wtorek, 31 października 2017
Z Chicago do Chanajek
Pierwsze kroki w gangsterskim fachu stawiał na ulicach Chicago białostocki chojrak Chaim Sarowski. W 1925 r. Sarowski powrócił do Białegostoku. Nie wiadomo, co stało się tego przyczyną. Może była to ciągła wojna bimbrowników i liczne trupy odnajdywane w chicagowskich zaułkach, a może nostalgia za rodzinnymi stronami. W każdym razie opryszek z Chicago szybko znalazł się w miejscowych kronikach kryminalnych. Z grupką pomagierów zaczął siać terror wśród chanajkowskich paserów, sutenerów i prostytutek. Imponował kamratom amerykańskim obywatelstwem i dolarami. Dorobił się nawet przydomku króla Chanajek. Latem 1926 r. Sarowski z wiernym adiutantem Jankielem Kapickim zajmowali się szantażowaniem sklepikarzy z ul. Sosnowej i Suraskiej.
Ci zanieśli skargę na IV komisariat przy ul. Grunwaldzkiej. Z interwencją pośpieszył przodownik Zadrożny. Naśladowca Al Capone nie pękał jednak przed policją. Nie tylko nawymyślał posterunkowemu, ale też oberwał mu dystynkcję, wyrwał szablę i zaczął formalnie dusić za gardło. Zakapior Kapicki dzielnie sekundował. 22 września odbyła się rozprawa i krewki „Amerykaniec” dostał 2 miesiące bezwzględnego więzienia. Zanim jednak trafił za kratki, wdał się w kolejną bójkę nożową na ul. Krakowskiej. No i zdrowo się naciął. Niejaki Wacław Cieśluk lepiej władał majchrem i Sarowski wylądował w szpitalu, a dopiero później w szarym domu przy Szosie Baranowickiej.
Przed wojną białostockie powroty z emigracji zdarzały się nie tylko ze Stanów Zjednoczonych. Ot choćby przykład Marii Gołdeszczuk. W 1934 r. zjechała ona do rodzinnego miasta prosto z ... Paryża. Do Francji trafiła 10 lat wcześniej i tam, do spółki z mężem, uprawiała wydatnie kradzieże mieszkaniowe. Po odsiedzeniu kilku lat w więzieniu paryskim została wydalona znad Loary. W Białymstoku natychmiast wróciła do złodziejskiej specjalności. Był to tzw. szpryng, czyli okradanie przedpokoi, zwłaszcza z futer i cennych drobiazgów. Gołdeszczuk zmontowała szajkę „skokierów” i ruszyła na podbój białostockich mieszkań.
Obok niej ważne miejsce w bandzie zajmował Zundel Połter, zwany Jaszkie, paser z ul. Św. Rocha, a także siostra Zofia Filauer. Po licznych kradzieżach doszło do wpadki. Wszystko zaczęło się od kłótni Gołdeszczukowej z paserem Połterem na tle podziału łupów. Wkrótce do aresztu trafili kolejni członkowie szajki. Pod koniec 1935 r. odbyła się rozprawa sądowa. „Francuzka” otrzymała rok więzienia i jeszcze 5 lat domu poprawy. Paser Jaszkie dostał to samo. Na początku następnego roku Marii Gołdeszczuk dołożono jeszcze 10 miesięcy za obrazę sądu. Baba miała niewyparzoną gębę.
Włodzimierz Jarmolik
wtorek, 24 października 2017
Policyjne porządki
Jednym ze sposobów policyjnych w walce ze światkiem przestępczym w międzywojennym Białymstoku były obławy i rewizje przeprowadzane przez Urząd Śledczy i komisariaty policji w złodziejskich melinach i kryjówkach. Szczególną plagą w pierwszych latach niepodległej Polski był pospolity bandytyzm. W Białymstoku i w okolicy grasowały liczne szajki zbrojne, zdemoralizowane czasami wojennymi. Przeciwko nim właśnie ówczesny komendant policji Józef Kamala organizował regularne obławy, w których brali udział nie tylko posterunkowi i wywiadowcy policyjni, ale również grupy żandarmów i oddziały żołnierzy. W ten sposób rozbita została m.in. w 1921 roku groźna banda Antoniego Łukaszyńskiego, będąca postrachem podbiałostockich osad.
W latach 20. a i później, obławy w mieście przeprowadzały zazwyczaj białostockie komisariaty. Szczególnie zapracowane były III i IV. Pierwszy z nich odpowiadał przede wszystkim za to, co działo się na Rybnym Rynku, drugiemu z kolei podlegały groźne zawsze Chanajki, Piaski i Skorupy. Podczas takich akcji do aresztu trafiało często po około 60 osobników, podejrzanych o niecne zamiary. Większość z nich szybko wypuszczano, w sieci pozostawały tylko grubsze ryby. Tak oto wiosną 1931 roku znalazł się w niej Icek Segał, ukrywający się w naszym mieście znany złodziej z Brześcia nad Bugiem.
Swoją działkę w łapaniu, zwłaszcza przyjezdnych obwiesiów miał V komisariat, mieszczący się na dworcu kolejowym. Wiele energii poświęcał temu jego komendant Franciszek Pierso. Dzięki jego zorganizowanym patrolom wyłapywał on większość przybywających na gościnne występy złodziei, pociągowych rejzerów i podejrzanych włóczęgów.
Policja miała kilka stałych terminów, w których przeprowadzała profilaktyczne czyszczenie miasta z potencjalnych złodziei i rozmaitych mętów. Były to dni przed świętami wielkanocnymi i bożonarodzeniowymi oraz przed czerwcowym, popularnym jarmarkiem na św. Jana. Wówczas to przybywało do miasta szczególnie dużo opryszków, zwłaszcza z Warszawy, a i miejscowi kieszonkowcy, tombakowi oszuści, loteryjni naciągacze czy szulerzy od trzech kart z utęsknieniem czekali na to świąteczne wydarzenie.
Obławy odbywały się w dzień, ale zwłaszcza w nocy. Kiedy informacje o wzmożonej działalności przestępców były silnie udokumentowane, do akcji mobilizowano nawet 90 funkcjonariuszy policji. Tak była na przykład przed Wielkanocą 1935 roku. W mieście zauważono nadmierną gorliwość złodziejaszków sklepowych i hal targowych. Był to oczywiście dla wielu kanciarzy ważny punkt w ich sezonowej robocie. Szeroką obławę rozpoczęto o godzinie 21., a zakończono o 1. po północy. Kierowało nią dwóch doświadczonych oficerów Policji. W ręce władz trafiło 33 podejrzanych osobników, wygarniętych z chanajkowskich melin i brudnych spelunek w różnych dzielnicach Białegostoku. Byli wśród nich zarówno 17-letni Bolesław Szczygielski, jak też trzydziestoparoletnie małżeństwo Olgi i Eugeniusza Auerów. Tych ostatnich od dawna poszukiwała policja za wcześniejsze, brzydkie występki.
Policyjne obławy przeprowadzano również po wyjątkowo zuchwałych rabunkach w mieście, jak też w pościgu za szczególnie groźnym kryminalistą. Tę pierwszą niech zilustruje wydarzenie z 1937 roku. Obrabowany został wówczas sklep jubilerski Mejłacha Zyskowicza przy ul. Sienkiewicza 3. Zginęło wiele cennych precjozów. Wydział śledczy zarządził natychmiast przeszukanie wszystkich znanych, złodziejskich adresów. Do aresztu trafili tak poważani na bruku białostockim włamywacze, jak: Nochim Abolewicz, Abram Duczyński, Icek Golsztein, Abram Kolew czy Władysław Paradowicz. Mieli jednak mocne alibi. Jak się wkrótce okazało, jubilera obrobili ich koledzy po fachu z miasta Wilna.
W 1938 roku białostoccy policjanci urządzili dużą obławę na jednego, ale za to zatwardziałego bandytę, Władysława Szejdę. Uciekł on właśnie z więzienia w Łomży, gdzie odbywał długi wyrok. Za zbiegiem ruszył cały oddział mundurowych. Po wielogodzinnym pościgu po okolicznych lasach, a później poddaszach białostockich domów, Szejda trafił w końcu w ręce władz.
Włodzimierz Jarmolik
poniedziałek, 23 października 2017
Napad w centrum miasta
Chodzenie o zmroku ulicami powojennego Białegostoku było ryzykowne, a nawet lekkomyślne. Brak dostatecznego oświetlenia i mała liczba policyjnych patroli pobudzały do działania drobnych rabusiów szukających łatwego zysku. Na spotkanie z bezczelnymi typkami, kryjącymi twarz pod mocno nasuniętą czapką w pierwszej kolejności narażone były samotne kobiety, powracające późno do swoich domów. Wśród międzywojennych, ulicznych bandziorów stało się modne pytanie przechodniów o czas na zegarku.
Wrześniowym półmroczem 1921 roku wracała do domu panna Bekerminówna. W pewnym momencie podszedł do niej nieznany młodzieniec i zapytał grzecznie, która może być aktualnie godzina? Ponieważ było już ciemnawo, zapóźniona panienka nie mogła właściwie odpowiedzieć. Zakłopotany chłopak poświecił jej wydobytą z kieszeni małą latarką. Nie patrząc na wskazówki zerwał szybko z ręki zegarek ze złotą bransoletką i zbiegł. Wartość utraconego czasomierza wynosiła 40 tys. marek.
Zegarkowych przygód nie brakowało też w tym czasie i mężczyznom. Ot na przykład w nocy z 4 na 5 maja 1922 roku na ul. Kraszewskiego zatrzymany został Jakub Fajens. Pytanie brzmiało krótko: która godzina? Gdy ten sięgnął do kieszeni po swoją cymę, poczuł cudzą rękę, która starała się wyrwać zegarek. Całe szczęście, że pojawili się inni przechodnie, którzy spłoszyli napastnika.
Miesiąc później na ul. Kraszewskiego, być może ten sam złodziejaszek próbował ukraść zegarek z ręki R. Bernera. O godzinę zapytał po niemiecku. Podstęp się nie udał dzięki refleksowi towarzyszącego Bernerowi kolegi. Opryszek musiał wziąć nogi za pas.
Innym sposobem miejskich rabusiów na dokonanie prostej kradzieży, było zaczepianie przechodniów z prośbą o papierosa lub zapałki. Jeśli te słowa wypowiedziane były w sposób kulturalny a powierzchowność zafrasowanego palacza nie wzbudzała podejrzeń, zagadnięty zamożny - sądząc po odzieniu - obywatel przystawał. Wyciągał srebrną papierośnicę czy też pozłacaną zapalniczkę. O to przecież szło! Zwinny złodziejaszek wyrywał z ręki dobrodusznego białostoczanina cenny przedmiot i znikał w najbliższej bramie.
