wtorek, 30 października 2018

Rynek Kościuszki 18 i 20. Bakalie Sicza i herbata Rapaport-Kagana

 
    Zatrzymajmy się nieco dłużej przy zdjęciu Józefa Sołowiejczyka, które opublikowałem w zeszłym tygodniu. Wówczas skupiłem uwagę na kamienicy Juchno- wieckich, później przyporządkowanej do Rynku Kościuszki 16.
  Dziś chciałbym zająć się dziejami domów, które są widoczne na zdjęciu po drugiej stronie wylotu ówczesnej ul. Zielonej na Plac Bazarny, a które w okresie międzywojennym miały numery 18, 20 i 22.  Widzimy tutaj rząd charakterystycznych, wąskich,  piętrowych domów, o elewacjach frontowych umieszczonych w szczycie, skierowanym w stron ę rynku, których partery były  przeznaczone pod handel, zaś piętra i poddasza miały funkcje mieszkalne.
  Na tle nowoczesnych, trzy- i czteropiętrowych ceglanych kamienic, zbudowanych przez zamożnych przedsiębiorców w ostatniej dekadzie XIX w. (o większości z nich pisałem już w poprzednich częściach), domy te wyglądają anachronicznie, nawiązując swoją stylistyką do okresu Obwodu Białostockiego, gdy wszelkie budowle musiały mieć uzgodnione z władzami fasady, nawiązujące do ogólnopaństwowych wzorców. Wydaje się więc, że budynki powstały co najmniej w pierwszej połowie   XIX w. jako zwarty blok nowej zabudowy, która zastąpiła stojące tu od czasów Jana Klemensa Branickiego drewniane domy z murowanymi i tynkowanymi na biało elewacjami frontowymi. 
  Dom  na rogu rynku i ul. Zielonej w 1810 r. należał do Lejby Karczmara, a w 1825 r. chyba do jego syna, Hercka Lejbowi- cza. W tym czasie od frontu stał drewniany parterowy dom, z tyłu zaś, w kierunku ul. Żydowskiej (dziś ul. dr I. Białówny) dom z muru pruskiego, kryty dachówką.
  W 1825 r. Karczmar  nie tylko mieszkał tu, ale także prowadził „zaiezdną karczmę i utrzymuie szynk ordynaryiny”. Do domu Karczmara przylegała mniejsza działka należąca w 1810 r. do Rejzy Migdałówki.
  W drugiej połowie XIX w. obie nieruchomości były już scalone i podzielone na dwie części: większą ciągnącą się od Placu Bazarnego do ul. Żydowskiej, oraz mniejszą, o obrysie kwadratu zlokalizowanego w narożniku ul. Zielonej i Placu Bazarnego. W 1861 r. odnotowano jeszcze jako właścicieli tych części Abrama Karczmara i Herszka Lifszyca.
  Ten ostatni w 1861 r. sprzedał swoją własność Chackielowi Siczowi. Natomiast dom Karczmara przeszedł w posiadanie Itki Makowskiej. Pozostawała jego właścicielką do 1926 r., gdy podarowała go swoim dzieciom: Rejzli Lubicz, Kałmanowi Makowskiemu i Maszy Chorosz, którzy dwa lata później sprzedali go Izaakowi Zakhejmowi i on też posiadał ją do II wojny światowej. W części należącej do Sicza działał jego sklep z bakaliami i towarami kolonialnymi. 
  Po śmierci Sicza, jego spadkobiercy w 1931 r. sprzedali nieruchomość Nowchimowi Pałterowi. W latach 1919-1939 w obu domach przy Rynku Kościuszki 18 i 18a działały m.in. sklep z materiałami piśmienniczymi rodziny Stekolszczyków, jadłodajnia Jakuba Pinesa, sprzedaż towarów bławatnych Sary Kowalskiej oraz sklep elektrotechniczny Adolfa Schmidta i Fryd rycha Juszkiewicza. 
  Sąsiednia posesja przy Ry- nku Kościuszki 20 należała na początku XIX w. do Meszela Pułgałówki, natomiast w 1825 r. właścicielką posesji i stojącego na nim drewnianego domu była wdowa po Meszelu, która prowadziła tu szynk alkoholi. Przed 1865 r. właścicielem był Lewin Goldberg, który tego roku sprzedał nieruchomość Szlomie i Brandli Kaganom. Ci zaś w 1877 r. odstąpili ją synowi Mowszy Kaganowi-Rapaportowi i jego żonie Sorze.
  Wówczas już stał w tym miejscu murowany piętrowy dom.  Na początku XX w. majątek należał do wdowy Sory i jej syna Izaaka, ale w 1913 r. został on wystawiony na publiczną licytację i sprzedany Chai Esterze Rapaport-Kagan.
  Rodzina zajmowała się handlem herbatą i kawą, a tuż przed 1915 r. rozpoczęli także sprzedaż manufaktury. W 1912 r. część nieruchomości znajdująca się od frontu została sprzedana na publicznej licytacji za długi rodziny Rapaport-Kagan, a nabywcą został Całko Goniądzki, prowadzący w tym miejscu od lat 60. XIX w. sklep ze sprzedażą futer i czapek.
  Tym samym w okresie międzywojennym funkcjonowały dwa adresy: Rynek Kościuszki 20 i 20A. W latach 20. XX w. dom Goniądzkiego przeszedł na własność jego spadkobierców, którzy w 1937 r. odsprzedali go Abramowi i Szyfrze Kapelusznikom.  W domach RapaportówKaganów i Goniądzkich w okresie międzywojennym działały oprócz sklepów właścicieli, także sprzedaż zegarków Szmula Fiszera, sklep spożywczy Kreczmera, sprzedaż wyrobów żelaznych Lei Lewin oraz sklep galanteryjny i materiałów piśmienniczych Simy Berendt. Jednym z najemców przy Rynku Kościuszki 20 był zakład fotograficzny „Rab-Fot” należący do J. Rabinowicza .

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

poniedziałek, 29 października 2018

1932 r. Z życia miasta






                                                                  Gazeta Białostocka  1932 r.

piątek, 26 października 2018

Nochim Abelewicz i inni spece od łomu i wytrycha

 

   Największą grupę wśród złodziei, poza kieszonkowcami, stanowili zawsze włamywacze. Dzielili się oni tradycyjnie na włamywaczy pospolitych, preferujących siłowe metody i ciężkie narzędzia w dostaniu się do upatrzonego mieszkania, sklepu czy biura oraz włamywaczy okiennych, tzw. lipkarzy i klawiszników, czyli włamywaczy pokonujących zamknięte drzwi za pomocą podrobionych kluczy i wytrychów.
  Ci ostatni, obok kasiarzy, należeli do elity złodziejskiego bractwa.  Na przedwojennym bruku białostockim klawiszami
(podrobione klucze) i szpyrakami (wytrychy) szczególnie chętnie, acz ze zmiennym powodzeniem posługiwał się Nochim Abelewicz, złodziej zamieszkały przy ul. Malinowskiego 2.
  Na co dzień Abelewicz był pracowitym masarzem i sprzedawał w swojej jatce mięso. Kiedy jednak przychodziła noc zamieniał się w zuchwałego włamywacza i sam, albo z wybranym wspólnikiem odwiedzał białostockie domy czy też zasobne składy towarowe.
  Już w 1926 r. Dziennik Białostocki, piszący rozwlekle o majowym przewrocie Józefa Piłsudskiego, na ostatniej stronie w kronice kryminalnej donosił: „W nocy przy ulicy Suraskiej zatrzymany został z narzędziami do włamań Abelewicz Nochim, mieszkaniec m. Białegostoku, zawodowy złodziej i włamywacz, w chwili gdy usiłował dostać się do sklepu pod nr 42 przy tejże ulicy.
  Abelewicza aresztowano i przekazano władzom sądowym”. Jak każdy zawodowy złodziej miał on w kartotece policyjnej w Wydziale Śledczym przy ul. Warszawskiej 6, swoje miejsce. Sprawdzano go przy każdej okazji. Kiedy w mieście doszło do szczególnie grubej roboty, Nochim Abelewicz mógł natychmiast spodziewać się wizyty agentów policyjnych. Przesłuchiwano go, sprawdzano alibi, stawiano do konfrontacji.
  W 1933 r. dom przy ul. Malinowskiego władze śledcze nachodziły wielokrotnie. Był to bowiem rok szczególnie obfity we włamania i inne podstępne kradzieże. Panował potężny kryzys gospodarczy, a złodzieje, podobnie jak uczciwi obywatele także go odczuwali.
  W lutym policyjna inspekcja odkryła, że praktykujący wciąż rzeźnik Abelewicz posługuje się fałszywymi stemplami rzeźni miejskiej. Znakuje nimi mięso pochodzące z potajemnego uboju. Kilka miesięcy później znowu z powodu podejrzeń o handel niezalegalizowanym mięsem, u Abelewicza odbyła się kolejna rewizja. W zmyślnym schowku pod schodami agenci policyjni odkryli jednak nie połacie poćwiartowanego cielaka czy wieprzka, lecz istny skład złodziejskich narzędzi. Czego tam nie było: zgrabne łomy i łomiki, mesle, śrubsztaki, no i oczywiście wykonane na pasówkę klucze oraz pęki wytrychów. Nie było wątpliwości do czego to wszystko służy.
  Sprawa trafiła do sądu. Abelewicz musiał przez miesiąc korzystać z państwowego wiktu w szarym domu przy Szosie Baranowickiej. Na początku 1934 r. rzeźnik –  klawisznik zaplanował duży skok. Celem miały być składy towarowe przedsiębiorstwa Warrant przy ul. Kolejowej. Potrzebował pomocników.
  Jego wybór padł na Icka Goldsztejna, także rzeźnika, który z braćmi prowadził przy ul. Krakowskiej popularny w Chanajkach sklep z mięsem i wędlinami. Do złodziejskiej spółki wszedł też Franciszek Więckowski, młody, ale już z dużym dorobkiem włamywacz bez stałego miejsca zamieszkania, którego policja zwykle szukała po chanajkowskich melinach. 
  Tercet złodziei o północy wybrał się pod parkan ogrodzenia składów Warrant. Najpierw zrobiono wyłom w płocie,  a później dobrano się do drzwi budynku.
  Skok jednak się nie udał. Gorliwy posterunkowy obchodzący swój rewir usłyszał podejrzane szmery, wyciągnął rewolwer i, jak później napisał dziennikarz tygodnika Reflektor, ujął wszystkich „trzech rycerzy nocy”. Wojowali oni jednak nie mieczami i z otwartą przyłbicą, ale po ciemku z łomem i wytrychami w ręku.

