynku Kościuszki była siedziba Banku Rolnego (dziś mieści się w nim Bank PKO SA). Była w nim też oczywiście stołówka.
W 1953 roku stołownicy bankowej kuchni oniemieli. Czegoś podobnego nigdy wcześniej nikt im nie serwował. Po ponad 60 latach od tego wyczynu wydaje się, że osiągnięcie kucharzy z Banku Rolnego traktować można w kategoriach rekordu – mam nadzieję, że nie do pobicia.
W Gazecie Białostockiej skomentowano to tytułem notatki: „Dziwne menu stołówki w Banku Rolnym”. A oto i ono (cytuję w całości, bo to klasyka gastronomii). „Wczoraj w stołówce przy Banku Rolnym obiad składał się z osobliwych dań. Z zupy ze stęchłego grochu, z kaszanki o specyficznym zapaszku, surówki, sałatki z kapusty z pleśnią i niedojedzonych przez wcześniejszych gości kawałków chleba”. Aby pogrążyć do końca personel, dodawano że „ponadto w stołówce jest tak brudno, że nawet gdyby obiad był lepszy – wątpliwe, czy w podobnych warunkach mógłby smakować”. Osobną historię białostockiej gastronomii i handlu pisali kelnerzy i ekspedientki. To już dzieje obyczaju, kultury i hierarchii społecznej. Zostawmy to na inną opowieść. Smacznego
Andrzej Lechowski, dyrektor Muzeum Podlaskiego
czwartek, 19 lipca 2018
Podrabiacze dolarów z Chanajek
W przedwojennej Polsce fałszowanie pieniędzy, a zwłaszcza dolarów było zajęciem szczególnie ryzykownym. Za jego uprawianie sądy wlepiały sprawcom bardzo wysokie wyroki. Śmiałków jednak nie brakowało. Liczyli oni na szczęście, zdobycie fortuny i udaną ucieczkę za granicę.
Na ówczesnym bruku białostockim sławę w tym niecnym procederze zyskał niejaki Salomon Jenielew o przezwisku Rudy, skromny zdawałoby się, 40-letni majster brukarski.
Swoje fałszerskie działania Jenielew rozpoczął jeszcze w połowie lat 20. Wkrótce jednak zorganizowana przez niego szajka została rozbita przez policję. Poniektórzy członkowie poszli siedzieć. M. in. Berek Lew, zwany Kozą i brat Jenielewa Jochel. Szef jednak ocalał. Nie było przeciwko niemu wystarczających dowodów. Kiedy sprawa nieco przycichła, Rudy znowu zabrał się za swój trefny interes. Tym razem spiknął się z doświadczonymi drukarzami z Warszawy. On organizował bezpieczne miejsca do drukowania fałszywych banknotów, stołeczni fachowcy precyzyjnie je wykonywali. Policja białostocka przez pięć lat była bezradna wobec zalewu fałszywek w mieście i okolicy. Do akcji wkroczyli wreszcie specjaliści z Warszawy. Jenielew często bywał w stolicy. Zatrzymywał się wtedy u Jakuba Iglickiego, fabrykanta chusteczek, notowanego kombinatora.
Stołeczni śledczy doszli też do wniosku, że szajka fałszerzy musi mieć wtyczkę w białostockim Urzędzie Śledczym. Podejrzenie padło na Josela Siedleckiego, funkcjonariusza mocno zaangażowanego w aferę dolarową. Trop okazał się dobry. Odkryto, że Siedlecki to ni mniej ni więcej tylko szwagier Jenielewa. W ten sposób wyjaśniła się tajemnica pasma porażek białostockiej kryminalnej. Warszawiacy działali dalej. Komisarz Władysław Piniński, kierownik sekcji podsłuchów telefonicznych przez 5 miesięcy sprawdzał wszystkie rozmowy prowadzone z telefonu Iglickiego.
Z kolei agent Nesterowicz wszedł w kontakt z Josifem Buchbind erem, członkiem szajki fałszerzy, a swoim dawnym konfidentem. Ten za 5 tys. złotych zgodził się sprzedać kumpli. Inni agenci, udając dopiero co wypuszczonych z więzienia na Mokotowie fałszerzy dotarli do innych koleżków Jenielew a. Młody wywiadowca Górak trafił do Jenielew a można by rzec „kuchennymi schodami”. Poderwał po prostu jego służącą i odwiedzał ją często w charakterze „narzeczonego”. Dowiedział się od niej, że gospodarz zawsze trzyma w szufladach paczki całkiem nowych pieniędzy.