Kiedy w sierpniu 1921 roku na ul. Szkolnej zaczepiony został w ten sposób niepalący muzyk F. Fidler, także nie obyło się bez straty. Nachalny drab sięgnął po prostu po tkwiące pod pachą muzykanta skrzypce. Do tego nastąpiło jeszcze silne uderzenie pięścią w głowę ofiary.
Szczególnie niebezpiecznie było spacerować nocą po ul. św. Rocha. Była to najkrótsza droga prowadząca z dworca kolejowego do centrum miasta, gęsto uczęszczana przez przyjezdnych z nocnych pociągów, którzy nie chcieli wykosztowywać się na dorożkę. Tutaj padały zwykle z ust wyłaniającego się z mroku dużego typa dwa proste słowa: dawaj portfel! Typ ów miał zwykle w ręku solidną pałkę, czy też gazrurkę.
W ten sposób w maju 1923 roku straciła blisko 200 tys. marek Halina Derfasztejn, w październiku tegoż roku teczkę z 5 mln marek postradał Bronisław Ciechowski, zaś nieco później napadnięta została uboga przyjezdna z Ostrołęki, Apolinia Napiórkowska, którą opryszek pozbawił torebki z sześcioma złotymi. Tego akurat amatora łatwego zarobku udało się policji schwytać. Okazał się nim Chil Malsowicz, znany w tym rejonie złodziej i zabijaka.
Na możliwość ulicznego rabunku narażone były również dzieci. Szczególnie wtedy kiedy rano szły do szkoły. Wiosną 1922 roku policja białostocka zlikwidowała szajkę wyrostków, którzy zaczepiali uczniów pytaniem: co dostałeś na śniadanie? Jeśli któryś był oporny, sami przetrząsali tornister i zabierali co im się podobało.
Uliczne rabunki odbywały się nagminnie i w dalszych latach międzywojnia. Niektóre z nich były wręcz kuriozalne, ale równie niebezpieczne.
Oto przykładowo zimą 1927 roku na ul. Fabrycznej dwóch oprychów, Paweł Gertner i Konstanty Sacharke, mający za sobą bogatą przeszłość kryminalną, a aktualnie czujący nieprzepartą chęć wypicia kolejnej butelki wódki, zabrali przygodnemu przechodniowi tylko tyle, ile było im potrzeba na alkohol i zakąskę - 2 zł i 50 groszy. Sąd jednak nie uznał tego minimalizmu i skazał obu z art. 51 i 589 kodeksu karnego na cały rok więzienia.
Włodzimierz Jarmolik
piątek, 20 października 2017
Złote ruble i futro z jedwabną podszewką
Złodziejowi, który włamał się późną nocą 3 kwietnia 1919 roku do mieszkania T. Bucholca przy ul.Skorupskiej 40, szło głównie o ubrania i bieliznę. Wtedy, w nędzy powojennej, to był towar wielce pożądany. Białostoczanie w tym czasie chodzili mocno obdarci. Przemysł tekstylny dopiero odbudowywał swoją, wcześniejszą potęgę. Więcej możliwości na zakup potrzebnej garderoby zapewniał zakamarek ze starszyzną mieszczący się tuż przy Rynku Siennym. Głównymi jego zaopatrzeniowcami byli oczywiście miejscowi fachowcy od złomu i wytrycha. Największe zapotrzebowanie klientów, zwłaszcza przyjezdnych włościan było na palta.
Tak przykrego, popołudniowego, majowego dnia 1923 roku pani Grynberg nie spodziewała się. Mieszkała przy ul. Sienkiewicza 39. Akurat zajmowała się pitraszeniem w kuchni, a gdy weszła na chwilę do przedpokoju, spostrzegła z przerażeniem, że wieszak ze znajdującą się tam całą rodzinną garderobą został całkowicie ogołocony. Zeznając później przed policjantem oceniła swoją stratę na 1 milion ówczesnych marek polskich.
Kiedy w październikowy wieczór tego samego roku Michał Szuszyński z Białegostoczku wszedł do stajni też omal nie zemdlał. Nie było w niej konia, uprzęży i wiszącego na kołku palta. Gniadego szybko odzyskał, a po skradzione wierzchnie okrycie musiał zgłosić się na komisariat.
W komisariacie siedział już Maciej Paniucho z ul. Kozłowej, który próbował przy Siennym Rynku sprzedać skradzione palto, na czym przyłapał go agent policyjny. Szczęście miał również Józef Mazur, któremu gwizdnięto palto w mroźnym styczniu 1924 roku. Było ono prawie nowe, warte 25 mln marek. Szloma Frydenberg, sprawca tej kradzieży, nie zdążył nawet wynieść towaru na sprzedaż. Policja nakryła go z różnymi fantami w mieszkaniu przy ul. Składowej.
Szczególny pociąg do konfekcji męskiej i damskiej miał niejaki Stefan Kornholf z ul. Baranowickiej. Zagarniał ją z prywatnych mieszkań, jak i sklepów, biur i urzędów. Kiedy jednak połakomił się na kostium damski w sklepie Jenty Benbaum przy Rynku Kościuszki 8, został nakryty przez ekspedientkę. Ucieczka nic nie dała. Wkrótce trafił za kratki.
Przedpokoje, gdzie zwykle pozostawiano grubszą odzież, stanowiły pole do popisu dla sprytnych szpringowców. Wchodzili tam pod byle pretekstem, jako omyłkowi goście, roznosiciele gazet, komiwojażerzy z walizeczką tanich perfum, krawatów czy lepu na muchy. Rzut oka na wieszaki i wiadomo już było, co można przy okazji wynieść za drzwi i schować do specjalnego worka.
W ten sposób w maju 1925 roku stracił swoje palto Maldryk Morgolis z ul. Fabrycznej 13, a nieco później Kazimierz Ryniejski ze Skorupskiej. Ten był bardzo poszkodowany, bowiem w kieszeniach jego palta, jak zeznał później, znajdowało się 15 złotych rubli i pozłacany medalion z łańcuszkiem. Czy była to prawda, kto wie?
Nieźle trafił natomiast złodziejaszek, który w styczniu 1935 roku puknął lekko w niezamknięte drzwi do mieszkania Mojżesza Duńczyka przy ul. Sienkiewicza 41. Według relacji zamieszczonej w kronice kryminalnej "Dziennika Białostockiego" z przedpokoju zniknęło futro karakułowe, długie, z czarną, jedwabną podszewką i dużym futrzanym kołnierzem ze srebrnego lisa - warte, bagatelka 3500 zł.
Paltowego pecha zaliczyli również w połowie lat trzydziestych ubiegłego wieku Ajzyk Kobyliński z ul. Różańskiej i Izaak Motylski z ul. Warszawskiej. Do pierwszego zawitał jakiś niepozorny Żyd w celu wynajmu pokoju. Kiedy gospodarz na chwilę pozostawił go samego, ten natychmiast zniknął, a wraz z nim wyparował z wieszaka całkiem zdatny kożuszek i do niego jeszcze dwa srebrne lichtarze.
Z kolei pana Motylskiego odwiedził starszawy żebrak, prosząc o wsparcie. Kiedy ten wyszedł z przedpokoju po jakąś drobną monetę, mężczyzna zabrał z wieszaka kurtkę wartą 30 zł.
Dziwna natomiast była kradzież, której dokonała niejaka Anna Falkiewicz, zawodowa żebraczka. Zimą 1927 roku w domu przy ul. Orzeszkowej, w jej rękach, a później torbie znalazła się pstrokatą spódniczka. Jej właścicielem okazał się, ku zaskoczeniu, mężczyzna - Michał Daniłowicz.
Włodzimierz Jarmolik
środa, 18 października 2017
Wielki skok
Kasiarz, kasaor, pudlarz, to osobnicy tego samego, przestępczego fachu. Jego najsłynniejszym, acz mocno pechowym przedstawicielem w II Rzeczypospolitej był niewątpliwie Stanisław Cichocki, z zawodu fryzjer, znany z pierwszych stron gazet jako Szpicbródka. Jego złodziejskie ekipy robiły podkopy pod różne banki Warszawy, Częstochowy czy Łodzi. Przeważnie jednak kończyło się to klapą oraz kilkuletnim pobytem za kratkami.
Tuż przed II wojną światową swój ostatni wyrok Szpicbródka odsiadywał w więzieniu białostockim. W naszym mieście jego występów nie odnotowano, ale i tak w Białymstoku nie brakowało spryciarzy, którzy przy pomocy bora, raka, bądź palnika acetylenowego próbowali dobrać się do pancernych skarbców, znajdujących się w bankach, urzędach i prywatnych mieszkaniach. Tu spotykał ich często głęboki zawód.
Szczególnie niepomyślne dla białostockich kasiarzy były kryzysowe lata 30. Ogólna bieda, brak zagranicznych inwestycji, odpływ kapitału z kraju. Kasy pancerne nie były więc przepełnione. Mimo to śmiałków, żeby do nich po kryjomu zajrzeć, kusiły.
W marcu 1931 roku nocną porą trzech włamywaczy próbowało dobrać się do Banku Właścicieli Nieruchomości przy Rynku Kościuszki 17. Rabusiów spłoszył jednak czujny dozorca. Równie uważny policjant podczas pościgu postrzelił jednego z nich. W śledztwie okazało się, że był on znanym złodziejem, działającym w Białymstoku i w Warszawie. Opryszkom nie udało się nic ukraść - za to uciekając w popłochu, pozostawili w pobliżu banku cały komplet drogich narzędzi do prucia sejfów.
Z kolei w sierpniu 1924 roku obiektem zainteresowania włamywaczy stała się kasa stojąca spokojnie jak dotąd w mieszkaniu fabrykanta włókienniczego Józefa Złotnikowa przy ul. Polnej 21. Jej właściciel bawił beztrosko na letnisku w Ignatkach. Zaś jego prawdopodobne zasoby skusiły białostockich kasiarzy. Do mieszkania dostali się za pomoc podrobionego klucza, zaś kasę ogniotrwałą rozpruli klasycznymi dla tej operacji środkami - borem i rakiem. Wewnątrz pancernego pudła z gotówki był tylko jeden funt angielski, a poza tym damski zegarek ze złota i skromniutki łańcuszek również z tego samego kruszcu. Trudno tutaj mówić o wielkim sukcesie nieproszonych gości.