Włodzimierz Jarmolik

czwartek, 25 października 2018

Niezwykła tranzakcja z maszyna do szycia w tle




                                                                                      Gazeta Białostocka 1932 r

wtorek, 23 października 2018

Skandal towarzyski w Starosielcach



                                                         
                                                        Gazeta Białostocka 1932

Wykwintny oszut z listem gończym



                                                            Gazeta Białostocka 1932 r.

poniedziałek, 22 października 2018

Wybory i po wyborach

 
   
   Symbolicznie najważniejsze były z pewnością ostatnie wybory samorządowe w II RP. Odbyły się 14 maja 1939 roku. Wygrał je Chrześcijański Narodowo-Gospodarczy Komitet Wyborczy, który skupiał apolityczne organizacje gospodarcze, zawodowe, oświatowe i kulturalne. Zdobył 21 mandatów na 48 miejsc w radzie.
   Wśród radnych znaleźli się wielce dla Białegostoku zasłużeni, miedzy innymi ks. Stanisław Hałko, Michał Motoszko, dr Aleksander Rajgrodzki czy Beniamin Flomenbaum. 
  Ale najważniejszą postacią był startujący z listy Komitetu Seweryn Nowakowski, który ponownie bezkonkurencyjnie został wybrany przez radę na kolejną kadencję prezydencką, która miała trwać do 1944 roku.  Głównym zadaniem tej kadencji, wyznaczonym przez Nowakowskiego, było opracowanie ogólnego planu zabudowy Białegostoku. Miała to być realizacja wizji, która w przyszłości miała przeistoczyć Białystok w nowoczesne, harmonijnie zaplanowane miasto.
  W tym celu jeszcze w połowie 1938 roku utworzone zostało Biuro Planowania Zabudowy, na którego czele stanął zaproszony przez Nowakowskiego Ignacy Tłoczek. Prezydent zdawał sobie bowiem sprawę, że pomimo wielu dokonanych już inwestycji nosiły one jednak charakter incydentalny, nie zmieniający ogólnego wyglądu i zagospodarowania miasta. Tłoczek w krótkim czasie przygotował główne założenia planu. 
  Zawierały one wykreowanie metropolitalnej roli Białegostoku, wyznaczenie strefy przemysłowej, głównych, w tym tranzytowych, ciągów komunikacyjnych, stworzenie centrów administracyjnego, kulturalnego, oświatowego, zlikwidowanie dzielnicy biedoty Chanajek, uwydatnienie tak zwanego klina zieleni stworzonego przez kompleks parków i Zwierzyniec oraz wykorzystanie naturalnej rzeźby terenu, na którym położony jest Białystok.
  Plan ten jednak nigdy nie został zrealizowany. Po wygranych wyborach Seweryn Nowakowski z rodziną wyjechał na urlop do Druskiennik. Do Białegostoku wrócił 4 sierpnia 1939 roku. Sytuacja polityczna w Europie stawała się coraz bardziej napięta.
 
25 sierpnia ukazała się w mieście odezwa podpisana przez prezydenta Białegostoku Seweryna Nowakowskiego. Zwracał się on do mieszkańców z apelem „w obliczu wydarzeń, których jesteśmy świadkami”, aby bezzwłocznie podjąć przygotowanie miasta na wypadek wojny. Apelując o spokój stwierdzał, że „należy natychmiast przystąpić do budowy schronów, które już dziś muszą być rozpoczęte w różnych punktach miasta”.
  I dalej Nowakowski apelował: „Obywatele! Wzywamy wszystkich zdolnych do dźwignięcia łopaty do natychmiastowego stawienia się w Biurze Werbunkowym przy ul. Marszałka Piłsudskiego (Lipowa) 54”. Gwoli porządku dodano, że „łopatę na
leży przynieść ze sobą, skąd ochotnicy skierowani będą na wyznaczone punkty do pracy przy kopaniu schronów”.   Jednocześnie apelowano do mieszkańców Białegostoku, aby zaczęli robić zapasy żywności. Proszono jednak o zachowanie rozsądku. Zapasy powinny zabezpieczyć potrzeby na dwa tygodnie. Podkreślano, że „wszelka nerwowość w tym kierunku jest nieuzasadniona”. Pomimo tych nawoływań rozpoczęło się wykupywanie ze sklepów wszystkiego, nawet nie nadających się do dłuższego przechowywania chleba i masła. Pojawiły się też przypadki spekulacji.
  1 września 1939 roku wojnę białostoczanom zwiastowały przelatujące nad miastem niemieckie samoloty. Nie wywołały paniki. Mieszkańcy zdawali sobie bowiem sprawę z tego, że wybuch wojny był nieunikniony. Nowakowski w obliczu zagrożenia z wielką energią starał się zabezpieczyć prawidłowe funkcjonowanie miasta.
  7 września utworzył Straż Obywatelską, której zadaniem było utrzymywanie ładu i bezpieczeństwa w mieście. 15 września do Białegostoku wkroczyli Niemcy. To był koniec przewidzianej do 1944 roku kadencji samorządu.  Następnie historia wkroczyła w najbardziej mroczne lata dziejów Białegostoku.
  22 września miasto  zajęli Sowieci. Prezydent Seweryn Nowakowski aresztowany przez nich w październiku przypuszczalnie został zamordowany w Mińsku. Od czerwca 1941 roku znowu byli Niemcy, a 27 lipca 1944 roku wyparli ich Sowieci.
   Paradoksem historii stało się to, że właśnie w tymże 1944 roku, w którym miała się skończyć kadencja wybranej w 1939 roku, została powołana Miejska Rada Narodowa w Białymstoku, która stanowiła jednak wyłącznie fasadę samorządności.
  Nie powstała w wyniku żadnych wyborów, a jedynie z nominacji. Prawo wyboru zawłaszczył sobie PKWN w osobach Jerzego Sztachelskiego i Leonarda Borkowicza, przedstawicieli nowej władzy w Białymstoku. Chyba tylko naiwnością można tłumaczyć fakt, że wśród radnych znaleźli się znani i cenieni przed wojną Zygmunt Różycki i dr Zygmunt Brodowicz.
  Zdziwienie, ale też i pewien niesmak budziła postawa Witolda Wenclika, znanego w środowisku prawniczym, który z polecenia PKWN  został przewodniczącym rady i jednocześnie prezydentem miasta. 
  Przez cały okres PRL-u Wenclik uchodził za pierwszego powojennego prezydenta. W niepamięć odsuwano postać Ryszarda Gołębio- wskiego, przedwojennego urzęd nika magistratu, który od 2 sierpnia 1944 roku z nominacji wojewody białostockiego Józefa Przybyszewskiego reprezentującego rząd londyński, został faktycznie pierwszym prezydentem. Już 7 sierpnia obaj zostali aresztowani przez NKWD. Ryszard Gołębiowski do 1947 roku więziony był w Charkowie.
  Po wyjściu na wolność na krótko przyjechał do Białegostoku. Tu zainteresował się nim wszechwładny Urząd Bezpieczeństwa. Gołębiowski chcąc uniknąć dalszych represji wyjechał do Szczecina, gdzie zmarł w 1968 roku i tam został pochowany.
  Kadencja tej powołanej przez PKWN rady skończyła się w 1950 roku, ale kolejna rada też nie była wybierana.  Dopiero w 1954 roku komunistyczne władze uznały, że już na tyle okrzepły, że mogą zaryzykować wybory. Ale i one były raczej karykaturą niż prawdziwymi wyborami. Przyczyna była prosta – była tylko jedna lista firmowana przez Front Jedności Narodu. Mimo wszystko i tak zdarzył się osławiony „cud nad urną”. Można było przecież coś wykombinować przy frekwencji. To ona miała pokazać skalę społecznego poparcia władzy
   No i wykombinowano tak, że średnia frekwencja wyniosła 96 proc., a kandydaci Frontu zdobyli 99 proc. głosów. Wybory poprzedzała nachalna propaganda. Doszło nawet do tego, że do mieszkań przychodzili agitatorzy. Tydzień przed wyborami Gazeta Białostocka apelowała: 
„Obywatelu. Najpewniej był u Ciebie w domu agitator komitetu Frontu Jedności Narodu. A jeśli nie był, to w najbliższych dniach przyjdzie. […] Obywatelu, gdy przyjdzie do Ciebie agitator, przyjmij go gościnnie”.
   Jeden z agitatorów opowiadał, że „nasze wybory są inne niż przed wojną. Kiedy dawniej różne partie mamiły nas obiecankami, których nigdy nie zrealizowały, to nasz program wyborczy jest obietnicą prawdziwą. Bo widzimy sami jak rosną nowe bloki mieszkalne w Białymstoku, jak powstają nowe zakłady bawełniane, przedszkola, żłobki, szkoły…” Gazeta codziennie prezentowała kandydatów, którzy prawdę powiedziawszy już byli radnymi. Tytuły uderzały w najwyższe tony. „5 grudnia oddamy nasze głosy na kandydatów Frontu Narodowego – najlepszych synów Polski Ludowej. Pójdziemy wszyscy do urn wyborczych by zadokumentować jedność naszego narodu, naszą niezłomną wolę pokoju”.
  W przeddzień wyborów apelowano, aby „na uroczysty dzień wyborów – dzień manifestacji zwartości i siły narodu zjednoczonego we Froncie Narodowym, nasze miasta, wsie i domy powinny przybrać odświętny wygląd. Pomyślmy o tym, aby nasz dom, nasza ulica były jak najpiękniej udekorowane”.
  W dniu wyborów to już odpalano fajerwerki propagandy. Ot np. do jednego z lokali wyborczych przyszedł „Wincenty Dudko, woźny Akademii Medycznej wraz ze swymi studentami”. Propaganda jednoznacznie ukazywała niemalże familiarną więź wszystkich ludzi pracy.
  Opisywano też przypadki heroicznej postawy obywatelskiej. I tak „pociągiem Szczecin – Białystok wracał Kazimierz Paszkowski. Była trzecia nad ranem. Nie kładł się już. O szóstej oddał swój głos”. 
  Może to paradoksalne, ale wybory z 1954 roku były bardzo ważne. Pokazały jak można z nich zrobić propagandową farsę. Ten model obowiązywał przez następne 35 lat.