Los białostocko-warszawskiej szajki był już przesądzony. Latem 1930 r., w ciągu tygodnia, policja kryminalna aresztowała nad Białką i nad Wisłą 16 osób. Za kratki trafił też sam szef – Salomon Jenielew. Sprawność i profesjonalizm przestępców wzbudził podziw u doświadczonych śledczych. Fałszerze pracowali na maszynach drukarskich najnowocześniejszych systemów. Swoją fabryczkę przenosili z miejsca na miejsce. Instalowano ją np. w zagrodach wiejskich, choćby w osadzie Kolbiel (powiat wysokomazowiecki) albo na plebanii w Niewodnicy Kościelnej. Praca szła pełną
parą przez całą dobę.
Za techniczną stronę interesu odpowiadał Abram Basior, 34-letni drukarz z Warszawy. Do pomocy miał dwójkę grawerów. To byli rzeczywiście zawodowcy. Potrafili przez kilka dni niszczyć wyprodukowane już dolary, jeśli te nie uzyskały odpowiedniego wyglądu.
Proces szajki Salomona Jenielewa rozpoczął się w kwietniu 1931 r. Był głośny nie tylko w Białymstoku, pisała o nim prasa w całym kraju. Trafił na łamy krakowskiego „Tajnego Detektywa”. Wyroki były bardzo wysokie. Jenielew i jego najważniejsi pomagierzy dostali po 12 lat paki. Do tego dochodziły kilkudziesięciotysięczne grzywny. Po apelacji w Warszawie niektórym złoczyńcom karę zmniejszono do 9 i 6 lat. Wyrok dla rudego brukarza z Białegostoku pozostał niezmieniony.
Włodzimierz Jarmolik
piątek, 13 lipca 2018
Urywki wspomnienień z Brukowej 3
"Tego dnia od rana pada. Jest koniec lata, a na zewnątrz ciemne chmury i tylko deszcz i deszcz. Mamy rok 1938, muszę o nim wspomnieć bo to dla mnie ważny rok. Zaczynam wchodzić w dorosłe życie. Mój ojciec jest murarzem i właśnie teraz zabiera mnie na pierwszą w moim życiu budowę. Jestem naprawdę przejęty i podekscytowany. Ojciec pokłada wielką nadzieję, że niedługo przejmę jego interes i będę…
… właśnie rozładowałem z ojcem dużą partie cegieł. Cegła po cegle układałem je wzdłuż naszej kamienicy grupami i kolorem. Szybko udało się nam z tym uporać, lecz byliśmy i tak cali mokrzy, gdyż z kamienicy woda lała się wprost na nasze głowy strumieniami.
Cegły policzone i zapisane ilości- jest ich 6859. Dobrze, że ojciec nauczył mnie rachować, bo przy takich ilościach nie trudno o pomyłkę. „Każda sztuka jest ważna”- to słowa mojego ojca- „gdyż całość materiału pójdzie na budowę domu Chaima Zyfelda”. To już jutro więc nie mogę się doczekać.
O nie, zamoczyłem kartkę papieru. Zapomniałem, że jestem cały mokry.
Po południu jeszcze zdążyliśmy zawieść cegły i narzędzia pod dom Pana Zyfelda. W pewnym momencie mieliśmy chwilę strachu, gdyż koń nam się spłoszył i galopem z furmanką przemknął ulicą Sosnową mało co nie wpadając na płot cmentarza Rabinackiego.
Jestem bardzo podekscytowany i ciekawy jak będzie wyglądał następny dzień."
Kamienica przy Brukowej 3 stanowi pozostałość po dawnych Chanajkach. Chanajki to kryminalna dzielnica Białegostoku. Dzielnica biedoty żydowskiej. Tutaj burdele i speluny można było spotkać na każdym kroku. Tutaj też planowano skoki rabunkowe, tutaj młodzież uczyła się jak kraść lub oszukiwać w grach karcianych lub kościach. Bieda i bogactwo, bandyci, prostytutki oraz knajpy i pijackie meliny- taka była postać Chanajek. Tutaj wymiar sprawiedliwości docierał bardzo rzadko, bo sprawiedliwość wymierzano na własną rękę za pomocą noża lub broni palnej.
czwartek, 12 lipca 2018
środa, 11 lipca 2018
wtorek, 10 lipca 2018
poniedziałek, 9 lipca 2018
Oszukańczy majstersztyk
Przypomniałem już w tym miejscu wyczyny chanajkowskiego farmazona z ul. Głuchej Ignacego Galińskiego. Oprócz metody „ na kopertę” wyłudzał on także od naiwnych ludzi różne sumy dolarów za pomocą tzw. kantmaszynki. Na czym polegał ten oszukańczy trik, bardzo dokładnie pokazał w jednej ze swoich autobiograficznych powieści pt. „Spojrzę ja przez okno” były przemytnik, złodziej i bywalec sanacyjnych więzień, a później znany pisarz Sergiusz Piasecki. Zrobienie frajera na kantma- szynkę to był prawdziwy majstersztyk.