Nie obłowiła się też szajka, która dokonała w styczniu 1935 roku włamu do biura fabryki produktów chemicznych J. Rajskiego przy ul. Białostoczańskiej 6. W rozbitym sejfie znaleźli gotowizny coś około 20 zł bilonem, złotą monetę 7,5 rublową oraz małą, srebrną skarbonkę. Rozczarowani przestępcy zabrali więc swoje złodziejskie przybory i ulotnili się jak niepyszni. Poważniej zapowiadało się włamanie do komunalnej Kasy Oszczędności pow. białostockiego, mieszczącej się przy ul. Sienkiewicza 28.
Dokonane o typowej dla tego typu robót, w nocy z piątku na sobotę. Złodzieje dostali się przy pomocy sznurowej drabiny na balkon I piętra od podwórza, następnie wyjęli szybę i zabrali się natychmiast do prucia aparatem acetylenowym podręcznej kasy znajdującej się w pierwszym pokoju. Zawiedli się srodze, kasa była całkiem pusta. Następnie przeszli do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie znajdował się główny sejf KKO. Ale tutaj nic nie wskórali. Sejf miał specjalną konstrukcję, a nie było już wiele czasu na dokonanie kradzieży. Gdyby pancerz ustąpił, opryszków i tak by czekała niespodzianka. Były w niej bowiem nieznaczne pieniądze, przewidziane do obsługi tylko następnego dnia i to rano. Włamywacze zostawili więc rozbabraną robotę wraz z aparatem, butlami tlenowymi i drabinką sznurową, i dali drapaka.
Również niewiele straty w 1933 roku po rozpruciu ich sejfów ponieśli Owsiej Welpern, właściciel fabryki waty (Fabryczna 9) i W. i I. Charin, posiadacze fabryki kopert (Jurowiecka 25). I kto by pomyślał coś takiego o kasiarzach, taki nakład sił i środków, a rezultat szkoda gadać!
Włodzimierz Jarmolik
wtorek, 17 października 2017
Wyrodne matki
Głównym miejscem dokąd trafiały porzucone przez matki bezbronne, najczęściej nieślubne niemowlaki, był miejski zakład opiekuńczo-wychowawczy "Żłobek" przy ul. Dąbrowskiego 2. Ochronka ta przyjmowała wszystkie dzieci bez względu na wyznanie. Niektóre podrzucano w pobliże samego zakładu, inne z kolei znajdowano w różnych rejonach miasta. Były to najczęściej niemowlęta 4 -6-tygodniowe. Oto tylko wybrane przykłady bezradności i braku instynktu opiekuńczego dawnych, młodych kobiet.
W styczniu 1925 roku w bramie domu przy ul. Kilińskiego 16 dozorca znalazł dziewczynkę mającą około półtora tygodnia. Do lichych pieluszek miała przypiętą kartkę z informacją, że jest to dziecko polskie, nieochrzczone. Niemowlę szybko trafiło do "Żłobka". Miesiąc później na ul. Pułkowej pod nr 10 lokator tego domu, wracając późno z pracy, natknął się na zawiniątko opatulające też około dwutygodniowego chłopca. Zawiadomiona natychmiast ochronka natychmiast pośpieszyła z interwencją. W tym akurat przypadku, co zdarzało się raczej rzadko, sprawczyni podrzucenia została rozpoznana. Była nią Joanna Burzyńska, lat 22, służąca, pochodząca ze wsi Niewiarowo w gminie Trzcianne. Po wyjściu ze szpitala położniczego nie mając żadnych widoków na pracę, ani kąta do spania, zdecydowała się na ten rozpaczliwy czyn.
Kilka miesięcy później tegoż 1925 roku, tuż przed północą, na podwórzu przy ul. Nadrzecznej 12, ktoś z domowników usłyszał ciche piski. Szybko odnaleziono tam noworodka. Był przy nim również karteluszek napisany w języku żydowskim o treści: "Opuszczam dziecko dlatego, że jest z nieprawego łoża". Z kolei na początku 1933 roku w sieni siedziby "Żłobka" podrzucono jednomiesięczną dziewczynkę. Dochodzenie ustaliło, że zrobiła to Maria Kłosowska, mieszkanka Tykocina.
Oprócz ochronki przy ul. Dąbrowskiego podrzutków przyjmował także dom sierot ulokowany przy ul. Jurowieckiej 7. Tutaj również nieszczęśliwe albo wyrodne matki porzucały swoje maleństwa bezpośrednio w korytarzu tego zakładu. Tak było np. w marcu 1924 roku z kilkutygodniowym chłopczykiem. Niemowlaki trafiały tu również z różnych miejsc Białegostoku. W październiku 1933 roku przyniesiono na Jurowiecką kilkutygodniowego oseska, na którego natrafił stróż pilnujący synagogę żydowską przy ul. Bożniaczej.
Malutkich podrzutków znajdowano niemal wszędzie: pod bramami domów, na korytarzach urzędów, w przychodni kasy chorych, poczekalni dworcowej klasy III, obok kuchni żydowskiej czy katolickiej plebanii. Dzięki litości ludzkiej trafiały one pod właściwą opiekę. Czy młode matki, które pozbywały się z różnych powodów swoich dzieci, były karane? Jeśli udało się ich tożsamość, to tak.
W 1923 roku aresztowano i skazano na karę więzienia niejaką Aurelię Etinger, która urodziła dziecko w warunkach urągających wszelkim zasadom higieny, a zaraz po porodzie pozostawiła na niechybną śmierć.
Dziesięć lat później Sąd Okręgowy skazał 20-letnią Julię Płoskowską na sześć miesięcy więzienia. Wyrok był stosunkowo niski, gdyż kilkumiesięczny chłopczyk położony został ostrożnie na samym progu ochronki. Natomiast tak oto wiadomość podał "Dziennik Białostocki" w czerwcu 1933 roku: "Przy ulicy Orzeszkowej 7 w Wilnie znaleziono podrzutka w wieku około 18 miesięcy, którego umieszczono w przytułku". Jak wykazało policyjne śledztwo, matką dziecka była Judea Wiwerska z Białegostoku. Dzieci pozbywano się, jak widać i z dala od rodzinnego miasta.
Najtragiczniejsze było jednak to, kiedy niemowlaków znajdowano martwych. Jakże drastycznie brzmiały słowa z gazetowej kroniki kryminalnej - trup dziecka znaleziony przy bramie cmentarnej, w Białce, czy szczególnie ohydne w kloace.
Włodzimierz Jarmolik
poniedziałek, 16 października 2017
Ukształtowany kieszonkowiec
Po I wojnie światowej ciągnęły do Białegostoku całe zastępy złodziei i oszustów, którym w Rosji bolszewickiej po piętach deptali agenci CzK. Z Petersburga wyniósł cało swoją głowę młody, ale ukształtowany kieszonkowiec, Szmul Chajtowicz.
Był rok 1921. Uciekinier znad Newy otrzymał swój pierwszy wyrok od białostockiego sądu. Tylko dwa miesiące. Niedługo potem przyszła jednak kolejna odsiadka, dwa razy dłuższa. Z kolei w 1924 roku prokurator zażądał dla coraz zuchwalszego doliniarza jednego roku więzienia. Po wyjściu na wolność 22-letni Szmul nie widział już przed sobą innej kariery, jak tylko sięganie do cudzych kieszeni. W celi nasłuchał się wiele o sztuczkach stosowanych przez warszawskich worów i postanowił niektóre z nich włączyć do swego repertuaru.
Na początek dokonał pewnych zmian w swoim dosyć pospolitym wyglądzie, który jednak już dobrze znali policjanci z miejskich komisariatów. Zwłaszcza zaś cywilni wywiadowcy z Ekspozytury Urzędu Śledczego. U chanajkowskiej paserki nabył przyzwoity, choć kradziony garnitur i buty lakierki, dopasował do tego okulary w eleganckiej oprawie, nawet zdecydował się na noszenie na przemian laski i czarnego parasola. Tak odmieniony zaczął uczęszczać do banków, kin i na poczty, które stały się teraz miejscem jego podstawowej działalności.
Szczególną sympatią Szmula Chajtowicza cieszył się białostocki oddział Banku Polskiego, mieszczący się przy ul. Warszawskiej pod numerem 14. W odstępach kilkudniowych, ażeby nie wzbudzić podejrzeń woźnych bankowych, zjawiał się przed kasami i przyglądał się klientom, a raczej banknotom, które podejmowali. Gdy dostrzegł odpowiedni dla siebie obiekt, nie spuszczał już z niego oka. Dopiero kiedy zorientował się, gdzie jego przyszła ofiara chowa pieniądze, przystępował do misternej operacji kieszonkowej.
Jeżeli złodziejaszkowi nie udało się dopaść swojego klienta bezpośrednio w banku czy też w drzwiach wyjściowych, podczas umyślnie spowodowanego, sztucznego tłoku, szedł wówczas za nim na ulicę i tam, wykorzystując jedną ze swoich licznych sztuczek, starał się dobrać do jego kieszeni. Ulubionym trikiem cwanego młodzieńca było rzucanie się w objęcia swojej ofierze, niby przypadkowo spotkanemu znajomemu sprzed lat.
Oczywiście, po wyjaśnieniu pomyłki następowały serdeczne przeprosiny i szybkie ulotnienie się z wyciągniętymi zręcznie portfelem. Tak było w przypadku Berka Brochowskiego z ul. Mazowieckiej. Oprócz 20 dolarów i 200 złotych stracił on również przy okazji zegarek z amerykańskiego złota. U pracującego intensywnie doliniarza dobra passa nie trwa nigdy zbyt długo. Kolejna zasypa spotkała również i Szmula Chajtowicza. 10 czerwca 1926 roku okradł on w swoim ulubionym Banku Polskim przy Warszawskiej mieszkankę Łap - Bejlę Adelską. Ta jednak dobrze zapamiętała kręcącego się wokół niej osobnika i zgłaszając stratę 25 dolarów, podała w sekretariacie EUS dokładny jego rysopis.
Idąc tym tropem po niecałych dwóch tygodniach wywiadowca Marian Czernik zatrzymał przed Bankiem Polskim mężczyznę odpowiadającego opisowi poszkodowanej łapianki. Był to oczywiście Szmul Chajtowicz. Co prawda początkowo twierdził, że nazywa się Boruch Rabinowicz, jednak gdy odnaleziono w archiwum EUS jego dossier, niechętnie przyznał się do swoich prawdziwych personaliów. Kradzieży jednak wypierał się do końca.