Andrzej Lechowski
Dyrektor Muzeum Podlaskie

niedziela, 21 października 2018

Rynek Kościuszki 16. Kamienica Juchnowieckich

 
    Wciąż pozostaje- my na Placu Bazarnym (Rynku Kościuszki) utrwalonym w  niez wykle ciekawej serii zdjęć, wykonanych latem 1897 r. na potrzeby albumu sprezentowanego carowi Mikołajowi II w czasie jego wizyty w Białymstoku.
   Do tej pory śledziliśmy wspólnie dzieje posesji po północnej stronie ówczesnego rynku, w czym bardzo pomocna była fotografia wykonana z jednej z kamienic po południowej stronie placu w kierunku ul. Mikołajewskiej (Sienkiewicza) i wylotu Placu Bazarnego na ul. Lipową.
  Widoczne są na tym zdjęciu domy pod późniejszymi numerami 6, 8, 10, 12 i 14. Ostatnia nieruchomość na tym odcinku północnej pierzei Placu Bazarnego była położona na rogu ul. Zielonej (Zamenhofa), po 1919 r. przy Rynku Kościuszki 16. Stojący na niej trzypiętrowy dom jest widoczny na omawianej dotychczas fotografii, ale także na innym ujęciu Rynku, wykonanym z narożnego domu przy Placu Bazarnym i Lipowej.
   Posesja przy Rynku Kościuszki 16, to adres wyjątkowy – nie udało mi się odnaleźć drugiego przypadku, w którym nieruchomość położona w ścisłym śródmieściu, pozostawala w rękach jednej rodziny od początków XIX w. aż do II wojny światowej. Adres ten związany jest z dziejami rodu Juchnowieckich. W 1771 r. stał tu dom „wjezdny, rogowy”, Leybiny Jowelowiczowej, mającej dwóch synów i dwie córki.
  W latach 1799-1806 odnotowany był Izaak Juda, prowadzący w tym domu szynk, natomiast już w 1810 r. pojawia się  Icko Juchnowiecki. Bardzo możliwe, że Izaak Juda i Icek Juchnowiecki to ta sama osoba. Należy podkreślić, że należąca do Juchnowieckich działka miała formę wydłużonego prostokąta, ale nie dochodziła do ul. Żydowskiej (Białówny), sąsiadowała bowiem z dwiema mniejszymi nieruchomościami innych posesjonatów.
  W 1825 r. odnotowano, że prawa własności podzielone były między braci Lejbę Szmula i Judę Juchnowieckich, którzy drewniany dom arendowali złotnikowi Herszowi Zybersztejnowi.  W 1888 r. Icek Juchnowie- cki, syn Szmula, a wnuk wspo- mnianego na początku XIX w. Icka vel Izaaka, wystarał się o sądowe potwierdzenie praw własności do nieruchomości (na podstawie zasiedzenia).
  Rok później Izaak odsprzedał interesującą nas narożną posesję synowi Szlomie oraz jego żonie Fejdze z domu Serejskiej.  W akcie kupna-sprzedaży z 1889 r. odnotowano drewniany dom z murowaną frontową ścianą, w którym funkcjonował sklep rodziny Juch- nowieckich – handlowali oni towarami galanteryjnymi pod  szyldem „Czarny Żyd”.
  Stał on jednak jeszcze tylko kilka lat i w 1896 r. poświadczony jest widoczny na fotografiach Józefa Sołowiejczyka trójkondygnacyjny dom stojący na rogu Placu Bazarnego i ul. Zielonej. Budynek zwraca uwagę swoją wysokością (tylko nieliczne nowe domy przy rynku miały trzy kondygnacje) oraz stylistyką elewacji, opracowanej przy użyciu żółtej i czerwonej cegły.
  Trzeba podkreślić, że chociaż budynek wygląda na jeden obiekt, w rzeczywistości składają się na niego dwie odrębne nieruchomości pozostające pod wspólnym dachem, ale różniące się od siebie chociażby detalami elewacji frontowej czy facjatą na dachu. Drugi dom od strony ul. Zielonej należał również do Juchnowieckich, ale do przedstawicieli linii rodziny zapoczątkowanej przez wspomnianego wyżej brata Judę.
  W 1895 r. jego właścicielem był najpierw Michel Juchnowiecki, a później Ajzyk, syna Michela. W 1897 r. w kamienicy Juchnowieckich mieścił się skład tapet „Petersburski magazyn” oraz skład papieru i przyborów kancelaryjnych Lipszyca. W  1913 r. w domu Ajzyka Juchno wieckiego pracował jego syn, Szymon, technik dentystyczny.
  W okresie międzywojennym dom stojący od strony Rynku Kościuszki, mający nr 16A, należał wciąż do Szlomy i Fejgi Juchnowieckich, a stan ten utrzymał się aż do II wojny światowej.
  Jeśli więc odnotowani w 1771 r. właściciele tej posesji to przodkowie Szlomy Juchnowieckiego, to jedna rodzina pozostawała w posiadaniu nieruchomości przy Ry- nku Kościuszki 16A co najmniej 170 lat. W  międzywojniu przez omawiany adres przewinęło się kilkanaście różnych przedsiębiorstw. Już nie pod szyldem „Czarny Żyd”, ale wciąż działał tu sklep Juchnowieckich – sprzedaż manufaktury prowadził Samuel Juchnowiecki.
  Z kolei Fajwel Juchnowiecki na początku lat 30. XX w. uruchomił własny zakład jubilerski. Od 1919 r. działał sklep cukierniczy „Temy Awnet”, pracował nadal utworzony w 1917 r. sklep łokciowy (tzn. z towarami sprzedawanymi na łokcie) Peszy Gelbord, działalność rozpoczął sklep z manufakturą i suknem Chaima Tenenbauma oraz futrami Mojżesza Rabina.
   Jednym z większych najemców u Juchnowieckich był Dom Handlowy „Rozwój”.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

sobota, 20 października 2018

Jojne Winograd, kulawy alfons z ulicy Sosnowej

 

    W przyrodzie nic nie ginie – to znane powszechnie powiedzonko znakomicie pasuje do światka przestępczego przedwojennych Chanajek. Kiedy w 1933 r. z zaułków tej zakazanej dzielnicy zniknęli dwaj najwięksi sutenerzy: Jankiel i Rozengarten, słynny  Jankieczkie i jego szwagier Szmul Gorfinkiel, zwany Kokoszkie (ten pierwszy został zamordowany przez drugiego),  prowadzący swoje tajne przybytki nierządu przy ul. Orlańskiej – na ich miejsce wskoczył natychmiast Jojne Winograd, alfons z ul. Sosnowej.
  Ten nie prowadził domów schadzek, ale za to przy pomocy kilku innych alfonsiaków objął swoją „opieką” kursujące po ulicach prostytutki. Uczynił to w sposób wszechwładny i brutalny. Choć Jojne był niezbyt imponującego wzrostu i do tego utykał na jedną nogę, potrafił zdobyć respekt dla swojej osoby wśród innych, podobnych mu oprychów. Na swoje ofiary wybierał  prostytutki, które pozostawały aktualnie bez tzw. „narzeczonego”.
  Ci ostatni siedzieli właśnie w więzieniu albo trafili na cmentarz w wyniku porachunków złodziejskich mających codziennie miejsce na chanajkowskich uliczkach. Winograd odwiedzał samotne panienki w ich lichych klitkach i żądał haraczu. Prostytutki tak bały się kulawego alfonsa, że nie próbowały nawet protestować. W końcu znalazła się jednak
odważna dziewczyna, która postawiła się swojemu prześladowcy. 
  Pewnego marcowego dnia 1935 r. Jojne Winograd szedł uliczką Cichą ze swoim adiutantem Szmulem Torbelem i mieli dużego kaca. Ażeby go podleczyć potrzebowali kilka złotych na wódkę i parę flaszek piwa. Traf chciał, że z bramy wyszła podległa Winogradowi prostytutka, Chana Berkman. Alfons zastąpił jej drogę i zażądał pieniędzy. Dziewczyna, której ostatnio nie trafił się żaden klient, zaczęła tłumaczyć się ich brakiem. Winograd wymachując swoją lagą zagroził biciem, jeśli nie znajdzie jakiejś gotówki.
  Zrozpaczona Berkmanówna zaczęła krzyczeć i wzywać policję. Skacowany Jojne przyłożył dziewczynie kilka razy kijem i na odchodne obiecał jeszcze, że sam odda ją w ręce posterunkowego za okradanie gości.  Tymczasem zbita prostytutka zamiast wrócić do swojego pokoiku i zrobić okład na siniaki, jak to czyniła wcześniej po wizytach kulawego Jojne, udała się na IV komisariat i złożyła formalną skargę.
  Winograd bardzo szybko dowiedział się o nieprzyjemnej dla siebie sytuacji. Aby osłabić zeznanie Berkman ó- wny posłał  przybocznego Torbela do starszego przodownika Litwina z czwórki, któremu podlegał rejon ulic Krakowskiej, Cichej i Orlańskiej z poufną wiadomością, że niejaka Berkman przed kilkoma dniami ukradła klientowi 20 zł. Pokrzywdzonym miał być palacz z ul. Wesołej. Policja sprawdziła doniesienie, które okazało się całkowicie zmyślone. Kiedy zawiodła metoda dyskredytacji, Winograd postanowił inaczej załagodzić sprawę z mściwą Chaną.
  Wysłał do niej starszego wiekiem Żyda, aby ten odwołał  się do religijnych uczuć dziewczyny. Berkman jednak nie ustąpiła. Doszło do procesu.  W czerwcu 1935 r. przed Sądem Okręgowym przy ul. Mickiewicza stanęło dwóch oskarżonych: Jojne Winograd i Szmul Torbel.
  Po odczytaniu bogatego dossier obu alfonsów, sędzia Korab-Kar- powicz zarządził przesłuchanie świadków. Było ich ze 20. Przeważały oczywiście panienki spod latarni. Obszerne zeznania złożyła tylko Chana Berkman.
   Narada sądu była krótka. Odczytanie wyroku także nie trwało długo. Sąd skazał Jojne Winograda na łączną karę 4 lat więzienia oraz utratę praw obywatelskich na okres 6 lat.
  Pomagier Szmul Torbel zasłużył na 2 lata pobytu za kratkami. Choć ci dwaj mieli przestać grasować w zaułkach Chanaj ek, pozostało tam jeszcze wielu innych alfonsów. Takich jak Hersz Juchnicki czy Alfons (nomen omen) Niewodziński. Teraz oni dobierali się do podniszczonych torebek prostytutek z ich mizernym zarobkiem.

Włodzimierz Jarmolik

wtorek, 16 października 2018

1919 roku odbyły się wybory w Białymstoku

 

