środa, 14 marca 2018

Z sekretów białostockich szulerni



   W II RP hazard był zakazany. W 1935 r. Sąd Najwyższy po raz kolejny wydał orzeczenie w tej sprawie. Stało w nim, że „za grę hazardową, podlegającą karze należy uważać każdą grę, w której rezultat jest uzależniony od ślepego trafu”. Dalej była mowa o znaczonych kartach. Jednym słowem żadnych zielonych stolików i wirujących kulek. Międzywojenny Białystok miał jednak wielu amatorów hazardowego ryzyka. Ci zamożniejsi jeździli ze swoimi zachciankami za granicę. Najbliżej było legalne kasyno w Sopotach na terenie Wolnego Miasta Gdańska. Inni zanurzali się w tajnych szulerniach stolicy. Mniej zasobni zaspokajali nałogi na miejscu, gdzie też mieli różne możliwości.
  W latach 20. niemal jawna szulernia mieściła się w budynku przy ul. Sienkiewicza 1. Sąsiadowały tu ze sobą Resursa Obywatelska i Klub Podoficerski. Pełno było urzędników i wojskowych. W zacisznych pakamerach zbierali się amatorzy pokera i chemin de fer. O hazardowej spelunce stało się głośno na początku 1929 r., kiedy to jeden z graczy, Mieczysław Kołodziejski z biura Komendy Wojewódzkiej PP, przegrawszy 28 tys. zł pieniędzy skarbowych, popełnił samobójstwo. Władze miasta, a i Wydział Śledczy z Warszawskiej, przyjrzeli się bliżej temu miejscu. Resursie zagroziło widmo likwidacji.
  Innym adresem, gdzie hazardowali się na potęgę białostoccy biuraliści, adwokaci i lekarze był Klub Kupiecki, przytulony w cukierni Lux na rogu Sienkiewicza i Warszawskiej. Oficjalnie spotykano się na brydżu. Nieoficjalnie odbywały się partie pokera. Właściciel lokalu starał się czerpać z tego korzyści. Niekiedy przesadzał w żądaniach. Zdarzały się i takie sytuacje. W kwietniową noc 1933 r. przodownik z II Komisariatu, patrolujący ulicę, usłyszał dobiegające z Luxa krzyki. Wkroczył do środka. A tam pokerzyści skakali sobie do oczu. Na widok munduru wybuchła panika. Zaczęto wiać. Policjant zdołał schwycić tylko dwóch spóźnialskich. Napisał raport. I co? Po kilku dniach przy stolikach w Luxie znowu odkrywano fule i karety.
  W mieście pełno było w tym czasie bilardowni z popularną Polonią przy Rynku Kościuszki na czele. Bilard miał swoje osobne salki niemal w każdej restauracji, cukierni, a nawet w piwiarniach. A w tych salkach znalazł się zawsze zaciszny kącik do gry w karty czy kości. Najlepiej hazardowało się w bilardowniach przy miejscowych hotelach. W latach 20. prym wiódł hotel Wiktoria przy ul. Żydowskiej 2. Kiedy został zamknięty, bilardownia nie przetrwała. Właściciele Sauel i Berko Ferginowie stale płacili wysokie grzywny za przymykanie oczu na karciarzy. Jeszcze bardziej ostro szło w sali bilardowej hotelu Ostrowskiego (Sienkiewicza 15). W lipcu 1937 r. Całka Calewicz z ul. Zamenhofa za odmowę uiszczenia karcianego długu dostał nożem pod serce i w ciężkim stanie znalazł się w Szpitalu Żydowskim.
  Klasyką potajemnego hazardu były seanse w mieszkaniach prywatnych. Takie „domy gry” można było znaleźć niemal na wszystkich ulicach. Tych lepszych i tych poślednich. W 1923 r. popularna była „jaskinia” przy ul. Sienkiewicza 4. Tam „zawodowe paskarstwo składało haracz niemniej profesjonalnej ruletce”. Z kolei w 1928 r. w lokalu przy ul. Wersalskiej pewien mecenas w jeden wieczór przegrał w pokera tysiąc dolarów. Wtedy to była kupa forsy. Na Nowym Świecie w warsztacie stolarskim grano od rana do wieczora w oczko i kości. Zrozpaczona żona rzemieślnika doniosła na policję. To Monte Carlo skończyło swój żywot. Powstawały następne.


Włodzimierz Jarmolik