W Białymstoku początku lat 30. popisywał się tym wytrwale osiadły tu wilnianin Chaim Ginsburg. Kiedy w Wilnie policja wzięła się wreszcie za tamtejszą potężną organizację przestępczą o nazwie Bruderferajn, jej członkowie rozpełzli się po miastach całej II Rzeczypospolitej. Niektórzy trafili nawet do gangów Nowego Jorku i Chicago. Wspomniany Ginsburg schronił się w zakamarkach Chanajek i na bruku białostockim kontynuował swój kanciarski proceder.
Pewnego razu w kawiarni Kozińskiego przy ul. Krakowskiej spotkał rodaka znad Wilii, niejakiego Hersza Gutelmana. Dowiedział się, że ów przywiózł ze sobą pokaźną paczkę dolarów i chciałby zrobić jakiś dobry interes. Nie bacząc na dawne sentymenty postanowił gościa oskubać. Ginsburg zaproponował Gutelmanowi... podrabianie dolarów. Powołał się na znajomego inżyniera, który skonstruował urządzenie powielające prawdziwe dolary tak dokładnie, że nikt nie rozpoznaje fałszywek. Cóż kiedy zabrakło forsy na drogie chemikalia i odpowiedni lakier. Potrzebny cichy wspólnik. Żeby Gutelman nie wchodził w ciemno do interesu, miała się najpierw odbyć demonstracja rewelacyjnej maszynki.
W jednej z melin przy ul. Marmurowej „genialny konstruktor” dokonał pokazu. Wziął od gościa z Wilna nową, oryginalną 5-dolarówkę, zamoczył w jakiejś cieczy i z obu stron obłożył dopasowanym, białym papierem. Tak przygotowana próbka trafiła do czegoś przypominającego wyżymaczkę. W ruch poszła korbka. Z drugiej strony maszynki ukazała się pięcio dolarówka, a na towarzyszących jej kartkach odbiły się obie strony banknotu. W istocie były to spreparowane wcześniej egzemplarze dolarowe. Majster wziął obie połówki, skleił i jeszcze raz przepuścił przez maszynkę. Po całej procedurze z dumą podał nowy banknot Gutelmanowi.
Wilnianin był zachwycony. Podrobiony „lincoln” niczym nie różnił się od prawdziwego. Nie domyślił się biedak,że jest to również oryginał, umiejętnie podsunięty mu przez oszusta. Pomimo propozycji Ginsburga, nie chciał iść nawet do najbliższego banku, żeby całkowicie upewnić się co do pełnego bezpieczeństwa interesu z kantmaszynką. Między trójką wspólników została sporządzona pise- mna umowa, zaś Gutelman wyłożył na stół 100 dolarów na niezbędne komp onenty do ruszającej produkcji.
Kiedy mężczyźni opuścili dom przy ul. Marmurowej, wokół nich powstało raptem jakieś zamieszanie. Odezwały się krzyki: Łapaj! Trzymaj! Ktoś kogoś gonił, ktoś przed kimś uciekał. Towarzysze Gutelmana dali drapaka w chanajkowskie zaułki, wołając do niego, żeby zrobił to samo.
Wieczorem w tejże kawiarni na Krakowskiej Hersz Gutelman natknął się znowu na Chaima Ginsburga. Ten miał zatroskaną minę. Okazało się, że inżynier wpadł w ręce policji. Agenci z Wydziału Śledczego odkryli też fabryczkę fałszywych dolarów. Trzeba jakoś wyciągnąć kamrata z aresztu. Może sypać. Koniec końców skołowany Gutelman wyciągnął z portfela kolejne 100 dolarów na adwokata, żeby tylko nie być zamieszanym w całą aferę z kantmaszynką. Kiedy po kilku dniach zrozumiał, że został ordynarnie nabity w butelkę, pomimo rozterek zgłosił się na policję i wszystko opowiedział. A hochsztapler Chaim Ginsburg? Ten wkrótce wpadł, ponieważ nadal kręcił interes z wyżymaczką. Chętnych na dolarowe eldorado nie brakowało.