     Najważniejsze wybory – to określenie często nadużywane. Politycy różnej maści i formatu wmawiają nam z uporem, że najważniejsze są te, które właśnie nadchodzą.
   Można z dużym prawdopodobieństwem stwierdzić, że i owszem są one najważniejsze , ale wyłącznie dla nich samych. To one, albo precyzyjniej my, zadecydujemy co owi wybrańcy znaczyć będą przez następne kilka lat. Drugie kryterium ważności określa sama historia. To ona weryfikuje przyczyny i skutki oraz wydaje wyrok. Politycy podskórnie czują to drugie kryterium, dlatego chętnie swoje, często prywatne ambicje, lubią określać mianem historycznych. Ileż to razy słyszeliśmy o historycznych przełomach, chwilach, czynach i postaciach, na które mitologiczna opiekunka historii Klio, nawet nie zwracała uwagi. 
  Ale w historii Białegostoku były naprawdę historyczne wybory. Takie, które zostały opisane, ale co najważniejsze takie, które wprowadziły inną (co nie znaczy lepszą czy gorszą) jakość. Pierwsze najważniejsze odbyły się 7 września 1919 r. Ale zanim się odbyły, to nieźle się kotłowało. Władzę w mieście od 19 lutego 1919 r. sprawował Tymczasowy Komitet Miejski z Józefem Puchalskim na czele.
  Ale to nie jemu przypadła faktyczna rola głowy miasta w najbliższych miesiącach. Szarą eminencją był Napoleon Cydzik, który 1 marca 1919 r. objął stanowisko Komisarza Rządowego.
Jego głównym zadaniem było przygotowanie wyborów samorządowych, które miały odbyć się we wrześniu.  Cydzik od samego początku swojego urzędowania zmarginalizował rolę Tymczasowego Komitetu Miejskiego. Pomimo tego, że na wspólnych fotografiach zasiadał zawsze obok przewodniczącego Józefa Puc hal- skiego, to właśnie tym zaznaczyć chciał swoją główną rolę. Dystans potęgowała też obcość i brak powiązań Cydzika z mieszkańcami.
   Ówczesne elity białostockie znały się od dziesięcioleci. Bywało, że niektórzy zasiadali w radzie miejskiej jeszcze za carskich czasów. Cydzik, mający doświadczenie w pracy samorządu warszawskiego, był dla białostockich działaczy po trosze narzuconym partnerem, opiekunem i nadzorcą.  Niezręczną sytuację personalną dodatkowo skomplikował dekret z 10 maja 1919 r., na mocy którego rozszerzono granice Białegostoku. Do miasta włączono wówczas Anton iuk, Biało- stoczek, Dojlid y, Dziesięciny, Marczuk, Ogrod niczki, Pie- czurki, Skorupy, Starosielce
(wieś), Słobodę, Wygodę, Wysoki Stoczek, Zacisze i letniska w Zwierzyńcu. W ten sposób powstał, jak to wówczas określano, Wielki Białystok. Powierzchnia miasta, która dotychczas obejmowała 27 km wzrosła o 64 proc. i wynosiła aż 42 km2. Głównym powodem tego posunięcia była chęć zmiany składu narodowościowego mieszkańców. Ludność żydowska, która wysuwała postulat utworzenia Wolnego Miasta Białystok, przestała być liczbowo dominująca. Tymczasem kredyt zaufania do Puc halskiego i jego najbliższych współpracowników uznawano powszechnie za wyczerpany. Już na początku lipca 1919 r. pisano, że „ministerium spraw wewnętrznych – uznało działalność Tymczasowego Komitetu Miejskiego za niedostateczną i postanowiło w przyszłości najbliższej ogłosić dekret o wprowadzeniu prawidłowego samorządu miejskiego w Białymstoku”.  Widząc pogłębiający się kryzys komisarz Napoleon Cydzik 2 lipca wystosował do Puchal- skiego monitujące pismo. Stwierdzał w nim, że „w ostat
nich czasach prace Tymczasowego Komitetu Miejskiego w Białymstoku z powodu nieregularnego uczęszczania jego członków na posiedzenia nie jest tak sprawną i wydajną jak tego wymaga dobro i żywotne potrzeby miasta”. Rozwiązanie kryzysowej sytuacji przyniosło rozporządzenie o wyborach do Rady Miejskiej w Białymstoku ogłoszone w Monitorze Polskim z 26 lipca 1919 r. Wyznaczono je na 7 września 1919 r. Pozostawał jednak wciąż nie rozwiązany problem z ludnością żydowską.
   Po ogłoszeniu terminu wyborów samorządowych, majowe rozszerzenie granic miasta wywołało nowe protesty społeczności żydowskiej. Szczególnie nasiliły się one w sierpniu. Gdy protesty te nie przyniosły oczekiwanego sku- tku ludność żydowska ogłosiła bojkot wyborów. W tych samych dniach, 3 sierpnia 1919 r., ustawą sejmową utworzone zostało województwo białostockie. Fakt ten przyjęto entuzjastycznie. Pisano, że „oto w czwartek Sejm Ustawodawczy obdarzył Białystok szczęściem. Ze zwykłego miasta po
wiatowego, które żyło tylko dzięki przemysłowi i handlowi, podniósł je do godności stolicy województwa białostockiego (…). Stolica województwa zgromadzi szereg urzędów i co za tym idzie liczny zastęp urzędników polskich, powiększając tym samym liczbę mieszkańców miasta”.  Ustanowienie Białegostoku stolicą województwa praktycznie kończyło snutą wizję Wolnego Miasta. Stało się też impulsem jeszcze mocniejszego zaktywizowania środowiska polskiego.
   23 sierpnia 1919 r. na zebraniu członków Tymczasowego Komitetu Miejskiego i pracowników magistratu wybrano kandydatów, którzy mieli ubiegać się o mandaty. Na pierwszym miejscu listy znalazł się Józef Puchalski. Oprócz niego wybrano Stanisława Par fianow icza, Bolesława Rybałow icza, Hieronima Liwerskiego, Franciszka God yńs kiego i Romana Samowskiego. Tymczasem w Białymstoku główną organizacją skupiającą aktywnych działaczy był stworzony na potrzeby wyborów Polski Komitet Wyborczy. Na jego liście nazwanej listą polską znaleźli się między innymi Feliks Filipowicz, Bohdan Ostromęcki, Zygmunt Siemazko, Antoni Gliński, Konstanty Kosiński, Bolesław Szymański, Jadwiga Klimkiew iczowa. Pu- chalski wraz ze swymi kandydatami postanowił wejść w skład Komitetu. Kolejność kandydatów na tej głównej liście ustalono podczas wewnętrznego głosowania. Spośród 63 kandydatów najwięcej głosów otrzymał Feliks Filipowicz (122).
    Józef Puc halski uzyskując zaledwie 26 głosów, znalazł się na przedostatnim miejscu.  7 września 1919 r. odbyły się oczekiwane wybory samorządowe, które przyniosły zdecydowane zwycięstwo Polskiego Komitetu. 35 jego kandydatów weszło w skład 42 osobowej rady miasta. Jednak były też dużym rozczarowaniem dla władz.
   Nie dość, że bojkot społeczności żydowskiej okazał się skuteczny to jeszcze jak podano „dokonane pierwsze wybory do rady miejskiej Wielkiego Białegostoku dały smut ne świadectwo braku zainteresowania się mieszkańców sprawą tak ważną jak gospodarką miejską (…) Do urn wyborczych przybył tylko mały procent wyborców”. Frekwencja wyniosła zaledwie 12 proc.  Konkludowano, że „ludność polska w Wielkim Białymstoku nie dorosła jeszcze do korzystania z praw jakie jej daje samorząd miejski”. Do wybranej rady weszli głównie znani z niepodległościowej działalności: Feliks Filipowicz, Władysław Kolendo, Władysław Olszyńs ki, Wincenty Herma- nowski, Konstanty Kos iński, Bohdan Ostromęcki, Hieronim Liwers ki, Jadwiga Klimk iew i- czowa, Bolesław Szymański, Antoni Gliński i inni.  Pierwszemu posiedzeniu rady miasta, które odbyło się 15 października 1919 r. w hotelu Ritz, przewodniczył Napoleon Cydzik, który inaugurując to posiedzenie wygłosił długą mowę, w której nie wspomniał nawet o Józefie Puchalskim.
    Na tym samym posiedzeniu nowym prezydentem miasta został wybrany Bolesław Szymański, który wcześniej był zastępcą starosty białostockiego. 3 listopada 1919 r. w kurtuazyjnym nastroju odbyła się uroczystość pożegnania Szymańskiego w starostwie. Odchodzącego ze stanowiska wicestarostę żegnał starosta August Cyfrowicz. Określił go „jako dobrego, szczerego, gorliwego zdolnego towarzysza pracy, gotowego do wszelkich poświęceń dla dobra służby na pożytek państwa”. Szymański zaś mówił, że „jeśli był dla podwładnych wymagającym, to robił to jedynie ze względu na dobro ciężkiej służby, zwłaszcza w pierwszych czasach organizacji starostwa”.
 
Dodawał też, że odchodzi ze starostwa „jedynie dlatego, że ulec musi woli obywateli miasta, którzy powierzając mu zaszczytny mandat prezydenta miasta, żądają od niego pracy nad rozwojem i podniesieniem miasta rodzinnego”.  Talent krasomówczy Szymańskiego odsuwał w cień fakt o wspomnianej  niskiej frekwencji w wyborach, w których uzyskał mandat. Prezydentem wybrało go 41 radnych nie zaś wola wszystkich mieszkańców.


Andrzej Lechowski
Dyrektor Muzeum Podlaskiego

Centrum Białegostoku przed wojną było przepełnione restauracjami

 

   Przedwojenny Białystok to nie tylko Chanajki, których klimat można by było porównać do dzisiejszych osiedli „socjalnych” na obrzeżach miasta. Tak samo jak dzisiaj, tak też przed wojną bardziej majętni białostoczanie lubowali się w odwiedzaniu lokali gastronomicznych, których w dzisiejszym centrum nie brakowało – zupełnie jak dziś.
  Kiedy w latach 90-tych i kolejnych na Rynku i w okolicach rozwijały się banki i apteki mieszkańcy nie byli z tego faktu zadowoleni, stąd też, gdy do władzy doszedł Tadeusz Truskolaski, to pod jego władzą powoli wypierano z lokali miejskich wszystko, co nie było gastronomią. Później reszta musiała się dostosować do dzisiejszego rynku, by nie splajtować. I tak dziś wychodząc na Rynek nie wyobrazimy sobie, że dawniej były tylko Puby Strych, Gryf, kawiarnia Ratuszowa (w budynku ratusza) czy pizzeria Savona. Dzisiejszy Rynek pełen jest wszelkiej maści lokali gastronomicznych.
 
  Przed wojną wykwintna restauracja mieściła się w hotelu Ritz. W każdą sobotę i niedzielę odbywały się tam „Fajfy” czyli imprezy dla elit. Warto dodać, że scena z kultowego filmu Miś „nie mamy Pana płaszcza i co Pan nam zrobi” jest żywcem wyjęta właśnie z przedwojennego Ritza. Szatniarz miał u siebie taki bałagan, że często oddawał garderobę nie temu komu trzeba. W Ritzu można było nie tylko potańczyć, ale też dobrze zjeść. Restauracja słynęła ze swojej kuchni. Dodatkowo raz na jakiś czas odbywały się tam pokazy paryskiej mody. Naprawdę światowe miejsce!
  Inną restauracją z ul. Kilińskiego w Białymstoku, która była prestiżowa był Ermitaż. Można było zjeść tam śniadania, obiady i kolacje. Wszystko ze świeżych produktów. Kuchnia była „ruska” i „francuska”. Restauracja słynęła także z możliwości zamawiania jedzenia… na dowóz. I to nawet pod miasto! Przy Kilińskiego były jeszcze restauracja Leśniewskiego i restauracja Renaissance. Dodatkowo w dawnej loży masońskiej, znanej dzisiejszym białostoczanom jako dawna Książnica Podlaska – była piekarnia, gdzie można było kupić takie cuda jak chlebek turecki oraz Rachatłukum – także turecki wyrób przypominający galaretki w cukrze.
  Przy Sienkiewicza można było odwiedzić kawiarnię Buzna Orient, gdzie częstowano napojem Buzna – jest to lekko fermentowany, słodko kwaskowy napój z… kaszy jaglanej z dodatkiem rodzynek. Taka egzotyczna nazwa wzięła się od efektu po wypiciu – wszystko buzuje w żołądku. Kolejnym ciekawym miejscem była restauracja Akwarium na Rynku Kościuszki. Można było tam zaznać kuchni żydowskiej oraz z całego świata.
  W restauracjach nie tylko jedzono. Bardzo często występowały różne orkiestry, które przygrywały niejedną wspaniałą melodię. Na przykład w restauracji Renaissance można było posłuchać orkiestry złożonej z samych młodych dziewczyn. Jednak ceny były tam dużo wyższe niż w konkurencyjnym Ermitażu. Dlatego też właściciel tego pierwszego przybytku razem ze szwagrem postanowili spalić konkurencję. Przez co trafili do kryminału. Ermitaż zaś po pożarze nie podniósł się już. Ritz zniknął razem z wojną tak jak i wiele innych wspaniałych miejsc przedwojennego Białegostoku.
  Na szczęście życie nie znosi próżni. Po wojnie znów w Białymstoku otworzyło się wiele lokali, a dzisiaj Rynek Kościuszki i Kilińskiego każdego weekendu tętnią życiem.

www.podlaskie.tv

niedziela, 14 października 2018

Mój dziadek był pierwszym wójtem Zabłudowa i znał się z Kawelinem

   

