niedziela, 1 października 2017

Mobbing w fabryce

 

  W niektórych przedwojennych fabrykach Białegostoku dola robotników była nie do pozazdroszczenia. Wprawdzie mężczyźni radzili sobie, jak mogli, natomiast robotnice przechodziły istną golgotę. W skandalicznym traktowaniu robotników, a zwłaszcza kobiet przodowała fabryka Wolfa Szlachtera, który dorobił się kapitału wyzyskiem i potem pracowników. Manufaktura białostockiego przemysłowca znajdowała się przy ulicy Mickiewicza.
   Jedna z jego pracownic, zatrudniona od kilku godzin przy maszynie, zaczepiana była przez jurnego "chlebodawcę". Mizdrzenie się do robotnicy, zalewającej się potem, wywołało oburzenie innych pracowniczek. Obojętność napastowanej kobiety i oburzenie współtowarzyszek doprowadziło Szlachtera do szewskiej pasji. Bez namysłu, człowiek-zwierzę począł okładać swą ofiarę pięściami, targając za włosy. Bierność maltretowanej rozzuchwaliła nieopanowanego fabrykanta tak dalece, że począł ją kopać w jamę brzuszną. Nie wiadomo, jak zakończyłoby się bestialskie traktowanie, gdyby nie pomoc nadbiegłych robotnic. Szloch pobitej kobiety wywołał ponowny atak furii Szlachtera. Schwyciwszy pobitą za kołnierz, rozgniewany fabrykant wyrzucił swą ofiarę za bramę, krzycząc: "precz z pracy!".
 

   Tydzień po tym zdarzeniu, na wiecu robotniczym jedna z mówczyń opowiedziała o tym godnym pożałowania zajściu. Przestraszony Szlachter natychmiast zjawił się w mieszkaniu zmaltretowanej robotnicy, namawiając ją, by nie robiła z tej historii użytku. Za cenę milczenia łaskawy chlebodawca chciał zaofiarować pracę pobitej kobiecie. Czyż nie był to szczyt bezczelności?
  Władze prokuratorskie i administracyjne rychło zainteresowały się niesamowitymi praktykami Szlachterów. Także tutejszy Związek Przemysłowców, cieszący się ogólnym szacunkiem białostoczan, obiecał zająć się "parszywą owcą", zatruwającą zdrową atmosferę białostockiego przemysłu.