Aby zejść z oczu białostockim glinom postanowił Szmul Chajtowicz na jakiś czas zmienić klimat i przewietrzyć się na prowincji. W okolicznych małych miasteczkach podlaskich i mazowieckich nagminnie odbywały się rozmaite jarmarki i targi, a także kościelne odpusty - po prostu raj dla wydrwigroszy. Doświadczony kieszonkowiec ze stolicy województwa doskonale sobie radził wśród odświętnie odzianych włościan. Noga powinęła mu się dopiero w kwietniu 1927 roku na jarmarku w Goniądzu. Kilka miesięcy później, jako niepoprawny złodziej - recydywista, został Szmul Chajtowicz skazany na trzy lata więzienia. Jak na doliniarza był to wyrok całkiem
Włodzimierz Jarmolik
niedziela, 15 października 2017
Historia pewnego zegara
Cały ambaras z białostockimi zegarami rozpoczął się w październiku 1938 roku. A stało się to za przyczyną zegara zamontowanego wówczas na wieży kościoła ewangelickiego przy ulicy Warszawskiej. Zegar ten był na wskroś nowoczesny. Miał elektryczny napęd. Stał się wnet tematem krążącej po Białymstoku plotki. Powiadano, że to wcale nie zegar, ale szpiegowska radiostacja służąca do informowania niemieckiego wywiadu. Pogłoska ta padała na podatny grunt przygotowany przez ówczesnego pastora ewangelickiej gminy, Benno Kreatera. Jego antypolskie nastawienie znane było w całym mieście i nie przysparzało mu zwolenników.
Ale wracajmy do zegarów. W styczniu 1939 roku władze miejskie stwierdziły, że gdyby za Branickiego była elektryczność, to hetman z pewnością zamówiłby taki sam zegar, jaki ufundowali sobie ewangelicy. Był bowiem Branicki czuły na wszelkie nowości. Znane było jego polecenie, gdy w 1724 roku kazał kupić sobie w Warszawie odpowiedni czasomierz, "bo niepodobna być bez zegarka". Elektryczności nie było w XVIII wieku, ale gości zjeżdżających do białostockiego pałacu witał zegar na bramie. Niestety psuł się często.
W 1739 roku Branicki do jego kolejnej naprawy wezwał pewnego warszawskiego ślusarza. W 1749 roku przygotowując się do budowy nowej bramy wjazdowej zamówił hetman, tym razem u białostockiego majstra, nowy zegar. W Gdańsku zaś polecił odlać do niego dwa dzwony. Jeden wybijał godziny, a drugi dzielące je kwadranse.
Kolejny białostocki zegar, pochodzący zapewne też z fundacji Branickiego, znajdował się na wieży parafialnego kościoła. Do dziś, pod hełmem ją przykrywającym widoczne są zamurowane okrągłe otwory. To w nich niegdyś umieszczone były cyferblaty.
W 1790 roku i ten zegar zaczął szwankować. Władająca wówczas Białymstokiem Izabela Branicka wezwała na pomoc zegarmistrza warszawskiego, niejakiego Krukowskiego. Następny białostocki zegar pojawił się na ratuszowej wieży. W 1868 roku wykonał go "uczony zegarmistrz Trop".
To już były inne czasy. Nie trzeba było sprowadzać mędrków z Warszawy. Już bowiem w 1850 roku na Wasilkowskiej, wkrótce przemianowanej na Mikołajewską, czyli na Sienkiewicza, tuż przed mostem nad Białą, otworzył zakład zegarmistrzowski Baraks. To on pierwszy uzyskał w Białymstoku koncesję na sprzedaż słynnych szwajcarskich Omeg. Po nim swoje zakłady otworzyli Gotlib i Łapszyc. Sklep Łapszyca znajdował się przy ulicy Niemieckiej (Kilińskiego) w kamienicy Leona Zabłudowskiego.
Gotlib oprócz zegarków w swoim magazynie przy Lipowej, naprzeciw cerkwi, sprzedawał maszyny do szycia. Ba, był oficjalnym przedstawicielem wybornej firmy Singer. Był też pionierem w prowadzeniu salonu rowerowego. To właśnie od warsztatu mechanicznego Gotliba zaczęła swoją historię późniejsza fabryka Przyrządów i Uchwytów.
W sumie w ostatnim dziesięcioleciu XIX wieku w Białymstoku działało 5 zegarmistrzów. Żaden jednak nie miał smykałki do antyków. Tak więc do starego pałacowego zegara w latach 1880-1900 władze Instytutu Panien Szlacheckich, który mieścił się w pałacu, wzywały zegarmistrza z Grodna. Jego syn, po latach, gdy sprawa zegarów miejskich zainteresowała wszystkich, w 1937 roku opowiadał, że ojciec na dzwonach zamawianych do bramy widział datę - 1727. Nikt tego nie mógł już sprawdzić, bo dzwony w 1915 roku zarekwirowali Rosjanie i tyle je widziano. Zniknął też zegar z kościelnej wieży.Przypuszczalnie popsuty, został zdemontowany około 1900 roku gdy rozpoczęła się budowa neogotyckiej fary.
W dobrej kondycji trwał natomiast ratuszowy zegar. W 1916 roku okupujący Białystok Niemcy odwrócili nawet proporcje tej nazwy. To już nie był ratuszowy zegar, tylko zegarowy ratusz, a raczej zegarowa wieża - Uhr Thurm.
Tykały więc sobie te białostockie zegary, aż do tego wspomnianego stycznia 1939 roku. Magistrat postanowił wyrzucić zabytkowy mechanizm i zastąpić go nowym. W budżecie miejskim przewidziano na tę inwestycję 8 tysięcy złotych. Postanowiono przeprowadzić też "dokładne wyremontowanie zegara na wieży ratuszowej".
Zniweczyła wszystkie te plany historia, która miała się już wkrótce wydarzyć. Zegar "uczonego Tropa" zniknął wraz z ratuszem w 1940 roku za sprawą Sowietów. Znikł również zegar, sprawca całego zamieszania, z wieży kościoła św. Wojciecha. Elektrycznego napędu nie zastosowano też na pałacowej bramie. Dzięki temu zachowała nam się pamiątka po hetmanie, co to uważał, że bez zegarka żyć niepodobna.
Andrzej Lechowski
sobota, 14 października 2017
Pajęczarz z bielizną pod pachą
Pajęczarstwo w przestępczym światku nie było zajęciem zbyt prestiżowym ani też zyskownym. Cóż można było wynieść ze strychu. Tłumok suszącego się tam prania. Ale i takich złodziei w międzywojennym Białymstoku nie brakowało. Głównymi narzędziami pajęczarza podczas roboty były - tak jak w przypadku rasowego włamywacza - wytrychy do otwierania zamków oraz zgrabny rympałek, mały łom, ażeby wyrwać nim skobel z kłódką. Nieodzowny był także worek na łupy.
W pierwszej połowie lat 20-tych minionego wieku dużą sławą w fachu pajęczarskim cieszył się dwudziestolatek Josel Zalmanowicz, zwany Sałatą.Był to młodzian szczególnie ambitny, a o jego licznych, strychowych wyczynach krążyły barwne opowieści, nie tylko na ulicy Cygańskiej, gdzie mieszkał, ale i w całych Chanajkach. Ta historia wydarzyła się wiosną 1923 roku.
Łupem Joska Sałaty padła bielizna wartości 500 tys. marek wyniesiona ze strychu przy ul. Sienkiewicza. Było to jeszcze przed reformą Grabskiego, kiedy pół miliona kosztowało kilka podkoszulków i męskich gaci. Trofeum nie było więc zbyt obfite. Za to właściciel skradzionej bielizny, niejaki Perl, okazał się człowiekiem zarozumiałym i nieostrożnym. Ogłosił on wszem i wobec, że pajęczarze pierwszy i ostatni raz dobrali się do jego strychu, który od tej pory chroniony będzie przez specjalne patentowe zabezpieczenie. Wieść o tym buńczucznym oświadczeniu szybko dotarła do Sałaty - złodziej postanowił podjąć wezwanie.
Kilka miesięcy czekał na odpowiedni moment. Wreszcie, w pewną lipcową noc, gdy cały Białystok spał spokojnie przy otwartych oknach, złożył wizytę w domu pana Perla. Nazajutrz ten samochwała rwał sobie włosy z głowy. Mniejsza o stracony kosz świeżo upranych prześcieradeł i nawleczek, honor perlowy doznał poważnego uszczerbku, a to za sprawą kartki wetkniętej w otwór "antyzłodziejskiego" zamka. Według reportera "Dziennika Białostockiego" zawierała ona krótki wierszyk następującej treści:
"Nasz połów jasno poucza, że kiedy złodziej nie cherla, nie ma dlań zamka ni klucza, nawet na zamku pana Perla". W tamtejszych czasach złodzieje mieli poczucie humoru.
Kolejna, krótka odsiadka spotkała Joska Zelmanowicza w 1924 roku. Wyprawił się on pewnego, kwietniowego przedświtu na strych domu przy ul. Sosnowej 18. Swoją bieliznę stracił wówczas Mojżesz Guz, tamtejszy sublokator. Złodziejskiej wyprawie towarzyszyła Sałacie jego pomocnica Estra Bekowska z tejże Sosnowej. Właśnie ona, handlując później skradzionymi klamotami wpadła na Rynku Siennym w ręce agenta EUS i chcąc czy też nie chcąc zasypała wspólnika.
Trzeba powiedzieć, że w tym czasie właśnie kobiety chętnie brały się do, jak to mówiono, wyrabiania pająków. Oto na przykład w lutym 1923 roku niejaka Janina Karpińska z dwoma wspólnikami oporządziła strych M. Wajera przy ul. Nowy Świat 28. Wartość skradzionej bielizny wyceniono na 800 tys. marek. Choć sprawców policja schwytała, cały, mokry jeszcze majdan przepadł bezpowrotnie. Z kolei dwa miesiące później na gorącym uczynku wpadła na strychu pani Sobieszczańskiej (Słonimska 37) nieletnia Katarzyna Kudriawcewa. Kiedy ją przesłuchiwano w biurze Ekspozytury US, z rozbrajającą niewinnością stwierdziła, że dlatego weszła na wspomniany stryszek, ponieważ drzwi do niego były uchylone.
Sam Josek Zelmanowicz po wyjściu z więzienia postanowił sobie na razie odpuścić mieszczańskie poddasze. Zabrał się za bardziej bezpieczną, jak się wydawało, paserkę. Oficjalnie pracował jako tragarz, zaś po kryjomu pod nowym adresem zamieszkania - Stolarska 1, prowadził skup i sprzedaż rzeczy znalezionych przez złodziei. Wpadł w 1926 roku, kiedy to od notorycznej szpryngówki (kradzież z przedpokoju) Sury Szpiro nabył dwa lichtarze za 20 złotych, choć wiedział, że do niedawna były one własnością Tauby Edelsztejn. Sąd ocenił ten zakup na jeden rok więzienia.
