czwartek, 4 stycznia 2018
Pod celą
Niepoprawnym amatorem cudzej własności był w Białymstoku w latach 20. niejaki Michał Wiediernikow, co zabawne z zawodu felczer. Siedział dotąd w więzieniu już cztery razy. Wyroki były niezbyt wysokie. Kiedy jednak latem 1925 roku zwędził w jatce Niedziemyckiego na Siennym Rynku dwa pęta białej kiełbasy, a do tego dodał jeszcze chustkę wartości 3 zł, zabraną z torebki Symy Tchór, sąd nie zawahał się nad karą półtora roku więzienia. Przy okazji tego procesu wyszły na jaw jeszcze drobne sprawki Wiediernikowa popełnione w innych miastach - Częstochowie, Piotrkowie i Radomsku.
Po przewrocie majowym Józefa Piłsudskiego pomniejszym recydywistom brakowało miejsca w więzieniu białostockim, Czerwoniaku łomżyńskim, a także w tiurmie grodzieńskiej. Miejsca w celach przeznaczone były przede wszystkim dla przestępców z wieloletnimi wyrokami i oczywiście dla więźniów politycznych.
Białostocki szary dom przy ul. Baranowickiej kwaterował ich dwustu kilkudziesięciu. Więcej niż warszawski Mokotów, Łódź czy Lublin. Pisała o tym w swojej wyjątkowej książce "W więzieniach", wybitna, przedwojenna działaczka społeczna, Stefania Sempołowska.
Pomniejszych kryminalistów przyjmowały inne, lokalne ośrodki penitencjarne. Na przykład w Baranowiczach. Wysłany do Baranowicz na odsiadkę białostocki recydywista Wiediernikow nie mógł gorzej trafić. Warunki w więzieniu były, mówiąc oględnie, bardzo mizerne. Już samo jego usytuowanie kilka kilometrów za miastem, w szczerym polu, sprawiało smutne wrażenie. Świeżo przybyłych więźniów już od początku czekały szykany ze strony starych, uprzywilejowanych bywalców więziennego przybytku. Pełnili oni funkcje pomocnicze, wysługiwali się strażnikom, szpiegowali. Nowym zabierali bezwzględnie cenniejsze części odzieży, tytoń czy mydło. Te ostatnie pełniły w celach więziennych rolę monety obiegowej.
Cele w Baranowiczach były dosłownie przepełnione. Przeznaczone dla dwunastu osób, potrafiły pomieścić trzy razy więcej. W takich warunkach trudno było zachować minimum higieny. Według regulaminu zmiana bielizny miała odbywać się co tydzień. Faktycznie działo się to co kilka tygodni. Więźniowie spali na workach ze słomą imitujących sienniki. Pościel była najczęściej brudna i wilgotna. Na szczęście w celach nie było kibli, czyli dużego fetoru. Więźniowie co rano, po kolei chodzili do ustępu.
Jedzenie też pozostawiało wiele do życzenia. Na śniadanie kubek kawy i pajda chleba, a na obiad kasza, krupnik albo kartoflanka, kolacja to cienka zupka z zaoszczędzonym ze śniadania chlebem.
Osobny pawilon w więzieniu przeznaczony był dla kobiet. Nie było ich dużo. Kilkanaście prostytutek, służące ukarane za kradzieże, pokątne akuszerki. Jak relacjonował w prasie bywalec tego przybytku, najsmutniejszy widok stanowiły niemowlęta, które wraz z matką odsiadywały karę. Były wśród nich też takie, które urodziły się w więzieniu.
Czas więźniom w Baranowiczach wypełniały w warsztatach nieustające rozmowy o złodziejskich wyczynach, spodziewanej paczce z domu czy przewidywanej z nadzieją amnestii. Rozmawianie też było jednak reglamentowane. Nie można było porozumiewać się w porze obiadowej i po wieczornym apelu.
Szczególne wrażenie, zarówno na więźniach, jak też na ludności miejscowej robiły wykonywane od czasu do czasu wyroki śmierci. Pod szubienicą gromadziły się władze więzienne, oddział policji, duchowny, no i oczywiście kat ze swoimi pomocnikami. Baranowicz, rzecz jasna nie zaszczycał sławny, przedwojenny kat Maciejewski. Tutaj swą powinność wykonywali wykształceni przez niego uczniowie. Zza murów więziennych ów ponury spektakl, z dachów domów, drzew, a nawet słupów telegraficznych obserwowała ciekawa gawiedź.
Wiediernikowa nie spotkała oczywiście ta najgorsza kara. Odsiedział swoje i mocno wymizerowany powrócił do Białegostoku. Zajął się zapewne swoimi różnymi drobnymi aferkami. Prasowe kroniki kryminalne jednak o tym milczą.
Włodzimierz Jarmolik