   Zygmunt Chilecki 10 listopada skończy 93 lata, wiele pamięta z przeszłości i barwnie opowiada o znajomości swojej rodziny z Kawelinem. – Urodziłem się w 1925 roku w Zajeziercach. Mieszkaliśmy blisko posiadłości Mikołaja Kawelina, która znajdowała się w Kamionce – wspomina.
  – Znajomość z Kawelinem była przez dziadka Adama, który w 1919 roku, po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, został pierwszym wójtem gminy Zabłudów.
   Funkcję tę sprawował do 1927 roku. Przez ten czas wiele zrobił dla mieszkańców.  Pani Lucyna Chilecka na dowód słów męża pokazuje okolicznościowe wydanie publikacji „Ojcowie niepodległości. Zabłudów 1918 - 2018”. Ks. dr. Adam Szot i Edward Nosorowski opisują w niej zasługi Adama Chileckiego.
  Jako wójt już w początkach swego urzędowania podjął decyzję o powołaniu trzyklasowej szkoły powszechnej w Kamionce. Zebrał na ten cel pieniądze i materiały, sam też był częściowo fundatorem szkoły. Na szkołę zaadoptowano budynek po dawnej karczmie żydowskiej. Mieszkańcy w dowód wdzięczności ufundowali portret Adama Chileckiego i umieścili go w szkole. Przetrwał on tam do wybuchu wojny. Kolejnym staraniem wójta było przekazanie w darowiźnie przez mieszkańców wsi Krynickie placu pod budowę kolejnej szkoły w gminie. 
  Bliskim współpracownikiem Adama Chileckiego był Jan Piłaszewicz z Rafałówki, znany społecznik, przez kilka lat przewodniczący Rady Gminy i prezes Dozoru Szkolnego. Obaj bardzo się zasłużyli dla rozwoju szkolnictwa polskiego na terenie gminy w tych trudnych latach tworzenia państwowości polskiej. Przyczynili się też do powołania kółka rolniczego oraz Ochotniczej Straży Pożarnej w Kamionce. Kiedy Adam Chilecki jako wójt  angażował się w życie społeczne gminy, to gospodarstwem w dużej mierze zajmował się jego najstarszy syn Konstanty, ojciec pana Zygmunta. Tak samo był wrażliwy na sprawy ludzi, chętnie wszystkim pomagał, cieszył się szacunkiem wśród sąsiadów. W pamięci mieszkańców pozostało wspomnienie, że Konstanty wystąpił  z  inicjatywą postawienia krzyża, przed wjazdem do wsi,  który zbudował razem z Henrykiem Dziemiańc zukiem z Kamionki.
  Do dziś ludzie tam się modlą, odprowadzając zmarłych sąsiadów  na cmentarz . Rodzina Chileckich dobrze się znała z pułkownikiem armii carskiej Mikołajem Kawelinem, barwną postacią tamtych czasów. – Dziadek był wójtem i Kawelin siłą rzeczy  musiał się z nim liczyć - mówi pan Zygmunt.
  – Ojciec opowiadał, że pomagał robić stolarkę w pałacu Kawelina w Majówce, bo świetnie znał się na obróbce. A jego brat Antoni, który zdobył średnie wykształcenie, co w latach międzywojennych było sporym osiągnięciem, pracował w majątku Kawelina. Wykorzystując swoje dobre relacje z pułkownikiem wystarał się o darowiznę na budowę Domu Ludowego w Kamionce i drewno, a ludzie w czynie społecznym postawili go. Uroczyste otwarcie odbyło się w 1930 roku. Dom Ludowy pełnił rolę ośrodka życia kulturalnego i religijnego we wsi, po wojnie służył jako budynek szkolny. Odbywały się tu spotkania z ciekawymi ludźmi, organizowano przedstawienia teatralne w wykonaniu młodzieży z okolicznych szkół, wyświetlano filmy, co było nie lada atrakcją, urządzano też zabawy taneczne – piszą autorzy publikacji „Ojcowie niepodległości”. 
  – Zapraszano też na zabawy Kawelina. A on nie odmawiał - mówi Zygmunt Chilecki - często przyjeżdżał i bawił się ze wszystkimi. Do dziś ludzie go dobrze wspominają. Wszystkim życzliwy, chętny do pomocy. Główna siedziba Kawelina mieściła się w Majówce. Był tam pałac, korty tenisowe, studnia głębinowa i wieża ciśnień, a nawet prywatna linia telefoniczna. Kawelin miał też do swojej wyłącznej dyspozycji apartament w luksusowym hotelu Ritz w Białymstoku.           
  Rozległe dobra Kawelina znajdowały się w okolicznych wsiach, między innymi w Kamionce. Była to tzw. resztówka – wyjaśnia pan Zygmunt. –  Znajdował się tam budynek mieszkalny z kilkoma pokojami, murowana obora z kamienia, ogromna stodoła (stoi tam do dzisiaj) a także kilka domków dla służby oraz dwa czworaki. Mieszkał tam stróż Kuryłowicz, Żyd nazwiskiem Pachter, który odbierał mleko od krów hodowanych w majątku i wywoził do Białegostoku, pastuch Tara- sewicz, który miał pod opiekę stado liczące 50 krów, fornal, który zajmował się końmi, no
i zarządca majątku, który dysponował gdzie kto ma pojechać czy co robić. – Ja również pamiętam, Kawelina, a jakże - mówi pan Zygmunt. – Szkoła, w której się uczyłem w Kamionce, znajdowała się niedaleko majątku Kawelina, więc każdy przyjazd jego czy też jego żony był wydarzeniem. Szczególnie dla nas dzieciaków uśmiecha się pan Zygmunt.
  – Kawelin przyjeżdżał bryczką albo samochodem, jego żona natomiast linijką. Linijka to był taki lekki, jednokonny, czterokołowy pojazd z deską, na której siedzi się okrakiem lub bokiem. Kiedy jechała, zawsze rzucała dzieciom cukierki. Pamiętam dwa zdarzenia związane z Kawelinem, w których uczestniczyłem. Chodziłem już do szkoły w Rafałówce, do piątej lub szóstej klasy, bo w Kamionce była tylko trzyklasowa. Szliśmy z chłopakami całą gromadą. Droga od Kamionki była piaszczysta i naraz patrzymy, jedzie samochód. Oczywiście pułkownik, bo któż inny!
  Niestety samochód ugrzązł w tym piachu. Chłopaki zaczęli się podśmiewać, ot atrakcja. Ja z dwójką kolegów rzuciliśmy się do pchania. Koła przez jakiś czas boksowały w tym piachu, ale wreszcie samochód ruszył i wjechał na górkę. Wtedy Kawelin wychylił się i zawołał: kto pchał, proszę siadać. I tamtym już nie było do śmiechu, zazdrościli nam. Podjechaliśmy pod samą szkołę i widzieli nas wszyscy uczniowie. A kiedyś jak samochód jechał, to była wielka sensacja, ogromne wydarzenie. Przez dwa tygodnie tylko o tym się mówiło.
  Czuliśmy się ważni.  A drugie spotkanie było podczas polowania na kuropatwy, na które zabrał mnie dziadek. Wtedy było bardzo dużo tych ptaków, pod każdą stodołę  z rana zawsze przylatywało stadko, żeby się pożywić. Jesienią po wykopkach ziemniaków urządzano polowania. Kawelin strzelał i mój dziadek strzelał. To również było spore wydarzenie w moim życiu.   Pan Zygmunt z sentymentem przytacza jeszcze jedno wspomnienie z opowiadań dziadka i ojca. Było to wielkie powitanie, jakie zgotowali Ka- welinowi mieszkańcy okolicy, gdy przyjechał do Majówki z podróży poślubnej ze swoją młodą żoną Olgą w kwietniu 1929 roku. Zbudowano dwie powitalne bramy: przy wjeździe na dwukilometrową prywatną drogę pułkownika oraz bezpośrednio do jego pałacu.
  Na spotkanie nowożeńców wyjechali strażacy z Kamionki w hełmach i mundurach oraz licznie ludzie na koniach. Wzruszony Kawelin dziękował za serdeczne powitanie i życzenia. A jego świeżo poślubiona żona, poczuwając się do roli gospodyni, zaprosiła wszystkich na przyjęcie – dodaje pan

Alicja Zielińska 

sobota, 13 października 2018

Jankiel Geller, wielki miłośnik cudzej biżuterii

 

    Zdawałoby się, że ambitnym, przedwojennym złodziejom imponowały przede wszystkim zasoby bankowych sejfów. Wystarczy poprzyglądać  się wyczynom kasiarzy warszawskich ze Stanisławem Cichockim – Szpicbródką na czele.
  W bankach białostockich tamtego czasu, do których zaglądali miejscowi i przyjezdni kasoerzy trafiały się jednak zwykle mizerne łupy. Znacznie bardziej opłacało się polować na wyłożone w witrynach sklepów jubilerskich złote pierścionki, broszki i bransolety. Takich punktów zegarmistrzowsko-jubilerskich w naszym mieście było całkiem sporo.
  Wymieńmy choćby sklepy Gutmana i Segałowicza przy ul. Lipowej czy Zyskina i Zyskowicza, prosperujące przy ul. Sienkiewicza. Właśnie Jankiel Geller, charakterny złodziej z Chan a- jek, zamieszkały przy ul. Stołecznej 9, upodobał sobie ich cenny towar. 
  Na złodziejską ścieżkę Geller wstąpił jeszcze jako małolat. W drugiej połowie lat 20., po praktyce w okradaniu podkościelnych żebraków  i wyrywaniu torebek z rąk samotnie spacerujących kobiet, wyrósł na asa sklepowych i mieszkaniowych skoków. Praktykę przeplatał z wiedzą teoretyczną, nabywaną od starszych włamywaczy, z którymi miał okazję zaznajomić się podczas pierwszych, więziennych odsiadek. Już wtedy zorientował się, że najlepszy kusz (łup) to biżuteria, drogie zegarki i złote monety. Trzeba mieć tylko dobrego i niezbyt pazernego pasera.  W maju 1927 r. dokonane zostało zuchwałe włamanie do mieszkania Chaima Szpiro przy ul. Kupieckiej. Sprawcy dobrze wybrali swoją ofiarę. Ów handlarz żelastwem znany był z częstych odwiedzin magazynów jubilerskich.
   Nagromadzone przez niego złoto zniknęło. Zawiadomiona policja rozpoczęła przeszukiwania u znanych w mieście specjalistów od łomu i wytrycha. Nie ominęło to oczywiście i Jankiela Gellera, który w kartotece Ekspozytury Urzędu Śledczego figurował  jako wytrawny klawisznik (złodziej posługujący się podrobionymi kluczami i wytrychami), a do tego miał zamiłowanie do drogich świecidełek.
  Geller został aresztowany, ale na jego udział w robocie na Kupieckiej nie było wystarczająco pewnych dowodów.  Zanim jednak złodziej ze Stołecznej opuścił areszt, zdarzyła się mu duża przykrość. Razem z nim w celi siedział m.in. Jan Bakun, również zatrzymany w związku ze skokiem na mieszkanie Chaima Szpiro z ul. Kupieckiej. Ten przyznał się w zaufaniu Gellerowi, do którego z szacunkiem odnosili się inni więźniowie, że ma zaszyte w marynarce złote dwudziestod olarówki.   Policja podczas rewizji jakoś ich nie znalazła. Geller, po wysłuchaniu tych zwierzeń postanowił uwolnić Bakuna od jego skarbu. Niestety na tej  operacji dał się przyłapać. Kradzież marynarki okazała się trudniejsza niż sforsowanie drzwi w upatrzonym lokalu. Geller stracił za kratkami dodatkowe cztery miesiące. Przez następne lata różnie układały się losy Jankiela Gellera. Pewne jednak, że w swoich złodziejskich szacunkach nadal stawiał na biżuterię. W 1936 r. wybrał się, zwyczajem wszystkich, zawodowych białostockich włamywaczy na kresy II RP.
  Odwiedził Brześć, Baranowicze i Słonim.
W tym ostatnim miał farta. W małym zakładzie jubilerskim trafiły mu się w ręce złoty zegarek z masywną bransoletą, dwa pierścionki z kamykami, kilka broszek i wisiorków. Po powrocie do Białegostoku zamelinował zdobycz w zakamarkach swego mieszkania przy ul. Stołecznej. 
  Szukał pasera. Agenci  kryminalni z Wydziału Śledczego przy ul. Warszawskiej 6 jednak czuwali. Dostrzegli nieobecnego od dłuższego czasu w mieście Gellera i natychmiast przeprowadzili u niego rewizję. Trafione w Słonimie fanty znalazły się w policyjnym sejfie, zaś Jankiel ponownie trafił do więzienia przy Szosie Baranow ickiej. Tym razem na dwa lata.   Kiedy w lipcu 1937 r. okradziony został sklep jubilerski Mełacha Zysko- wicza przy ul. Sienkiewicza 3, Jankiel Geller miał murowane alibi.