W latach trzydziestych Josel Zelmanowicz był znany w okolicach Rynku Siennego ze swoich nożowych rozpraw. Raz jego krajali, innym razem on szybciej posunął finką. Z jego powodu w marcu 1936 roku do szpitala św. Rocha trafił Oszer Gurwicz z ul. Marmurowej. Ponieważ rana była lekka, Sałata wywinął się od kratek.
Włodzimierz Jarmolik
piątek, 13 października 2017
Złodziejaszki ze stolycy i okolycy
Gościnne występy w przedwojennym Białymstoku w wykonaniu złodziejaszków z innych miast, takie jak ten przedstawiony powyżej, były normą. O takich zdarzeniach czytało się w miejscowej prasie niemal co kilka dni. Do Białegostoku przybywali przestępcy o różnych specjalnościach, od zręcznych kieszonkowców poczynając, a na kasiarzach - rutyniarzach kończąc. Pochodzili oni przede wszystkim z Warszawy i Wilna. Pomocne było tutaj dogodne połączenie kolejowe. Po Białymstoku grasowali też opryszki z Grodna, Łodzi a nawet odległego bardzo Lwowa, który miał swoją słynną szkołę kradzieży. Wielu z nich szybkie i udane roboty uchodziły na sucho, choć policjanci z Ekspozytury Urzędu Śledczego robili, co tylko mogli, ażeby schwytać sprawców.
Szczególnie niegościnnie zachował się w 1925 roku Judel Szmurkiewicz, zawodowy złodziej z Warszawy, który niemal na oczach wszystkich klientów Banku Polskiego przy ul. Warszawskiej ściągnął sprzed okienka kasjerskiego 17 tysięcy złotych w grubych banknotach. Schwytano go dużo później, a sąd wlepił mu cztery lata pobytu w zakratowanym odosobnieniu.
Na początku 1928 roku pojawiła się w Białymstoku silna ekipa włamywaczy z Wilna. Byli w niej główny spec od mieszkaniowych zamków, Icek Szmulewicz, gość od ochrony Feliks Skoryński, używający też innych nazwisk, jak Nowak, Sakowicz czy Wille, no i wywiadowczyni grupy - Basia Galperowicz. Skwapliwie obrobili kilka mieszkań. Ostatnie należało do Konstantego Masyglińskiego. Trafili tam fantów na ponad dwa tysiące złotych. Kiedy chcieli już wyjechać z dworca do swojego rodzinnego miasta, zwinęła ich policja.
Z kolei zupełnie nieudany występ na bruku białostockim zanotowali w styczniu 1932 roku goście z Warszawy - Stanisław Bartoszewicz i Hieronim Stryjewski, bezrobotni złodzieje stołeczni. Kiedy o godzinie 3 minut 25 po północy wygruzili się z pociągu pośpiesznego relacji Warszawa - Wilno, policjanci z komisariatu dworcowego od razu wzięli ich na celownik. Jak się okazało podczas drobiazgowej rewizji, bagaż zatrzymanych zawierał: duży tasak kuchenny, latarki elektryczne, wytrychy (francuskie) do otwierania wszystkich zamków, żyletki do przecinania kieszeni w specjalnych drewnianych oprawkach i inne złodziejskie akcesoria. Zawiadomiony o zatrzymanych osobnikach Warszawski Urząd Śledczy pogratulował kolegom z Białegostoku dużego sukcesu.
Kryzys początku lat trzydziestych sprawił, że warszawska, złodziejska ferajna bardzo często przybywała w gości do Białegostoku. Próbowali tutaj poczęstunku, ale jakoś go nie skonsumowali tacy gwiazdorzy od złodziejskiej fuchy, jak: Jan Kuryłowicz, znany w całej II Rzeczypospolitej kasiarz, włamywacze Szmul Eksztejn i Milek Toplicki, a zwłaszcza wyjątkowo pechowy klawisznik Marian Szymanowski. Pracował on intensywnie przez kilka miesięcy 1933 roku w naszym mieście. Kradł przede wszystkim biżuterię i futra. Miał on na nie zamówienie od warszawskich paserów. Straty ponieśli wówczas m. in. mieszkańcy domów przy ul. Monopolowej i Wojskowej. Wpadł bardzo głupio. Podczas okazania policjantowi fałszywej legitymacji. Szybko został rozpoznany. Rok więzienia to był i tak dla niego duży prezent.
Żeby było sprawiedliwie, białostoccy złodzieje jeździli w gości do Warszawy i Wilna, ale nie wiodło się im tam najlepiej.
Włodzimierz Jarmolik
środa, 11 października 2017
Wall Street na kocich łbach
W 1920 roku powstała w Białymstoku nielegalna czarna giełda. Nikt jednak z jej działalnością się nie krył. Białostocka Wall Street ulokowała się w popularnej cukierni Karola Metza, przy Sienkiewicza 4. Ruszała codziennie o godzinie 19. Już w 1912 roku na dziewięć istniejących w mieście kantorów bankierskich aż siedem znajdowało się właśnie na Sienkiewicza. Najlepszą renomą cieszył się kantor Markusa i Perlisa. Niewiele ustępowały mu kantory Samuela Goldberga i Józefa Knyszyńskiego. Ale kantory to dobre były za cara. Rubel stał mocno to i można było z niego żyć. W 1920 roku wszystko się zmieniło. Marka, która była wówczas polską walutą, nie była stabilna. Ten kto nie czuł praw ekonomii, rano mógł być milionerem aby wieczorem stać się bankrutem. Niewtajemniczeni w proceder goście cukierni przyglądali się zdumieni obserwując kilkudziesięciu mężczyzn, którzy "stali w miejscu i krzyczeli jednym głosem". Postulowano, aby ukrócić te spekulacyjne praktyki. Ale praw rynku walutowego nie da się stłumić ot tak sobie. Przeto białostocka Wall Street vel Sienkiewicza funkcjonowała w najlepsze.
Pretendowała też ta ulica do miana jednego z cudów świata, zazdroszcząc antycznej sławy wiszącym ogrodom Semiramidy. Oszałamiających ogrodów przy Sienkiewicza nie było, ale za to był wiszący most.
Oczywiście chodziło o most nad Białą. Po dżdżystej jesieni 1922 roku jego przyczółki zostały podmyte. Sam most stał więc na palach wbitych w dno rzeki, a pomiędzy nim a brzegami były pokaźne dziury. Taki most na środku rzeki, nawet tak niepozornych rozmiarów jak nasza, to żaden most, acz mógłby uchodzić za lokalną ciekawostkę. Magistraccy technicy postanowili połączyć go jednak ze stałym lądem. Uczynili to jednak na tyle nieporadnie, że deski przybite do jezdni mostu znalazły się ponad poziomem ulicy. Dzięki temu, jak żartowano sobie w mieście, z mostu zrobiono trampolinę. Złośliwcy twierdzili, że "magistrat dbały o splendor miasta, celowo toleruje tę osobliwość w stylu babilońskim, aby odróżnić Wielki Białystok od różnych niewielkich Kozich Wólek i Baranich Rogów".
Miała też Sienkiewicza aspiracje do konkurowania z paryskimi Champs Elysees. Jeszcze na początku XX wieku dużym wysiłkiem władz miejskich, niewielki fragment Sienkiewicza, za jej skrzyżowaniem z Ogrodową, przebudowano tworząc w tym miejscu wielkomiejski bulwar. Robił naprawdę dobre wrażenie. Jezdnie rozdzielał szeroki trotuar, okolony barierami. Wzdłuż nich rosły starannie przycinane drzewka, stały proste ławki. Przez kilka lat było to modne, ulubione przez białostoczan miejsce spacerów. Niestety czas nie obszedł się z tym przeniesionym nad Białą paryskim sznytem dobrze.
W połowie 1926 roku stan tej reprezentacyjnej promenady był opłakany. Pisano, że "cała prawa strona jezdni począwszy od Ogrodowej, a skończywszy przed torem dworca poleskiego przedstawia obraz nieprzebytych wprost przestrzeni. Karkołomne wyboje, bajury występujące na chodniki, zalewające podczas ulewy całe przestrzenie, kamień na kamieniu i goły szkielet toru tramwajowego, robią wrażenie terenu po groźnym trzęsieniu ziemi". Magistrat dostrzegał fatalny stan było nie było jednej z najważniejszych ulic w mieście. Postanowił więc działać. Zadziwieni przechodnie obserwowali jak po owych bajurach telepały się fury wypełnione kamieniami brukarskimi. Jechały one w kierunku placu na rogu Sienkiewicza i Traugutta. Po kilku tygodniach w miejscu tym wyrosła ogromna pryzma "kocich łbów" i w tym momencie wszelkie prace ustały. Białystok aż kipiał od plotek. Zastanawiano się komu opłacało się zebrać wszystkie kamienie z całego powiatu i przywieść je na Sienkiewicza.
Wkrótce okazało się, że w miejskiej kasie po zakupie kamieni zabrakło już pieniędzy na jego ułożenie. Krytyka skierowana pod adresem władz była druzgocąca. Co praktyczniejsi twierdzili, że zamiast planować nierealne inwestycje trzeba może zrobić mniej kosztowną naprawę powybijanych bruków. Dyskusja trwała, a tu zbliżała się kolejna słotna jesień, a bajury jak były tak były.
Andrzej Lechowski
wtorek, 10 października 2017
Kradzież i sąd honorowy
Herszon Zelikowicz zaprosił na spotkanie biznesowe Dawida Taszmana i Borysa Frenkla. Po wyjściu gości gospodarz ze zdumieniem stwierdził, że z kasetki na etażerce zniknął 100-dolarowy banknot. O kradzież oskarżył Frenkla. Ten urażony niesłusznym posądzeniem wezwał Zelikowicza na sąd honorowy. I Zelikowicz został skazany.
Na Częstochowskiej, pod jedynką mieszkał Herszon Zelikowicz. Zajmował się interesami w branży naftowej oraz prowadził przedsiębiorstwo komunikacji autobusowej. Pod koniec września 1925 r. Zelikowicz zaprosił do siebie na biznesoe spotkanie Dawida Taszmana i Borysa Frenkla. Taszman też od wielu lat działał w branży naftowej. Jego sukcesem było uzyskanie koncesji Galicyjskiego Towarzystwa Naftowego "Galicja". Zajmował się również handlem smołą. Miał też fabryczkę "ręcznego wyrobu smarów". Borys Frenkiel był zaś ex fabrykantem. Tuż przed wybuchem wojny przy Białostoczańskiej (Włókiennicza) uruchomił niewielką mechaniczną przędzalnię wełny. Zatrudniał w niej 20 robotników.
