sobota, 17 marca 2018

Potajemny ubój

 

   W Białymstoku od zawsze handlowano mięsem pochodzącym z nielegalnego uboju świń, krów czy cieląt. Zajmowali się tym zarówno koncesjonowani rzeźnicy, jak i pokątni sprzedawcy. Urzędnicy magistraccy i Miejski Dozór Sanitarny walczyli z tym procederem usilnie, acz z miernym skutkiem.
  Handel mięsem pozostającym poza kontrolą rzeźni nasilił się zwłaszcza pod koniec lat 20. i w pierwszych latach 30. Na świecie szalał kryzys. W Polsce szczególnie odczuwano jego skutki. Legalne mięso stawało się artykułem deficytowym i drogim.
  W białostockich tanich jatkach, na okolicznych targach i jarmarkach, pojawiało się nagminnie mięso z potajemnego uboju i jego przeroby. Kiedy inspektorom sanitarnym udawało się przechwycić zakazane partie ich badanie przynosiło zazwyczaj wstrząsające wyniki. W mięsie znajdowano zarazki pasożytniczych chorób, na które cierpiały zabite zwierzęta. Zarażone mięso trafiało na stoły nieświadomych tego białostoczan.
  Weźmy przykładowo tylko rok 1932. Służby sanitarne wspomagane przez funkcjonariuszy policji pracowały bardzo intensywnie. Nielegalnego mięsa szukano wszędzie. W sklepikach z szyldem "Rzeźnik", w otwartych jatkach, na chłopskich furach zatrzymujących się przy Siennym, a zwłaszcza Rybnym Rynku. Obstawiany był dworzec, przystanek autobusów zamiejscowych i rogatki miasta. W kwietniu np. Dziennik Białostocki donosił: "Policjant K. Kownacki zatrzymał koło dworca mieszkańca Choroszczy Jankiela Sokołowicza, który wiózł mięso pochodzące z potajemnego uboju. Po dostarczeniu do rzeźni miejskiej lekarz weterynarii stwierdził, że bydło było chore na gruźlicę, a w wątrobie ujawniono motylicę". Inną, przewlekłą chorobą zwierząt, przede wszystkim świń i dzików, była włośnica, inaczej trychinoza. Białostoczanie po spożyciu mięsa z jej zarazkami trafiali zwykle do szpitala św. Rocha z ostrym zaburzeniem pracy jelit.
  W dniach 14 i 15 października odbył się kolejny nalot na prywatne masarnie w okolicach Chanajek. Połów był obfity. Zakazany towar znaleziono m.in. u Icka Ałkona z ul. Krakowskiej i Kimy Wałach z Mazowieckiej. Ajzykowi Petlinowi z ul. Mickiewicza zakwestionowano 65 kg wołowiny, Dawidowi Wajmanowi z Młynowej - 56 kg, Berelowi Zabłudowskiemu z Legionowej - 108 kg, zaś w masarni Luby Karpowiczowej przy ul. Marszałka Piłsudskiego trafiono aż na 182 kg z potajemnego uboju. To mięso, które było niezdatne do użytku, zostało, jak zwykle, spalone na terenie rzeźni miejskiej .
  Białostocka rzeźnia szczególnie mocno odczuwała istnienie czarnego rynku. Wiele traciła na niedokonywanych badaniach weterynaryjnych i opłatach za zdrowotne certyfikaty. Uczciwi rzeźnicy, nabywający jej towar po oficjalnych cenach, nie wytrzymując nielegalnej konkurencji, prędzej czy później zwijali swój interes. Na nieuczciwych zaś nie znajdowano skutecznej rady. Nie pomagał miesięczny areszt, duże grzywny, czy nawet, w wypadku recydywy, utrata koncesji. Winowajcy powracali do swoich ciemnych machlojek i szybko odbijali poniesione straty.
  Ażeby ominąć nadzór specjalistów z miejskiej rzeźni, nierzetelni przekupnie zamieniali się też w fałszerzy. Do legalizacji ich trefnego towaru niezbędne były oficjalne i aktualne pieczątki. W lutym 1931 r. w ręce starszego posterunkowego z III komisariatu, P. Zawistowskiego, patrolującego w nocy okolice Rybnego Rynku, wpadł tamtejszy rzeźnik Froim Babisz. Przed zatrzymaniem zdążył wyrzucić z kieszeni damską pończochę, co policjant zauważył. Były w niej dwie fałszywe pieczątki - podłużna, z napisem "Rzeźnia Miejska - Białystok" i okrągła - Rzeźnia Miejska - Białystok - Lek. wet.". Oprócz tego jeszcze poduszeczka do tuszu. Za posiadanie tych akcesoriów do stemplowania nieświeżego mięsa, sobie i swoim kolegom, niefortunny mistrz tasaka dostał miesiąc ścisłego aresztu.
  Zaś w maju 1933 r. Białystok miał wielce niezdrową sensację. Oto w restauracji hotelu Ritz, spożywająca tam kolację grupka weterynarzy, powracająca właśnie z kursu mięsoznawstwa, znalazła w podanych sobie kotletach schabowych larwy wągrów, szczególnie paskudnych tasiemców, groźnych dla życia ludzkiego.
Dobrze, że trafiło na fachowców.


Włodzimierz Jarmolik