Włodzimierz Jarmolik

czwartek, 11 października 2018

Jurowiecka.Na tej ulicy historia zatoczyła koło

 


     Zaczynam  historię  jeszcze  dziś  ...
        Ul. Jurowiecka w Białymstoku w najbliższym czasie przejdzie remont. Stanie się na całej długości dwupasmowa po obu stronach z pasem zieleni i buspasem. Przy tej okazji warto dawną ulicę powspominać gdyż w historii Białegostoku przewijała się wielokrotnie. Tereny leżące przy dzisiejszej ul. Jurowieckiej w XVIII i XIX wieku należały do wsi Bojary oraz wsi Białostoczek. Gdy w XIX wieku włączono je do Białegostoku, to prawdopodobnie właśnie wtedy dzisiejsza Jurowiecka otrzymała swoją pierwszą nazwę czyli była ul. Pocztową. Najstarszy dokument odnaleziony dotyczący tej ulicy datujemy na 1871 rok. Jest to dokument notarialny z nazwą ul. Pocztowa właśnie. Dokument podpisany jest przez Starszego Notariusza Sądu Okręgowego w Grodnie.
   Brudny strumyk
Na początku XX wieku, bo w 1902 roku powstała charakterystyczna kamienica, która jest jednym z wielu przykładów białostockiej szkoły muratorskiej. Warto przypomnieć, ze władze Białegostoku w pewnym momencie chciały ją wyburzyć! bo znajdowała się w pasie drogowym. Na szczęście durniowi, który na to wpadł stanął na drodze konserwator zabytków, który objął budynek ochroną. Kamienica ta była świadkiem wielu wydarzeń. Ul. Pocztowa była alejką przy której rosło bardzo wiele drzew. Stały też inne kamienice oraz drewniane domy. Za nimi zaś płynęła rzeka Biała, która różniła się od tej, którą można zobaczyć dziś. Do 1922 roku rzeka Biała była pogardliwie nazywana małym, brudnym strumykiem. Wszystko się zmieniło w nocy 26 lipca. Rzeka wylała tak, że pod wodą znalazło się centrum miasta. Jak widać historia lubi się powtarzać, bo znów po większych ulewach pod wodą jest choćby Jurowiecka.
   Krwawa rzeź
16 sierpnia 1943 roku kamienica (już przy ul. Jurowieckiej) była świadkiem likwidacji getta. Noc przed akcją Niemców księżyc pięknie świecił nad miastem. Nad ranem Niemcy rozwiesili na terenie getta plakaty, w których poinformowali o wywózce całej ludności getta do pracy na Lubelszczyźnie. Teren getta był otoczony przez wojsko. Przy płocie getta na ul. Smolnej, tuż obok Jurowieckiej Żydzi zorganizowali punkt samoobrony. Ponad 100 młodych osób z karabinami, rewolwerami a nawet jednym karabinem maszynowym. Do tego mieli granaty-samoróbki, siekiery, młoty, noże i „coctaile Mołotowa”. Plan był tak, by podpalić płot getta, a następnie próbować uciec. Gdy parkan spłonął Żydzi ujrzeli niemiecki czołg i żandarmerię. Nikt nie zdołał uciec. Kilka godzin później mały chłopak nieoczekiwanie rzucił w twarz niemieckiego oficera żarówkę z kwasem solnym, co go raniło i oślepiło. Przy sąsiadującej z Jurowiecką ulicą Ciepłą zaczęła się prawdziwa rzeź. Niemcy strzelali do tłumów czekających na wywózkę przy bramie. Chłopiec, który rzucił żarówką od razu został zabity. Niemcy strzelali z kilku stron. Żydowscy bojownicy próbowali walczyć, ale nie mieli szans. Aczkolwiek w walkach podczas likwidacji getta 100 Niemców straciło życie, wielu też było rannych.
   Stadion i PKS


    Między 1962 a 2008 rokiem przy Jurowieckiej znajdował się stadiom im. Janusza Kusocińskiego oraz hala sportowa. Cały obiekt należał do Jagiellonii. Ówczesne władze Jagiellonii na początku XXI wieku planowały w miejsce starego obiektu wybudować „nowy”, który na wizualizacjach jak na tamte czasy, prezentował się całkiem nieźle. Na szczęście skończyło się tylko na dobudowaniu bocznych trybun za bramkami, zaś później Jaga przeniosła się na wspaniały obiekt, jaki obecnie znajduje się przy ul. Słonecznej.
   Historia Jurowieckiej to także dworzec PKS, który powstał w 1968 roku. Funkcjonował on tam przez ponad 20 lat. Plac dworcowy miał stanowiska odjazdowe. Sam budynek dworca później służył jako dom pogrzebowy, potem warzywniak, a na koniec sklep z odzieżą używaną. Ostatecznie zniknął. Sam dworzec PKS także zniknął, gdyż wybudowany nowoczesny budynek jak na tamte czasy przy ul. Bohaterów Monte Cassino. Na Jurowieckiej zaś powstał „Plac Inwalidów”, na którym przez wiele lat znajdował się bazar.
   Najnowsze dzieje Jurowieckiej to odremontowanie wspomnianej kamienicy, która miała zostać wyburzona, ale dzięki staraniom mieszkańców została wyremontowana i dziś służy między innymi Radiu Racja, które tam ma swoją siedzibę. Jest też stary dom, który stoi przy rondzie i ul. Poleskiej i miejmy nadzieję, że stać będzie jeszcze długo. Dzisiejsza Jurowiecka to także galeria Jurowiecka, która powstała na miejscu bazaru, a także apartamenty Jagiellońskie, które powstały zamiast galerii Jagiellońskiej.
    Przebudowa i poszerzenie ul. Jurowieckiej będzie wiązać się również z tym, że wytnie się sporo drzew, które być może pamiętają jeszcze ul. Pocztową. Miejmy nadzieję, że tak jak historia zatoczyła koło i sprawiła, że Jurowiecka po każdej większej ulewie znajduje się pod wodą, to jednak nie powtórzy dalszych losów, jakie miały miejsce na Jurowieckiej. Oby nigdy już nie było tu żadnych strzelanin ani żołnierzy.

Podlaskie.TV

środa, 10 października 2018

Ludzie dawnego Białegostoku: Teodor Zirkwitz

   

    Parafią ewangelicką w Białymstoku zarządzało łącznie 9 duchownych. Chrystian Friedrich Heine (do 1810), Johann August Drepper (1821-1822), Friedrich Christoph Haupt (1826-1838), Theodor Kuntzel (1838-1866), Johannes Brink (1867-1875), Karl Keuchel (1876-1894), Teodor Liss (1897-1903), Teodor Zirkwitz (1903-1938) i Benno Kraeter (1938-1944). Z nich wszystkich, to właśnie Zirkwitz okazał się być najbardziej wyrazistą postacią, która zasługuje na upamiętnienie.

Pastor Teodor Zirkwitz był bez wątpienia lokalnym patriotą, osobą znaną z dobroczynności, a także był bardzo oddany swoim parafianom. Był niezwykle aktywnym pastorem, a oprócz tego był znany z silnego charakteru i nieustępliwości. Jak coś postanowił, to postanowił.

Urodził się w 1863 roku w okolicy Żyrardowa, jako syn pastora Rudolfa Zwirkitza. W 1891 roku skończył studia na Wydziale Teologiczny w Dorpacie (dzisiejsze Tartu w Estonii) i przez kilka następnych lat urzędował w kilku parafiach. Do Białegostoku trafił w 1903 roku i tutaj już urzędował przez następne 35 lat.

Zirkwitz od razu zakasał rękawy i wprowadził bardzo wiele ożywienia do tutejszej parafii. Już w pierwszym roku urzędowania udało mu się załatwić pozwolenie od władz rosyjskich na prowadzenie nabożeństw w języku niemieckim i polskim. Oprócz tego kilka miesięcy po swoim przybyciu zaczął działać na rzecz budowy nowego kościoła. Stary, wydawał mu się być już nieodpowiedni i „dziwnie mizernie odbijał się od pałaców i pięknych domów fabrykantów”. Budowa trwała parę lat i w lipcu 1912 roku w końcu nastąpiło otwarcie kościoła pw. Jana Chrzciciela, który do dziś stoi przy ulicy warszawskiej jako katolicki kościół pw. Świętego Wojciecha.

Pastor cały czas działał, lecz największe wyzwania i trudy przyniosła I wojna światowa. W 1915 roku setki tysięcy ludzi z naszego regionu udało się w bieżeństwo i nie inaczej było z ewangelikami, którzy dodatkowo byli dla Rosjan niepewnym elementem. Rosjanie często wysyłali kozaków by palili domy i zagrody, tak żeby zmusić mieszkańców do opuszczenia domostw i udania się na bieżeństwo w głąb Rosji, tak Kozacy chcieli spalić ukończony 3 lata wcześniej kościół. Przed spaleniem miała go uratować jedna z parafianek, który ubłagała kozaków, żeby tego nie robili.

Z około 5 tysięcy białostockich ewangelików w Białymstoku zostało około 900. Pastor Zirkwitz został tylko dlatego, że przyjaźnił się z księdzem Songajłem, który wyprosił u rosyjskiego gubernatora "ułaskawienie" dla Zirkwitza by ten mógł zostać.

Wojna zawsze sprawia, że żyje się biedniej, ciężej, a i więcej jest biedy i głodu. Pastor Zirkwitz starał się jak tylko mógł, by ulżyć swoim parafianom. Między innymi założył sierociniec, bibliotekę,  kuchnię, która wydawała nawet 500 darmowych posiłków dziennie, oraz sklep dla parafian, w którym mogli zrobić zakupy za grosze. Pastor był wiceprezesem Komitetu Obywatelskiego (a prezesem był wymieniony wcześniej ksiądz Songajło), a niektóre, nie do końca pewne źródła mówią też o tym że został wybrany na burmistrza Białegostoku.