Jeszcze w pierwszych latach powojennych fabryczka jako tako funkcjonowała, ale pierwsza dekoniunktura była dla niej zabójcza. Frenkel zamknął ją i zaczął rozglądać się za jakimś zajęciem. Herbatka u Zelikowicza przebiegała w miłej atmosferze. Po wyjściu gości gospodarz, z przyzwyczajenia zajrzał do kasetki na etażerce i ze zdumieniem stwierdził, że zniknął z niej 100-dolarowy banknot. Z grona podejrzanych gości wyeliminował Taszmana, który opływał w dostatki i na 100 dolarów by się nie połasił. Co innego Frenkiel. Dla niego to była gratka. Zelikowicz z domu. Wiedział, że Frenkiel lubi przesiadywać w popularnej cukierni Karola Metza przy Sienkiewicza 4.
I rzeczywiście. Przez witrynę zobaczył jak Frenkiel rozsiadł się przy stoliku, zamówił herbatę i zaczął przeglądać gazety. Nie tracąc ani chwili pognał więc na Warszawską 6, do Ekspozytury Urzędu Śledczego. Tymczasem nieświadom niczego Frenkiel dokończył herbatę, odwiesił gazetę na wieszak i wyszedł z cukierni. Na to tylko czekał Zelikowicz z agentem.
Policjant dyskretnie podszedł do Frenkla, ujął go pod łokieć i cicho, aby uniknąć skandalu, na ulicy "zaprosił go do Ekspozytury". Zdumiony ex fabrykant dał się bez przeszkód zaprowadzić na Warszawską. Cały czas, w pewnym oddaleniu, podążał za nimi Zelikowicz. Na Warszawskiej w biurze Ekspozytury "dokonano ścisłej rewizji osobistej przy czem Frenkla rozebrano do stroju adamowego".
Jednak 100 dolarów nie odnaleziono. Zelikowicz nie ustępował, twierdził że złodziejem jest Frenkiel. Przepychanki trwały do północy. W końcu śledczy zrezygnowali i zwolnili podejrzanego do domu. Następnego dnia o skandalicznym postępku Zelikowicza wiedział już cały Białystok. Oburzenie było wielkie. Niesłusznie oskarżony "cieszył się bowiem opinią nieskazitelną". Opowiadając sobie tę historię w kawiarniach, zadawano pytania czy banknot naprawdę zginął. W tej sytuacji Frenklowi nie pozostało nic innego niż wezwać Zelikowicza na sąd honorowy.
Niefortunny oskarżyciel na wieść o tym czym prędzej wydał stosowne oświadczenie. Stwierdzał w nim, że Taszmana i Frenkla wcale do siebie nie zapraszał, tylko oni sami odwiedzili go "z własnej inicjatywy we własnym interesie". 100-dolarówkę miał, i leżała w kasetce, a po wyjściu gości już nie.
Na koniec listu przechodził do kwestii najdelikatniejszej. Pal licho te 100 dolarów gdy "cała ta historia jest dla mnie nad wyraz przykrą, że w wyżej opisanym stanie rzeczy uważałem za swój obowiązek zameldować władzom policyjnym o wypadku, że winy doznanej przez p. F. przykrości nie mogę brać na siebie, że jednak skoro pośrednio do tej przykrości przyczyniłem się, gotów jestem p. F. przeprosić, równocześnie zaś wyrażam swój żal z powodu powyższego zajścia".
Mimo tego pojednawczego gestu w październiku 1925 r. zabrał się sąd honorowy. Uznał, że czyn Zelikowicza zasługuje na "najwyższej miary potępienie". Wyrok był srogi. Zelikowicz musi przeprosić Frenkla. Zostaje skazany na 3 dni aresztu domowego. Oraz ma "przejąć na siebie miesięczny koszt utrzymania jednego dziecka w ochronce przy Jurowieckiej". I na koniec sąd zażądał od obydwóch panów "nawiązania tych samych stosunków koleżeńskich i zupełnego zapomnienia tej przykrej sprawy". To i po przeczytaniu też proszę o niej zapomnieć!
Andrzej Lechowski
poniedziałek, 9 października 2017
Nielegalny hazard
Gra w trzy karty była prosta. Wystarczyło wskazać tę właściwą spośród trzech stachlowanych przez ulicznego krupiera na prymitywnym stoliku. Stawka sto za sto robiła wrażenie. Oczywiście na frajerach. W międzywojennym Białymstoku kasyna pod chmurką działały intensywnie, bez względu na usilne starania sił policyjnych, ażeby udaremnić ten proceder. Zawodowi kanciarze zawsze znajdowali dla siebie naiwne audytorium z kilkoma złotymi do wyłudzenia. Na potrzeby oszustów pracowali liczni naganiacze, pozoranci wygrywający duże pieniądze, a także wyrostki ostrzegający przed zbliżającą się gliną. Najwięcej lotnych szulerek było oczywiście w pobliżu Rynku Siennego i Rybnego, zwłaszcza w dni targowe.
Przenośne stoliki z trzema kartami, kostkami czy naparstkami mnożyły się na ulicach miasta i jego podwórzach, zwłaszcza wtedy, gdy pracujący białostoczanie otrzymywali wypłatę. Niektórzy z nich szli od razu na wódkę, inni zaś chcieli spróbować swojego szczęścia w nielegalnej loterii, ruletce czy kartach. Pomysł był to raczej lichy. Do domu, gdzie czekała żona i głodne niekiedy dzieci, docierały najczęściej resztki miesięcznego zarobku. Panoramę hazardowych zakątków reprezentował przede wszystkim placyk przy ul. Nadrzecznej 1, obok niezbyt miło pachnącej rzeczki Białej. Tutaj zwykle zatrzymywał się przyjezdny cyrk lub kręciły się karuzele lunaparku. Miejscem tym zawiadywali zarówno szulerzy białostoccy, jak też i przyjezdni.
Latem 1937 r. niejaki Josel Zakin, łokietnik, który za tysiąc rzutów na swoim warsztackim krośnie zarabiał 8 - 9 groszy, przegrał w ciągu kilku minut 20 zł. Wręcz się rozpłakał. Oddajcie moje pieniądze - krzyczał - oszusty jedne! Bez skutku. Nieczuły szuler karciany nie chciał mu zwrócić nawet złotówki. Ponieważ pora była późna, hałasy z Nadrzecznej zwabiły policję. Kanciarze czmychnęli, zaś pan Zakin został zapisany do protokołu za zakłócanie spokoju publicznego.
Pryncypialne ulice Białegostoku, takie jak Rynek Kościuszki, Lipowa czy Sienkiewicza także nie mogły pozbyć się amatorów szybkiego hazardu. Tutaj królowały zwłaszcza naparstki i trzy kostki. Ta ostatnia gierka była równie prosta jak trzy karty. Potrzebna do niej była tylko 9-polowa plansza z wypisanymi cyframi i przebicie postawionej stawki. Po pierwszych, szczęśliwych rzutach, kolejna ofiara hazardowych emocji zwykle przegrywała wszystko. Taki los spotkał m. in. jesienią 1934 r. Zygfryda Hosażewskiego z Łap. Postawił on parokrotnie, ostrożnie, dwa złote przy stoliku na Rynku Kościuszki. Na dobry początek wygrał 15 zł. Na końcu zaś stracił, według zeznania na policji, 147 zł i 57 gr.
Oszuści prowadzący nielegalny biznes zostali zatrzymani. 34-letni Stanisław Borusewicz i 29-letni jego pomagier Edward Budkiewicz starali się wyjaśniać przed sądem grodzkim, że mają zezwolenia na prowadzenie ulicznych gier liczbowych. Ciekawe, że również inni, licznie prowadzący uliczne loterie i gry planszowe, także używali tego argumentu. Nigdy nie udało się jednak ustalić, który to urzędnik magistracki miał je wystawić.
Pora roku i kapryśna niekiedy aura nie pozwalały często na hazard na świeżym powietrzu. Trzeba było szukać zacisznych zakątków. Późną jesienią 1935 r. , jak ujawnił "Dziennik Białostocki", pewien rzemieślnik z Nowego Jorku założył w swoim warsztacie całodobową karciarnię. W końcu jego żona, która nie widziała od dawna męża na oczy, udała się na komisariat. Bank został rozbity, ale przez policję.
Włodzimierz Jarmolik
niedziela, 8 października 2017
Samobójstwo dentystki
Doskonale płatnym zajęciem był zawód dentysty. Pod koniec XIX wieku w Białymstoku praktykowało zaledwie sześciu stomatologów, a właśnie wtedy miasto dobijało do liczby 100 tysięcy mieszkańców. Wychodził więc prosty rachunek: jeden dentysta przypadał na blisko 17 tysięcy białostoczan. Tamte lata miały swoje gwiazdy stomatologii. Byli to: Abram i Szarlota Jossemowie, Lew i Maria Makowscy, Cezary Mauermeister, Markus Abramski, Lew Miński, Dawid Natanson i Szymon Cytryn.
Gdy wybuchła wojna, białostoccy stomatolodzy nieoczekiwanie stali się strategicznym elementem. Oto 14 stycznia 1916 r. nadburmistrz Białegostoku Lehman zarządził, że "wykonane z platyny i spławów platyny wszystkie stare sztuczne zęby pojedyncze, jak również całe nieużywane szczęki powinny być oddane jednemu z tutejszych dentystów dla sprzedaży. Dentyści zakupy te robią na rzecz stacji surowych materiałów, służących wojnie. Płaci się za gram platyny 4,5 mk., a za sztuczny ząb 25-35 fenigów. Nie oddane zapasy do 25 kwietnia 1916 r. zostają skonfiskowane. Oprócz tego uznana będzie kara pieniężna do 3000 marek lub kara więzienia do 6 miesięcy". Na stomatologów padł blady strach. Co robić - oddawać zęby, czy też nie? Jeszcze bardziej hiobowe wieści krążyły po Białymstoku. Ewentualni pacjenci zastanawiali się czym też będą gryźli wielkanocne potrawy jak tu zęby skonfiskowali. Ale wkrótce wojna się skończyła i można było spokojnie żyć dalej.
Krokiem milowym w białostockiej stomatologii było wprowadzenie w 1924 r. dentystów do szkół. Zawdzięczano to dr. Witoldowi Bajenkiewiczowi, ordynatorowi miejskiego szpitala. W tym samym roku miało w Białymstoku tragiczne wydarzenie, które lotem błyskawicy obiegło całe miasto.
