Szwindlarzy, czyli oszustów przed wojną grasowało w mieście bez liku. Oto początek lat 20. minionego wieku. Białystok odzyskał niepodległość, ale duch zaboru rosyjskiego jeszcze w nim pokutował. Zimą 1922 roku po Rynku Kościuszki włóczył się młody człowiek w studenckiej, rosyjskiej czapce. Odwiedzał tamtejsze knajpki, bary i hotele. Zagadywał zwłaszcza przybyszów z bolszewickiej Rosji. Proponował pomoc w znalezieniu taniej kwatery, czy też wymiany złotych rubli na polskie marki. Dokonywał oczywiście przy tym grubych malwersacji i znikał. Przedtem rzecz jasna pił i jadł na koszt naiwnych.
Tego samego roku działała w Białymstoku para oszustów przebranych za żołnierzy. Po niedawnej wojnie o mundur nie było trudno. Pierwszy z nich odwiedzał zwykle któregoś z licznych białostockich krawców, ot na przykład Kagana Kraszewskiego, i proponował odkupienie całkiem znośnego szynelu. Gdy nie udało się z krawcem, szedł do pobliskiego piekarza, Lennika, któremu wcisnął odzienie za 8,5 tys. marek. Teraz do akcji przystępował drugi przebieraniec. Odwiedzał klienta z ogromnie marsową miną, stwierdzał, że szynel został skradziony i go rekwirował. Operację taką można było powtarzać wielokrotnie.
Nieco później ofiarą pomysłowych szwindlarzy padł znany kupiec Zabłudowski. Na jego adres przyszło na dworzec kolejowy dwa wagony zamówionej gdzieś w kraju mąki. Wartość ładunku wynosiła 40 mln marek. Miejscowi spryciarze na podstawie fałszywych kwitów zagarnęli cały transport, no i mieli z pewnością ze sprzedaży deficytowego towaru duży zysk.
Lata późniejsze również dostarczają przykładów pomysłowych szwindli. W 1926 roku gościli czasowo w Białymstoku dwaj oszuści z Warszawy, Stanisław Bryzewicz i Józef Piasecki. Zakwaterowali się przy ul. Sienkiewicza 2. Ponieważ był to już czas po udanej walutowej ministra Grabskiego, złoty, a zwłaszcza dolar stały mocno, miłośnicy szwindlu postanowili to wykorzystać. Znajdowali zamożnych białostoczan, chętnych do otworzenia własnego interesu, zwłaszcza wódczanego bądź tytoniowego, obiecywali załatwić szybką potrzebę koncesji, brali sutą zaliczkę "na koszta" i znikali. W końcu jednak trafili przed oblicze wymiaru sprawiedliwości.
Bardzo popularnym szwindlem było przed wojną sprzedawanie fałszywych obrączek i ozdób z drogimi kamieniami. Miałem okazję już o tym pisać w jednym z odcinków tego cyklu. Proceder kwitł szczególnie w dni targowe, kiedy do Białegostoku zjeżdżali mieszkańcy z pobliskich miasteczek i wsi. Niedoświadczeni prowincjusze, po sprzedaniu ziarna, świni czy pary gęsi, łatwo padali ofiarami osobników umiejętnie reklamujących złote ozdoby po atrakcyjnej cenie.
W tombakowym biznesie wyróżniał się bardzo niejaki Zundel Połter. Jeśli prześledzi się uważnie kronikę kryminalną prowadzoną w Dzienniku Białostockim, to można to nazwisko spotkać bardzo często. Kiedy powinęła mu się noga i szedł na odsiadkę do więzienia przy Baranowickiej, z powodzeniem zastępowali go dwaj inni, znani na bruku białostockim szwindlarze - Justyn Siegień i Emil Sokołowski.
Szczególnie zuchwali oszuści białostoccy kantowali ludzi na tzw. kantmaszynkę. Proceder polegał na przekonaniu upatrzonej ofiary do udziału w produkcji fałszywych pieniędzy, najlepiej dolarów. W latach 20. specjalizował się w tym zwłaszcza Józef Galiński. Oczywiście wszystkie zabiegi szwindlarza szły w kierunku naciągnięcia frajera na jak największą prawdziwą gotówkę. Potrzebny był przecież odpowiedni papier, farby, specjalny płyn, kosztujący wyjątkowo drogo. Fikcyjne fabrykowanie pieniędzy oszustowi się opłacało. Aresztowany w 1924 roku Galiński miał przy sobie ponad tysiąc złotych i kilkaset dolarów.
Według "Wiadomości statystycznych miasta Białegostoku" w latach 1925-1934 zgłaszano na policji od 40 do 80 szwindli rocznie, A były to zapewne przypadki daleko nie wszystkie.
Włodzimierz Jarmolik