Włodzimierz Jarmolik
Drewniany Białystok
W jednej z najpiękniejszych książek poetyckich o Podlasiu, "Cisówce" Jacka Podsiadło, autor umieścił wiersz o Białymstoku "Czarne zbocza". Pozwolę sobie zacytować jego fragment:
"Kiedyś to było podobno największe drewniane miasto
W Europie, a dzisiaj? Smród i beton jak wszędzie [ ]
Donikąd prowadzą nasze pasaże i trotuary, posrebrzane ciągi
Rur, liczb, świateł, aut, pięter, wiaduktów, obwodnic i słów"
Ten wiersz został napisany dwadzieścia lat temu, ale naprawdę aktualny stał się dzisiaj. To opowieść o umierającym mieście posiadającym swoją historię i tradycję, które stopniowo wypierane są przez nowe anonimowe osiedla mogące pojawić się zawsze i wszędzie i czyniące miasto może bardziej nowoczesnym, ale pozbawionym tożsamości.
Doskonale pamiętam drewniany Białystok. Przez kilka lat chodziłem do biblioteki uniwersyteckiej na Bojarach i kiedy miałem czas, lubiłem zapuszczać się w drewniane uliczki i zaułki, które trochę kojarzyły mi się z kolonijnymi zabudowami kurpiowskich wiosek (często właśnie drewnianych). Do pracy jeździłem rowerem przez okolice ulicy Angielskiej i te zaułki również doskonale znałem. Jeszcze jako studenci chodziliśmy nocą do drewnianego domu przy ulicy Żelaznej, gdzie znajdowała się meta. Pamiętam też porozrzucane po mieście drewniane wille, które trochę przypominały mi architekturą drewnianą kamienicę naprzeciwko domu mojej babci. Teraz to wszystko umiera. Drewniane Bojary się kurczą, w dziwnym pośpiechu przerabia się też na nowoczesną enklawę w okolicach ulicy Angielskiej. Gdzieniegdzie stoją jeszcze drewniane domy i wille, ale w murowanym otoczeniu wyglądają coraz bardziej obco.
Opowiadał mi kiedyś student, że pracuje w dużej fabryce drewnianych domów, które trafiają do Skandynawii. Tam z drewna buduje się domy, kamienice, szpitale, szkoły, urzędy, architektura jest zwykle dopasowana do lokalnych tradycji architektonicznych. W ten sposób nowe harmonijnie miesza się ze starym. To byłaby jakaś alternatywa i powrót do tradycji największego drewnianego miasta w Europie. Nikt tego jednak nie robi, a betonowe bloki wdzierają się już wszędzie.
Dlaczego nie wracamy do drewnianego Białegostoku? Mam wrażenie, że nie ma tu wcale złej woli władzy, bo to się dzieje od dawna niezależnie do tego, kto rządzi. Obawiam się, że jest to realizacja oczekiwań przeciętnego mieszkańca miasta, który albo sam jest przyjezdnym, albo potomkiem przyjezdnych. Ktoś taki mieszkania w drewnianym bloku nie kupi po prostu. Drewno kojarzy się mu często z zacofaniem. W moich rodzinnych stronach wielu ludzi dosłownie wychodziło z siebie, żeby zburzyć stary drewniany dom i zbudować nową dużą "murowankę" krytą praktycznym eternitem. Nic, że stary dom był przytulny i funkcjonalny, a nowy wiecznie niedogrzany i coraz bardziej zawilgocony. Mur to mur, bogactwo, trwałość i bezpieczeństwo. Sam jako dziecko to, czy dana wieś jest bogata, czy biedna oceniałem po proporcji między domami drewnianymi i murowanymi. Tak rozumowali prawie wszyscy wokół mnie.
Nie mam złudzeń, że drewniany Białystok będzie nadal odchodził. Ludzi z Angielskiej się przesiedli, domy zburzy, zrobi uliczkę i parking, a bloki zasłonią przed widokiem obcych te obciachowe domki, które jeszcze zostaną. Również na Bojarach co jakiś czas albo się dom zapali, albo będzie doprowadzony do stanu, w którym już będzie można go tylko rozebrać. A my będziemy dalej dyskutować o tym, jak to wszystko chronić. I dalej będą to słowa, słowa, słowa, jak napisał klasyk. A może mało kogo to już obchodzi?