Przy ulicy Pięknej, pod dziewiątką, mieszkała młoda, 35 letnia, niezamężna dentystka Leja Rabinowicz. Pod koniec lutego tegoż roku zmarł jej ojciec Aron Rabinowicz. Leja mocno związana z ojcem, w sobotę 1 marca "w porywie nieutulonego żalu i rozpaczy zażyła trucizny i w kilkanaście minut zakończyła życie". Przybita podwójnym nieszczęściem rodzina nie powiadomiła o tym dramacie władz, tylko w niedzielę, 2 marca "fakt samobójstwa zachowała w tajemnicy i dokonała pogrzebu zwłok desperatki".
Jednak nie udało się ukryć przyczyny śmierci dentystki. O wszystkim dowiedziała się policja, która zarządziła ekshumację. Opinia publiczna była po stronie Rabinowiczów. Uważano, że "w zgangrenowanych moralnie czasach powojennych, w dobie skrajnego materializmu ogólnego zaniku obyczajności, kiedy zewsząd słyszy się jeno o najwyuzdańszych występkach wstrząsających zbrodniach", tak poruszający przykład miłości córki do ojca powinien zostać uszanowany.
Tymczasem w mieście koniunktura stomatologiczna trwała w najlepsze. W 1932 r. praktykowało w Białymstoku 57 dentystów. Na jednego lekarza przypadało więc już tylko około 1700 potencjalnych pacjentów. Przez 40 lat udało się zmniejszyć ten współczynnik dziesięciokrotnie! Z tej stomatologicznej statystyki wynikało jeszcze i to, że w 1897 roku na 6 lekarzy 5 było Żydami. W 1913 r. na 22 nadal tylko jeden był chrześcijaninem, a w 1932 r. lekarzy żydowskich było 46.
Najlepszymi dla stomatologii ulicami były przez te wszystkie lata Lipowa i Sienkiewicza. W 1897 r. połowa gabinetów była przy Lipowej. W 1913 r. nieznacznie na czoło wysunęła się Sienkiewicza z 7 gabinetami, a przy Lipowej było ich 6. W 1932 r. był sprawiedliwy remis - po 10 gabinetów na jednej i drugiej ulicy. A z nestorów, którzy przeżyli i pamiętali te wszystkie daty, adresy, cyfry pozostali już jedynie Markus Abramski i Szymon Cytryn. Obaj praktykowali jeszcze w 1938 r.
Andrzej Lechowski
piątek, 6 października 2017
Pyskówka, nóż i połamane krzesła
Powodów, żeby pokłócić się, było w międzywojennym Białymstoku bardzo dużo. Szczególnie kłótliwi okazywali się tragarze, dorożkarze i furmani, wstawieni żołnierze na przepustce, no i uliczni miłośnicy wszelkiej rozróby.Często takie awantury rozgrywały się wewnątrz małych sklepików, restauracyjek bądź piwiarni.
Był marzec roku 1923. W buzie macedońskiej przy ul. Sienkiewicza pewien obywatel o inicjałach S. K. poprosił o szklankę wody. Gdy przyszło do płacenia, właściciel pijalnego przybytku zażyczył sobie 500 marek. Dla spragnionego mieszczucha cena ta wydała się zbyt wygórowana. Gospodarz obrzucił go wyzwiskami, ten nie był dłużny. Sprawa trafiła do sądu grodzkiego.
Dziewięć lat później, również w buzie, ale tym razem przy ul. Piłsudskiego 16, której właścicielem był Temel Stajonowicz, odbyła się bardziej poważna awantura. Otóż, jak zeznał on później na policji, w jego interesie pojawiło się pewnego wieczoru sześciu nieznanych mu osobników. Rozsiedli się przy stole i zamówili chłodny napój i chałwę. Zachowywali się hałaśliwie i nieakuratnie. Wkrótce cały stół był mokry od buzy. Właściciel zwrócił więc im delikatnie uwagę. Wtedy owi chuligani rozbili mu gablotkę z ciastkami, rozpadła się również na kawałki szyba wystawowa. O zapłaceniu rachunku nie było mowy. Sprawcy szybko się ulotnili. Przechodnie będący w pobliżu buzy zatrzymali jednego z nich. Był to Icek Meller, jak się później okazało w sądzie, ordynarny tragarz z dworca kolejowego, mający już na swoim koncie podobne wybryki.
Jeszcze groźniej miała się sprawa w lutym 1933 r. w piwiarni Józefa Pleskacza przy Sienkiewicza 80. Czterej podpici mężczyźni, którzy doń wstąpili, zażądali kwasu i przekąsek. Kiedy przyszło do płacenia okazało się, że żaden z nich nie ma pieniędzy. Rozpoczęła się więc najpierw pyskówka, a później całkiem poważna awantura. Niewypłacalni klienci zabrali się do tłuczenia zastawy i łamania krzeseł. Nawet sprowadzony migiem policjant nie potrafił opanować sytuacji. Wezwał posiłki i dopiero wtedy obezwładniono krewkich młodzieńców. Okazali się nimi bracia Zalewscy oraz Z. Gęślicki i A. Sokołowski. Zwłaszcza ten ostatni był znanym na bruku białostockim zabijaką i notorycznym bywalcem komisariatów i aresztu miejskiego.
Szczególnie groźne były jednak awantury, w których za główny argument służył sprężynowiec lub nóż fiński. Odbywały się one w miejscach publicznych, jak i mieszkaniach prywatnych. Kiedy dochodziło do porachunków pomiędzy mieszkańcami białostockich przedmieść, były one szczególnie krwawe.
W 1925 r. walczyły ze sobą Marczuk z Wysokim Stoczkiem. Były to zarówno porachunki osobiste, jak też dbanie o honor własnej dzielnicy. Ot choćby 11 czerwca, Stanisław Sawicki i Wacław Kuźniel natknęli się przypadkowo na Adolfa Rypsemona. Od słów doszło do czynów. Dwóch na jednego. Pokłuty nożami Rypsemon trafił do szpitala św. Rocha, jego prześladowców zatrzymała wkrótce policja.
Z kolei w 1926 r. przed sądem okręgowym stanął Antoni Chańko, który już wcześniej trzykrotnie dostąpił tego wątpliwego zaszczytu. Powód: na zabawie w domu przy ul. Mickiewicza 12 zranił ciężko nożem Zygmunta Ozorowskiego. Tłumaczył się niepoczytalnością alkoholową. Sąd ocenił jego wyczyn na miesiąc aresztu.
W lutym 1932 r. na Rynku Kościuszki, tuż obok ratusza, doszło do bójki dwóch grupek furmanów. W ruch poszły noże. W czasie kryzysu ekonomicznego walka z konkurencją szła na ostre. Na ziemi został jeden z wozaków, Szmul Szmierkie. Przywieziony do szpitala żydowskiego, zmarł, nie odzyskawszy przytomności.
Włodzimierz Jarmolik
czwartek, 5 października 2017
Złodziejska plaga
Międzywojenny Białystok, ze swoimi licznymi kramami i sklepami był polem do popisu dla złodziei - miejscowych i przyjezdnych. Do Białegostoku na gościnne występy chętnie udawali się szopenfeldziarze z Wilna i Grodna. Wstępowali przede wszystkim do sklepów z materiałami i gotowymi ubraniami. Tutaj było najłatwiej zbajerować ekspedientkę, no i trafić jakiś kupon droższej tkaniny, modną spódnicę lub sweter.
Jesienią 1926 r. przybyła do Białegostoku znad Willi parka doświadczonych szopenfeldziarek: 30-letnia Fryda Kapłan i o 10 lat młodsza Sonia Lewin. W ciągu dnia kobiety obeszły szereg sklepów. Największy łup trafił im się u tekstylarza Jakuba Łoszczyńskiego przy Rynku Kościuszki 6. Jak później ocenił właściciel na posterunku policji, strata wyniosła 350 zł. Zdobycz wilniczanek udało się jednak odzyskać. Miała je na przechowaniu paserka Rywka Segeł z ulicy Surażskiej 12.
Lepiej obłowił się Józef Zuzel z Grodna, który w listopadzie 1926 r. zawitał do składu sukiennego kupca Margolisa przy Sienkiewicza 15. Korzystając z nieuwagi właściciela skradł 12-metrowy kupon materiału o wartości 500 zł. Uciekał z nim tak nieostrożnie, że na ul. Zamenhofa wpadł w ręce czujnego policjanta. Margolis, którego nagminnie okradali szopenfeldziarze, tym razem odzyskał swoją stratę.
Wczesną wiosną 1935 r. zawitała z kolei do Białegostoku solidna ekipa specjalistów od podbierania ze sklepowej lady i półek, m.in. Boruch Gittis z Łodzi i małżeństwo Symche i Chai Segałów z Wilna. A pomagała im w robocie miejscowa "sklepikarka" Fryda Dukat z ul. Wersalskiej. W ciągu tygodnia ofiarami złodziei padło kilkanaście sklepów z manufakturą. Wśród nich był oczywiście nieszczęsny Margolis z Sienkiewicza, a poza tym Ch. Kaszniewski (Rynek Kościuszki 15), Rafałowska (Giełdowa 2) czy też Sznajder (Kupiecka 5). Tym razem jednak policja i sąd grodzki stanęły na wysokości zadania. Złodzieje zainkasowali od 1 do 2 lat pobytu za kratkami. Nie tylko tekstylia leżały w kręgu zainteresowań złodziejaszków sklepowych.
Handlowcom ginęły także buty, papierosy, wyroby cukiernicze. Korzystając z tłoku szopenfeldziarze, a przy okazji i doliniarze sięgali po rzeczy cenniejsze, jak choćby złote zegarki, papierośnice czy nawet pieniądze. I tak w czerwcu 1922 r. w sklepie tytoniowym przy ul. Sienkiewicza, jakiś porządnie odziany młodzian zażyczył sobie 5 pudełek drogich papierosów. Eleganckie palto położył na stole, obok kasetki z pieniędzmi. Gdy wyszedł, właściciel trafiki zobaczył tylko puste miejsce po swoim utargu.
Innym sposobem na dokonanie przestępstwa było zdobycie zaufania właściciela stojącego za ladą. Wystarczyło zaproponować sprzedaż za niską cenę pakunku herbaty, pudełka z pończochami czy kilku nielegalnych zapalniczek. Kiedy kupiec wychodził na zaplecze z trefnym towarem, klienci znikali, a z nim wszystko to, co można było zagarnąć ze sklepu w parę minut.