Po wojnie wśród parafian doszło do rozłamu, który rósł przez całe lata 20 i 30. Ci, którzy wrócili z bieżeństwa mieli Zirkwitzowi za złe, że ten został, zamiast udać się z nimi w tułaczkę i dzielić ich niedolę. Oprócz tego, parafianie podzielili się na propolskich i proniemieckich. Zirkwitz popierał odrodzenie się Polski, szerzył wśród parafian lojalność wobec polskiego rządu, włączał się w różne akcje polskich władz, organizował uroczystości odbywające się 3 maja i 11 listopada. W 1927 roku stworzył Towarzystwo Opieki nad Polskim Żołnierzem-Ewangelikiem, a dwa lata później otrzymał od prezydenta Polski Złoty Krzyż Zasługi.

W latach 30 do Białegostoku przybył wikariusz Benno Kraeter, który jako niemiecki nacjonalista skupił wokół siebie parafian, którzy byli w opozycji do Zirkwitza. Niestety, w 1938 roku Zirkwitz przeszedł na emeryturę, a Kraeter, który go zastąpił, okazał się być jego przeciwieństwem i mieć zupełnie inny charakter. Między innymi zaprzestał działalności charytatywnej. Po przejściu Zirkwitza na emeryturę Kraeter nie miał już konkurencji i wtedy to cała praca Zirkwitza, czy to charytatywna, czy to ta na rzecz dobrego sąsiedzkiego niemiecko-polskiego życia runęła w gruzach.

Pastor Teodor Zirkwitz zmarł zaś w Gdańsku-Wrzeszczu w 1943 roku.

Edward Horsztyński

Z życia miasta 1932 r.






                                                             Gazeta Białostocka  1932 r

wtorek, 9 października 2018

Sowieci i Niemcy - rabowali,torturowali,więzili ludzi

 

    Pan Leonard już nie może się poruszać. Wiek i zadawnione rany przykuły go do  łóżka. O trudnych latach wojennych opowiada żona Barbara.
  – Ojciec męża, Wiktor Szydłowski, podoficer służył w 10 pułku ułanów. We wrześniu 1939 r., po wkroczeniu Sowietów rodzina opuściła Białystok i osiedliła się w Zofiówce koło Knyszyna, a następnie od lata 1940 r. przebywała  w Grądach. Siostra teściowej była nauczycielką w tutejszej szkole i przygarnęła wszystkich. A było tam siedmioro dzieci. Wiktor Szydłowski zaangażował się w działalność podziemną.
   Założył placówkę AK Knyszyn. Dołączyli do niego dwaj synowie: Gienek i Lolek. Lolek miał 14 lat i został zaprzysiężony przez ojca na łącznika. Był w oddziale partyzanckim „Soła”, od grudnia 1945 r. do końca 1946 r. w oddziałach partyzanckich Gabriela Oszczap ińskiego ps. „Dzięcioł” i Leona Suszyńskiego ps. „P-8” – pisze w biogramie Leonarda Szydłowskiego historyk Piotr Łapińs ki. Kazimierz Cimochowicz w książce „Był taki czas wspomina”, że Leonard Szydłowski ps. „Sokół” wsławił się w 1944 r. w czasie akcji „Burza” rozbrojeniem własowców i przetrzymywaniem ich do chwili nadejścia oddziału. Lolek znany był z niebywałego szczęścia – wychodził cało z niezliczonych opresji, m.in. w grudniu 1945 r. zbiegł pod ogniem km-ów grupy operacyjnej UB-KBW.
  Niestety podczas kolejnej potyczki został  ranny w nogę. Zaraz po wojnie gdzieś koło 15 października 1944 r. NKWD aresztowało ojca Leonarda, wrócił dopiero w 1947 r. Aresztowany został też brat Gienek. Zmarł w szpitalu więziennym. Lolek poszedł do lasu  – wspomina pani Barbara. 
   Po wkroczeniu Armii Czerwonej kontynuował działalność konspiracyjną, jako goniec i łącznik komendy Obwodu AK. Za męstwo i odwagę rozkazem Delegata Sił Zbrojnych na Kraj z 1 czerwca 1945 r. został odznaczony Krzyżem Walecznych. W listopadzie 1946 r. został zdemobilizowany ze względu na stan zdrowia. Ujawnił się 19 kwietnia 1947 r. w Białymstoku – leżał wówczas chory w szpitalu.
  Opuścił następnie teren Białostocczyzny i wyjechał do Legnicy, a później do Warszawy, gdzie zdołał bezpiecznie przetrwać do 1956 r. Ukończył Szkołę Główną Planowania i Statystyki, pracował jako księgowy, zajmował się bilansami. 
   – Poznaliśmy się w 1955 r.  w Niewodnicy Kościelnej. Siostra Lolka była moją koleżanką - opowiada pani Barbara. - Pewnego razu zaprosiła mnie do swego domu. Oni tam od niedawna mieszkali. Zaszłam i zastałam taki obrazek.
  Młody mężczyzna moczył nogi w misce. Dookoła niego krzątały się mama i dwie siostry. Pomyślałam wtedy: takiemu to dobrze, tyle kobiet troszczy się o niego. Trudno powiedzieć, czy mi się podobał.
   Miałam ledwie 20 lat, on był starszy o osiem lat, dojrzały kawaler. Bardziej byłam zafascynowana jego bohaterską przeszłością. Zaimponował mi, że był partyzantem, ponieważ wychowałam się w domu o wielkich tradycjach patriotycznych. 
   – Pobraliśmy się, bo Lolek miał szansę na własne mieszkanie. Jako samotny dostałby tylko pokój przy jakiejś rodzinie. Ślub cywilny odbył się w 1957 r. Bardzo skromny, bez moich rodziców – opowiada  pani Barbara.
   – Nie powiedziałam nic w domu, bo wiedziałam, że się nie zgodzą. Byli przeciwni, żebym wychodziła za mąż, miałam studiować. Pojechaliśmy do moich rodziców więc dopiero po ślubie.
  Mama nic nie mówiła, tata był obrażony – uśmiecha się pani Barbara.
   –  Ale wesele i tak urządziliśmy, tak jak sobie wymarzyłam.  7  kwietnia 1958 r. na Wielkanoc w kościele w Niewodnicy Kościelnej w obecności około 100 gości uroczyście składali przysięgę małżeńską. Z tym, że ceremonia przebiegła w nietypowych okolicznościach. 
   – Lolek nie chodził do kościoła, uważał się za ateistę.  Ksiądz był zgorszony, to po co ślub kościelny, ale on nie ustąpił. W rezultacie ślub wzięliśmy za specjalną zgodą biskupa. Mąż musiał podpisać zobowiązanie, że dzieci będą wychowywane w wierze katolickiej.
    I tak było. Nasi synowie zostali ochrzczeni, chodzili na religię, przystąpili do bierzmowania. Lolek  nigdy się nie sprzeciwiał.
   Z czasem zmienił swoje poglądy i się nawrócił – uśmiecha się pani Barbara i pokazuje fotografię męża z Janem Pawłem II, którego bardzo cenił. – A teraz on twierdzi, że jest nawet lepszy katolik niż ja – dodaje. 
   Rodzina pani Barbary doznała również wiele złego w czasie wojny i potem od władzy komunistycznej.
    Ojciec był inżynierem rolnikiem, po wojnie takich ludzi było bardzo mało. Od razu włączył się w organizowanie szkolnictwa rolniczego, został naczelnikiem wydziału.
   Przy podstawówkach wówczas tworzono dwuletnie szkoły rolnicze dla młodzieży, która nieraz dopiero uczyła się pisać i czytać. Mama była absolwentką Wyższej Szkoły Gospodarstwa Wiejskiego we Lwowie.
   Została więc nauczycielką w szkole, którą zorganizował ojciec w Niewodnicy.  Czasy jednak były takie, że podejrzewano ludzi o  wszy- stko, więc  i ojciec znalazł się na celowniku bezpieki. Nie był  w wojsku, tylko w siatce cywilnej AK, dlatego nie mogli się do niego dobrać wprost, ani wsadzić do aresztu, tak jak teścia.
   Ale i tak wyrzucono go z pracy, dostał wilczy bilet i przez jakiś czas nigdzie nie mógł  znaleźć zatrudnienia. Potem, gdy wreszcie zaczął pracować, to doznawał jeszcze różnych szykan.
    Tak  go to dobiło, że w 1963 r. zmarł na zawał serca, miał ledwie 57 lat. Odczuwałam bardzo naszą trudną sytuację, miałam 10 lat, jak się skończyła wojna, wiele rozumiałam, dzieci wtedy szybko dorastały.
    Przez wiele lat ojciec, jak jechał do pracy, to mama drżała ze strachu czy wróci. Zresztą to samo było i w moim domu – podkreśla.
  – Przez wiele lat Lolek był wzywany przez ubeków, jeszcze w 1972 r. musiał się stawiać w SB. Lęk czułam aż do 1980 r.  Na ich oczach rósł Białystok. Jak się zmieniał? O, proszę pani – ożywia się pani Barbara.
  – Pamiętam jeszcze w 1948 r. Rynek Kościuszki to była jedna ruina, wielkie gruzy. Po wojnie w centrum cały ostał się tylko kościół farny. To była decyzja Stalina, które miasta zniszczyć całkowicie. Białystok, podobnie jak Warszawa,  znalazł się na tej liście z zemsty za 1920 rok.
   Kościołów nie niszczono, bo według komunistów miały się przydać jako magazyny albo miejsca do rozrywki. Sowieci  nie byli lepsi od Niemców, tak samo bombardowali nasze miasta, rabowali, torturowali, więzili ludzi. 
   Potem pamiętam, jak budowano kino Pokój, ileż to było radości, w kinie Ton znajdował się teatr. Widziałam, jak powstawały nowe bloki przy Lipowej.
   Szwagier teściowej był technikiem budowlanym i zbudował wiele budynków w centrum. Pani Barbara z sentymentem wspomina ich mieszkanie przy ul. Warszawskiej 72. Warszawska wtedy była parterowa. Domy, nieduże, drewniane z  werandami.
  Ogrody przechodziły w łąki, które ciągnęły się aż do Białki pełnej ryb. A mieszkanie? Cóż, kiepsko wykonane, bo nowe bloki stawiano byle szybciej. Ciekło z dachu, w kuchni źle była wykonana kanalizacja, więc w zimie woda zamarzała. Ale było własne, nikogo obcego z kwaterunku, jak to wówczas często się zdarzało. A te kiepskie warunki jakby na przekór zbliżały ludzi. Wszyscy się znali, dzieci razem się chowały. Wszyscy  żyli  jak w rodzinie. – A teraz od 40 lat mieszkamy przy ul. Kościelnej.
   I tak przeszło nam życie. Nie wiadomo kiedy, to prawda. Było trudne, ale piękne – podkreśla.

