poniedziałek, 4 września 2017

Służącą pilnie zatrudnię

 
Przed wojną służące cieszyły się złą sławą, często okradały swoich pracodawców. Niektóre z nich były wyjątkowo zuchwałe w swoich zbójeckich praktykach. W statystykach policyjnych lat 20. i 30. ub. wieku obejmujących różne kategorie sprawców kradzieży, pomoc domowa figurowała wysoko. Służące potrafiły ukraść swoim pracodawcom niemal wszystko. Jedne czyniły to w sposób prosty, wręcz ordynarny, inne starały się o dyskrecję i umiar. Większość panienek od sprzątania i bawienia dzieci natychmiast po dokonaniu kradzieży wypowiadała pracę swoim gospodarzom. Zdarzały się jednak i takie, które pozostawały na miejscu przestępstwa, próbując oddalić od siebie ewentualne podejrzenia.

  Historia, która wydarzyła się w 1923 roku jest przykładem tego drugiego postępowania. Sara Goldberg, mieszkająca wraz z dwójką dzieci przy ul. Kupieckiej, przyjęła młodą służącą Rozalię Żandarmczuk. Okazała się ona pracowitą i posłuszną. Gospodyni zaczęła nawet myśleć o podwyższeniu jej pensji. I być może doszłoby do tego, gdyby nie pewne zdarzenie.
  7 marca o godz. 6 rano do drzwi mieszkania Goldbergowej ktoś zapukał. Właścicielki nie było w domu. Poprzedniego dnia wyjechała w odwiedziny do siostry, aż pod Wołkowysk. Zaspana służąca zapytała: Kto tam? Słysząc groźne: Policja! Otwierać! natychmiast przekręciła klucz. Przerażenie jej nie miało granic (tak później zeznawała, gdy zamiast mundurów zobaczyła ludzi w czarnych maskach na twarzy.
  Bandyci natychmiast związali pannę Żandarmczuk i zakneblowali. To samo zrobili z rozbudzonymi dziećmi. Potem cała trójka została zapakowana do szafy. Po pozbyciu się świadków złodzieje przystąpili do przetrząsania zakamarków w poszukiwaniu złota, biżuterii i dolarów. Splądrowawszy dokładnie mieszkanie unieśli ze sobą łup wartości wielu milionów marek.
  Dopiero w godzinę później sąsiad pani Goldbergowej zwrócił uwagę na niedomknięte drzwi i leżącą na progu czapkę. Zajrzał ostrożnie do środka. Usłyszał głuche stukanie. Wszedł dalej. Po chwili uwolnił na wpół żywe dzieci i służącą. Niebawem w domu przy ul. Kupieckiej pojawiła się ekipa śledczych.
  Wywiadowcy rozpoczęli dochodzenie od przesłuchania służącej. Opowieść panny Żandarmczuk o zamaskowanych bandytach nie bardzo im się podobała, więc zaczęli zadawać podchwytliwe pytania. I nagle po jednym z nich służąca się rozpłakała. Okazało się, że to sama Rozalia Żandarmczuk była główną organizatorką napadu. Z zamiarem takim nosiła się niemal od początku służby. Namówiła do tego swojego narzeczonego, Adolfa Wróblewskiego i dwie koleżanki służące - Mariannę i Anastazję. Czekano tylko na odpowiednią okazję.
  Miesiąc później cała czwórka stanęła przed sądem doraźnym pod zarzutem napadu bandyckiego. Przyznali się oni do winy. Adwokaci broniący pomysłowa Rozalię i jej wspólników postarali się o przeniesienie sprawy do sądu zwyczajnego. Szło o to, że sąd doraźny ferował bardzo wysokie wyroki za napad, z karą śmierci włącznie.
  Na sali sądowej, w której zebrało się wiele służących z całego miasta, żeby popatrzeć na swoje "sławne" koleżanki po fachu, było gwarno. Sędzia, co chwila musiał prosić o spokój.
  Jedna ze służących rzekła do drugiej: Nie rozumiem o co ten szum, przecież to był tylko zwykły żart. Ta odparła:- A jednak szkoda przestraszonych dzieci.

Włodzimierz Jarmolik