Włodzimierz Jarmolik
środa, 4 października 2017
Służba nie drużba
Zaraz po rewolucji bolszewickiej w Rosji, do Białegostoku spłynęły rzesze Polaków - uciekinierów wraz z rodzinami. Trzeba było sobie jakoś radzić. Wywiezione złote ruble i kosztowności w mieście powojennego kryzysu nie starczały na długo. O pracę było trudno. Nawet panienki z wyższych sfer Sankt Petersburga czy Moskwy musiały godzić się na rolę służących bądź opiekunek do dzieci. Mimo wszystko zamożni w miarę jeszcze fabrykanci żydowscy, obrotni, polscy kupcy czy wyżsi urzędnicy miejscy potrzebowali takiej pomocy. Zwłaszcza ich wygodne żony.
Kiedy pod koniec roku 1921 pp. Poreccy z ul. Nowy Świat 7 przyjęli kolejną służącą, która przybyła z bolszewii, byli zadowoleni. Poprzednia okazała się wulgarna. Niestety nastąpił kolejny zawód. Nowa służba domowa wypowiedziała obowiązki po kilku dniach. Wraz z jej odejściem pani domu nie mogła doliczyć się tuzina koszul męża, 10 funtów cukru, 10 funtów mięsa i dorodnej gęsi. Poza tym owa schludna i potulna dziewczyna zdążyła też pożyczyć od krewnej Poreckich, w ich imieniu, karakułowe futro, niby dla swojej pani. A był to początek stycznia 1922 r., czyli pretekst całkiem usprawiedliwiony. Bolesna strata, w sumie 200 tys. marek nigdy nie została odzyskana.
Kilka następnych również nie było zbyt optymistycznych co do uczciwości panienek na służbie. Oto np. w styczniu 1923 r. Blum Peszy z ul. Polnej 3 dostrzegł brak na swoim biurku srebrnego, pamiątkowego zegarka i złotego sygnetu - aresztowana służąca Stefania Grabowska przyznała się do winy. Wskazała też narzeczonego, który przejął te dobra. Wiosną tego samego roku agenci Urzędu Śledczego aż trzykrotnie musieli fatygować się do różnych mieszkań w Białymstoku, gdzie umiejętności złodziejskie demonstrowała Merka Borowicz, mająca zawsze solidne referencje.
Ciekawe przykłady na lepkie ręce pomocy domowej można znaleźć w notatkach prasowych z 1925 r. Np. w kwietniu obywatel Bolesław Szemiok z ul. Warszawskiej 95, nieopatrznie pozostawił na widoku walizkę podróżną. Ledwo się obejrzał, jak zniknęło z niej kilkadziesiąt dolarów, a mieszkanie opuściła nagle służąca Jadwiga Nicówna. Wkrótce wpadła ona w ręce policji, ale oczywiście już bez skradzionych zielonych.
Z kolei w grudniu zmartwienie mieli pp. Lewinowie. Służąca Tonia Łukaszuk wyszła z domu w pluszowym palcie swojej chlebodawczyni i nie wróciła. Niebawem pani Lewinowa otrzymała poufną wiadomość, że panienka bawi się w najlepsze na potańcówce w koszarach. Powiadomiono EUS. Tonia, zbierająca się właśnie do wyjścia w towarzystwie dwóch żołnierzy została zatrzymana. Choć było mroźno agenci policyjni rozebrali ją z kradzionego przyodziewku. Swój postępek panna Łukaszuk tłumaczyła chęcią zaimponowania znajomemu żołnierzowi z tej samej wsi.
Inną metodę przyjęła służąca Anna Karpowicz. Pracowała ona właśnie u pp. Sokólskich (Sienkiewicza 39). W sprzyjającym momencie podebrała z kasetki pani domu kilka złotych precjozów. U pobliskiego jubilera Abrama Zyskinda, który prowadził interes przy Sienkiewicza 19 zaproponowała zamianę pary kolczyków na skromniejsze, z dopłatą kilku złotych. Złotnik stwierdził, że kolczyki mają wartość ok. 200 dolarów. Nabrał podejrzeń co do ich pochodzenia i do czasu wyjaśnienia personaliów sprzedającej, rzecz zatrzymał.
Karpowiczówna zaczęła straszyć policją nachalnego jubilera. Ten odczekał do wieczora, a potem sam udał się do Urzędu Śledczego. Policja szybko ustaliła miejsce pobytu złodziejki. Jak się wkrótce okazało, skradła ona również złotą bransoletkę i zegarek ze złotą kopertą. Te trofea próbowała wymienić w sklepie jubilerskim przy Rynku Kościuszki 12. Aresztowana przyznała się do winy.
Włodzimierz Jarmolik
wtorek, 3 października 2017
Kasyno w Supraślu
Oszukać w przedwojennym Białymstoku było stosunkowo łatwo. Niekiedy wykorzystywano międzynarodowe fortele, kiedy indziej wystarczyła prymitywna zagrywka. Miejscowi hochsztaplerzy pomysłów mieli co niemiara.
Wiosną 1929 r. chodziły po mieście pary całkiem elegancko ubranych panów, którzy zbierali pieniądze na "Album ku czci Berka Joselewicza". Publikację tę miał wydać niezbyt rozpoznawalny komitet wileński. Żydowska społeczność miasta przyjęła tę inicjatywę z dużym uznaniem. Owi emisariusze przedstawili okazały dokument z pieczęcią i podpisami prezesów. Była w nim mowa, że akcję popierają czynniki miarodajne w mieście, a w razie odmowy jej wsparcia, mogą być przykre konsekwencje. Prawie wszystkie firmy zaabonowały album. Miał on być dostarczony w ciągu miesiąca. Niestety, mijały kolejne terminy, a książki nikt nie otrzymał. Tygodnik "Prożektor" zdobył adres kankciarskiej firmy: Wilno, ul. Mickiewicza 12 m 8. Tam odesłał wszystkich, którzy nieopatrznie wpłacili gotówkę na album.
Szczególnie wiele kantów miało miejsce przy pożyczaniu pieniędzy od znajomych przedsiębiorców, którym powodziło się nieco lepiej. Pożyczkobiorcy do oddawania długu nie byli skorzy. Taką oto rozmowę zanotował białostocki tygodnik w 1929 r.: Mam weksel pański, dziś płatny. Papa ist krank (chory) i nic z tego nie będzie. Co znaczy, nie będzie! To jest żadna odpowiedź! Pański papa jest dziś chory, a jutro może wyjechać do jakiegoś badu i będzie tam kilka miesięcy, to co będzie z wekslem?
Na początku 1936 r. Białystok miał do czynienia z niesamowitą kaczką dziennikarską. Popularny tygodnik "Tempo", powołując się na źródła warszawskie, zakomunikował ni mniej ni więcej, iż w Polsce bawił niedawno jeden z dyrektorów kasyna gry w Monte Carlo, Leon Rene, i szukał miejsca na założenie filii przybytku hazardu. Jego interesy miał reprezentować mieszkający na stałe w Wiedniu Cezary Segalini, pochodzący z Białegostoku. Miał on ponoć zaproponować na lokalizację kasyna miasteczko Supraśl. Oczywiście sprawa ta była mocno dęta. Polskie prawo nie zezwalało na prowadzenie publicznych gier hazardowych. Zwolennicy tego nałogu mogli co najwyżej jeździć do Sopotu, gdzie na terytorium Wolnego Miasta Gdańska działało oficjalne, cenione w ówczesnej Europie kasyno, lub korzystać z ulicznych czy podwórzowych szulerek. Jednak miejscowa prasa sprawę kasyna ciągnęła dalej. Choć nie był to sezon ogórkowy.
W lutym 1936 r. pojawiła się informacja, że kasyno będzie miało lokum w supraskim pałacu Bucholtzów. Rozpowszechnił ją warszawski dziennik "ABC". Oczywiście, przez dobrych kilka dni w kawiarniach i restauracjach było o czym mówić. Dyrekcja hotelu Ritz już planowała odnowienie swoich pokoi, dla spodziewanych gości zza granicy. Pani Grajerowa, która po śmierci Adeli Bucholtzowej, otrzymała pałac supraski w spadku, także przejęła się dziennikarską sensacją. Pono zażyczyła sobie od ewentualnych inwestorów 200 tys. zł gotówką, a także wyasfaltowanie drogi z Białegostoku do Supraśla, oraz naprawienie bruków w samym miasteczku. Poza tym urząd miejski miałby otrzymywać odsetki od obrotów domu gry. Ze skąpych mimo wszystko informacji prasowych trudno dzisiaj dociec komu zależało na tej gazetowej bzdurze. Po kilku miesiącach tygodnik "Tempo" napisał na swoich łamach: Monte Carlo w Supraślu - blamaż!
Włodzimierz Jarmolik
niedziela, 1 października 2017
Mobbing w fabryce
Jedna z jego pracownic, zatrudniona od kilku godzin przy maszynie, zaczepiana była przez jurnego "chlebodawcę". Mizdrzenie się do robotnicy, zalewającej się potem, wywołało oburzenie innych pracowniczek. Obojętność napastowanej kobiety i oburzenie współtowarzyszek doprowadziło Szlachtera do szewskiej pasji. Bez namysłu, człowiek-zwierzę począł okładać swą ofiarę pięściami, targając za włosy. Bierność maltretowanej rozzuchwaliła nieopanowanego fabrykanta tak dalece, że począł ją kopać w jamę brzuszną. Nie wiadomo, jak zakończyłoby się bestialskie traktowanie, gdyby nie pomoc nadbiegłych robotnic. Szloch pobitej kobiety wywołał ponowny atak furii Szlachtera. Schwyciwszy pobitą za kołnierz, rozgniewany fabrykant wyrzucił swą ofiarę za bramę, krzycząc: "precz z pracy!".
Tydzień po tym zdarzeniu, na wiecu robotniczym jedna z mówczyń opowiedziała o tym godnym pożałowania zajściu. Przestraszony Szlachter natychmiast zjawił się w mieszkaniu zmaltretowanej robotnicy, namawiając ją, by nie robiła z tej historii użytku. Za cenę milczenia łaskawy chlebodawca chciał zaofiarować pracę pobitej kobiecie. Czyż nie był to szczyt bezczelności?
Władze prokuratorskie i administracyjne rychło zainteresowały się niesamowitymi praktykami Szlachterów. Także tutejszy Związek Przemysłowców, cieszący się ogólnym szacunkiem białostoczan, obiecał zająć się "parszywą owcą", zatruwającą zdrową atmosferę białostockiego przemysłu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)