Alicja Zielińska

niedziela, 7 października 2018

Rynek Kościuszki 8. Kamienica Rozenblumów

 

   Powróćmy dziś do  zdjęcia, wykonanego przez Józefa Sołowiejczyka z balkonu jednej z nowych kamienic, stojących po południowej stronie Placu Bazarnego (Rynku Kościuszki).
  Widzimy na nim uwieczniony w letni dzień 1897 r. narożnik Placu Bazarnego i ul. Mikołajewskiej (H. Sienkiewicza) oraz część północnej pierzei głównego placu miasta.
  Omówiliśmy już dzieje narożnego domu rodu Zabłudowskich, uznawanego podówczas za jeden z najbardziej prestiżowych obiektów mieszkalno-usługowych w Białymstoku (Rynek Kościuszki 6). Jego front skierowany był  na ul. Mikołajewską, natomiast od strony Rynku budynek posiadał skrzydło boczne, w którym mieściły się w 1897 r. siedziby firm głównych najemców: braci Murawiew i Hałłajów oraz „Magazynu Berlińskiego”. W 1897 r. skrzydło to od zachodu graniczyło z trójkondygnacyjną kamienicą przyp  orządkowaną przed 1939 r. do Rynku Kościuszki 8. Kamienica Icka Zabłudowskiego na rogu Placu Bazarnego i Mikołajewskiej stanęła nie tylko na działce zajmowanej uprzednio przez murowany zajazd, ale także na sąsiednim placu w 1810 r. należącym jeszcze do Abrama Szejfera.
  Z kolei interesująca nas dziś kamienica została wzniesiona na parceli należącej w 1810 r. do Benjamina Kana, pozostającego właścicielem nadal w 1825 r.  Między tymi datami drewniany dom z czasów Branickich został zastąpiony budynkiem murowanym, w którym ów Benjamin prowadził „szynk ordynaryjny”. W nieznanym bliżej czasie, na pewno przed 1864 r. majątek ten nabył Izaak Zabłudowski, poszerzając tym samym posiadaną wcześniej działkę w kierunku zachodnim. Zapewne jako posag podarował ją swej córce, Małce Rejzli, którą wydał za pioniera białostockiego przemysłu włókienniczego, Sendera (Aleksandra) Błocha.
  Aleksander zmarł młodo w 1848 r., a Małka zajęła się prowadzeniem przedsiębiorstwa oraz wychowywaniem dzieci. Przeżyła męża o 29 lat, zmarła w 1878 r. Rok później Izba Sądowa Grodzieńska wydała wyrok, mocą którego nieruchomość przy Placu Bazarnym stała się własnością Owsieja Michela, jej brata.
  Wyrok określał, że posesja zabudowana była wówczas dwoma murowanymi piętrowymi budynkami, w tym jednym od strony Placu Bazarnego (dwupiętrowym od przodu i trzypiętrowym od tyłu, z czterema sklepami od rynku oraz podpiwniczeniem), a drugim od strony ul. Żydowskiej (ul. dr I. Białówny). 
  Tego samego roku Owsiej Michel, z wykształcenia lekarz pracujący i mieszkający w Warszawie został właścicielem tej nieruchomości, po czym już w 1881 r. odsprzedał ją Lejbie i Encie Rozenblumom, Kadyszowi i Szejnie Barenbaumom oraz Ajzykowi i Nechomie Horodyszczom. Z nimi oraz z ich potomkami nieruchomość przy Rynku Kościuszki 8 była związana do II wojny światowej, przy czym spadkobiercy Ajzyka i Nechomy Horodyszczów w 1934 r. jedną trzecią   praw własności sprzedali małżonkom Brajnie i Samuelowi Zaberko oraz Oszerowi i Poli Wajn. Zapewne niedługo po zawarciu aktu kupna-sprzedaży nowi właściciele zastąpili frontowy dom Małki Rejzli Błoch nową kamienicą, gdyż jej architektura wyraźnie nawiązuje do wzorców typowych dla budownictwa lat 80. XIX w.
  Rozenblumowie przybyli do Białegostoku z Goniądza w latach 50. XIX w. W kolejnej dekadzie Lejb posiadał już kram w ratuszu, w którym sprzedawał wyroby miejscowej manufaktury (jeszcze jego dzieci w międzywojniu utrzymywały ten lokal), z czasem rozszerzając sprzedaż o bieliznę, kołdry i dywany.
  Lejb Rozenblum z żoną Entą miał  synów Mejera, Józefa, Ajzyka i Henryka, żonatego z Henią Dworą Bloch (czy Błoch) oraz córki Sorę, żonę Szmula Hersza Segala i Marię, żonę Icka Raszkiesa.
  Pod koniec XIX w. Rozenblum miał już na tyle wysoką pozycję w lokalnej społeczności oraz zasobny portfel, aby wraz Horodyszczami i Barenbau mami nabyć posesję przy Placu Bazarnym, samodzielnie zaś plac przy ul. Niemieckiej, na którym wzniósł nową trójkondygnacyjną kamienicę (ul. Kilińskiego 10).
  Lejb zmarł w 1910 r., natomiast Enta dopiero w okresie międzywojennym. Ajzyk Horodyszcz to postać,  o której pisałem w czasie omawiania historii nieistniejącej dziś kamienicy przy Rynku Kościuszki 3. Natomiast Kadysz Barenbaum to przedwojenny właściciel barokowego piętrowego domu na rogu Rynku Kościuszki i ul. H. Sienkiewicza, z racji działającej w nim restauracji, nazywany Astorią.
  Źródłem majątku Kadysza i Szejny Barenbaumów był prowadzony przez nich sklep papierniczy i skład materiałów piśmienniczych oraz sprzedaż tapet. Sklep ten na pewno istniał już w 1897 r. i funkcjonował do 1915 r. Pod koniec zaboru rosyjskiego Barenbaum wydał serię widokówek Białegostoku, zaopatrzonych dodatkowo w informację o jego magazynie papierniczym. Do ich produkcji wykorzystał m.in. zdjęcia autorstwa Józefa Sołowiejczyka. Wiele z nich zachowało się do dziś w prywatnych i muzealnych kolekcjach. W 1897 r. w domu Rozenblumów, Horodyszczów i Barenbaumów działała sprzedaż dywanów i kołder oraz wyrobów manufakturowych i sukiennych Lejby Rozenbluma.
  Działała także drukarnia Szmula Lewina. W 1913 r. mieścił się tu salon męskich ubrań E. Patowa oraz oczywiście skład przyborów piśmienniczych Kadysza Barenbauma, który po 1919 r. prowadzili jego synowie Noach i Bendet (później Noach założył własną firmę pod nazwą „Progres”).
  W 1924 r. działał tu sklep towarów bławatnych należący do Icka Raszkina, zięcia Lejby Rozen- bluma. Rok później odnotowano sprzedaż naczyń kuchennych i wyrobów żelaznych „Metalurgia” Łazara Berensztejna.
  W 1933 r. na kamienicy pojawił się nowy szyld, informujący klientelę o działalności domu handlowego „Uniwersalny” Mikołaja Denisowa. Kamienica  nie przetrwała II wojny światowej, a w czasie powojennej odbudowy powstały tu zupełnie nowe budynki, pozbawione jakiegokolwiek związku z bogatą historią tego miejsca.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

sobota, 6 października 2018

Fach miał w małym palcu

   

     Jak Szanowni Czytelnicy tej rubryki mogli się już przekonać, wśród przedwojennych złodziei istniały liczne specjalizacje.
  W całej II RP wiadomo było, że najlepsi kasiarze są rodem z Warszawy, Łódź ma wytrawnych speców od łomu i wytrycha, Wilno słynie ze swoich szopenfeldziarzy (złodziei sklepowych), zaś ze Lwowa pochodzą wszechobecni w całym kraju doliniarze. 
  A co na to ówczesny Białystok? Jeśli miałby się już kimś pochwalić, to także swoimi kieszonkowcami. Działali oni nie tylko na bruku białostockim, lecz wyjeżdżali na gościnne występy do stolicy, bywali w Krakowie, ocierali się nawet o Berlin czy Paryż. 
  Jednym z dużych autorytetów w chanajkowskiej ferajnie był niewątpliwie Abram Duczyński, znany jako Mejsze, wszechstronny złodziej z ul. Marmurowej. Swój doliniarski fach można rzec miał w małym palcu. Mejsze penetracją cudzych kieszeni zajął się jeszcze w latach 20. Złodziejskim sprytem robił wrażenie nawet na kieszonkowcach pamiętających czasy carskie. Uwijał się w tym czasie głównie wśród klienteli Siennego i Rybnego Rynku.
  Co i rusz odzywał się tam rozpaczliwy krzyk jakiejś okradzionej handlarki czy paniusi robiącej zakupy. Doliniarz ma jednak tak długo fart, dopóki nie zostanie odnotowany w Urzędzie Śledczym, a jego fotografia nie trafi do albumu niepoprawnych przestępców.
  Ten wątpliwy zaszczyt spotkał Abrama Duczyńskiego gdzieś na początku lat 30. Złapany na gorącym uczynku przez wywiadowcę policyjnego w cywilu zainkasował swój pierwszy półroczny wyrok. Zaraz potem przyszła druga odsiadka. Odtąd policja miała go już stale na oku.
  Był recydywistą.  Jedną z typowych dla Abrama Duczyńskiego kieszonkowych robótek odnotował w czerwcu 1935 r. Dziennik Białostocki: „3 bm. po południu nieznany sprawca skradł na Rynku Kościuszki Marzannie Kietkowskiej z kieszeni palta 20 zł.
  Na skutek alarmu poszkodowanej znajdujący się w pobliżu Jan Kozak oświadczył jej, że widział złodzieja, że go pozna. Policjant wraz z owym świadkiem udał się do Wydziału Śledczego (Warszawska 6), gdzie po okazaniu albumu przestępców, Kozak rozpoznał notorycznego złodzieja Abrama Duczyńskiego, który na podstawie zeznań Kozaka osadzony został w więzieniu”.  Mejsze miał jednak nie tylko smykałkę do kradzieży, ale też dobrego adwokata. Był nim mecenas Bronisław Gruszkiewicz, etatowy można rzec obrońca oprychów z Chanajek. Kiedy 26 czerwca przed Sądem Grodzkim odbyła się rozprawa doliniarza, pan mecenas „udowodnił alibi swojego klienta i wobec braku dowodów Duczyński został uniewinniony i sąd zarządził zwolnienie go z więzienia”.
  W grudniu 1935 r. policja białostocka, zgodnie ze swoim zwyczajem, zrobiła przedświąteczną obławę na chanajkowskich złodziei i oszustów. Podczas wizytacji różnych melin policjanci trafili również na ul. Legionową, do mieszkania Josela Szczyrka. Znaleźli u niego podejrzaną pakę z konfekcją damską w środku. Według słów meliniarza trefny towar dostarczył mu niejaki Abram. To spowodowało, że nazajutrz posterunkowi z wszystkich czterech białostockich komisariatów doprowadzali na Warszawską 6 znanych złodziejaszków o tym imieniu. Był wśród nich oczywiście i nasz Abram Duczyński. Tym razem jego wizyta na policji nie trwała długo. Miał mocne alibi. Siedzieć poszedł za to jego kumpel z Chanajek – Abram Tyszlerman. 
  Dokładnie rok później, w pewne grudniowe popołudnie fartowny zdawałoby się złodziej z Marmurowej fatalnie się zasypał. Udawał pasażera na przystanku autobusów zamiejscowych usytuowanego przy Rynku Kościuszki. Gdy wsadził rękę do cudzej kieszeni, która okazała się własnością Bronisława Wróbla, burmistrza miasta Goniądza, został zdemaskowany. Przed Sądem Okręgowym zeznawało kilku wiarygodnych świadków. Mejsze trafił na 2,5 roku do celi szarego domu przy Szosie Baranowickiej.

Włodzimierz Jarmolik