Dariusz Kiełczewski, profesor Uniwersytetu w Białymstoku
niedziela, 8 lipca 2018
sobota, 7 lipca 2018
piątek, 6 lipca 2018
czwartek, 5 lipca 2018
Wielka obława na Chanajkach
Urząd Śledczy mieszczący się przed wojną na ul. Warszawskiej 6 nie tylko tropił sprawców rozmaitych przestępstw dokonywanych na terenie całego miasta, ale też starał się im zapobiegać. W obu przypadkach były to regularne obławy i rewizje przeprowadzane z udziałem policji mundurowej w złodziejskich melinach i kryjówkach.
Zaułki Chanajek były oczywiście zawsze na pierwszym miejscu. Na początku niepodległej Polski szczególną plagą był pospolity bandytyzm. W Białymstoku i okolicy grasowały liczne szajki uzbrojone w karabiny i pistolety. Przeciwko nim właśnie ówczesny komendant policji Józej Kamala organizował regularne obławy, w których brali udział nie tylko posterunkowi i wywiadowcy policyjni, ale również grupy żandarmów i żołnierzy. W 1921 r. rozbita została m.in. groźna banda Antoniego Łukaszyńskiego – postrach podbiałostockich osad. Kres jej położyła obława dokonana na ul. Sosnowej.
W latach 20, a i później, łapanki w mieście przeprowadzały zazwyczaj białostockie komisariaty. Szczególnie III i IV. Pierwszy z nich odpowiadał przede wszystkim za to, co się działo wokół Rybnego Rynku, drugiemu podlegały Chanajki. Podczas takich akcji pod klucz trafiało często po pół setki osobników podejrzanych o niecne zamiary. Większość z nich szybko wypuszczano. W sieci pozostawały tylko grubsze ryby. Swoją działkę w łapaniu, zwłaszcza przyjezdnych obwiesiów, miał V komisariat na dworcu kolejowym. Wiele sił wkładał w to jego komendant Franciszek Pierso. Dzięki zorganizowanym patrolom wyłapywał on większość przybywających na gościnne występy złodziei, pociągowych rejzerów, a także kurierów z komunistyczną bibułą, zanim zdołali się schronić w mrocznych zakamarkach Chanajek.
Policja miała kilka stałych terminów, w których przeprowadzała profilaktyczne czyszczenie miasta. Były to dni przed świętami wielkanocnymi i bożonarodzeniowymi oraz przed czerwcowym popularnym jarmarkiem na św. Jana. Wówczas to przybywało do Białegostoku szczególnie dużo opryszków, zwłaszcza ze stolicy, ale i chanajkowcy z utęsknieniem czekali na to wieloludne wydarzenie. Zwłaszcza doliniarze, tombakowi oszuści czy karciani i loteryjni naciągacze. Obławy odbywały się w dzień, ale nocna pora dawała lepsze rezultaty. Kiedy informacje o wzmożonej działalności przestępców były szczególnie niepokojące, do akcji mobilizowano nawet 90 funkcjonariuszy policji.
Tak było przed Wielkanocą 1935 r. W mieście zauważono nadmierną gorliwość złodziejaszków sklepowych i hal targowych. Był to dla wielu kanciarzy ważny punkt w ich sezonowej robocie. Szeroką obławę rozpoczęto o godz. 21, a skończono grubo po północy. W ręce władz wpadło wówczas 33 podejrzanych indywiduów, wygarniętych z chanajkowskich melin i brudnych spelunek w innych dzielnicach miasta. Było wśród m.in. małżeństwo Olgi i Eugeniusza Auerów. Policja poszukiwała ich już od dawna za różne, brzydkie sprawki. Policyjne obławy przeprowadzano również po wyjątkowo zuchwałych rabunkach w mieście a także w pościgu za groźnym kryminalistą czy zbiegiem z więzienia.
Ilustracją niech będzie wydarzenie z 1937 r., kiedy to obrabowany został sklep jubilerski Mejłacha Zyskowicza przy ul. Sienkiewicza 3. Zginęło wiele cennych precjozów . Wydział Śledczy zarządził natychmiastowe przeszukanie wszystkich znanych, złodziejskich adresów. Do aresztu trafili tak poważani na bruku białostockim włamywacze, jak Hochim Abelewicz z ul. Malimowskiego, Abram Duczyński z ul. Brukowej czy Icek Goldsztein z ul. Krakowskiej. Mieli jednak mocne alibi. Jak się wkrótce okazało jubilera „zrobili” ich koledzy po fachu, ale z miasta Wilna. Chanajkowscy złodzieje, przewidując obławy policyjne starali się przetrwać je na prowincji. Tam oczywiście robili swoje.
Włodzimierz Jarmolik
środa, 4 lipca 2018
wtorek, 3 lipca 2018
Subskrybuj:
Posty (Atom)