Mejer Krynicki, sanacyjny kasiarz z doświadczeniem, wyznawał zasadę, że nie należy kraść u siebie. Jego łupem padały więc safesy na prowincji. W latach 1933-34 zmienił jednak zdanie. Sięgnął po zasoby białostockich skrytek.
W nocy z 24 na 25 listopada 1933 r. włamano się do biura rzeźni miejskiej. Złodzieje rozpruli sejf i zabrali z niego ok. 2 tys. złotych w banknotach polskich i dolarach. Łup mógł być większy, ale uprzedzili ich urzędnicy miejscy. Tego dnia urząd odebrał z rzeźni i pokwitował 7 tys. złotych na swoje potrzeby. Przybyli na miejsce kradzieży agenci wydziału śledczego zrekonstruowali przebieg wypadków.
Włamywacze dostali się na teren rzeźni przez okalający ją parkan. Umiejętnie, bez hałasu, usunęli szybę na parterze budynku. Będące za nią rachityczne kraty również łatwo wygięli i już byli w środku. Szybko odnaleźli pokój z ogniotrwałą kasą i zabrali się do roboty. W tym czasie stróż nocny, pilnujący posesji rzeźni, Andrzej Pawlina, rozpoczął swój rutynowy obchód. Zdziwił się bardzo, że nie może otworzyć drzwi do jednego z pomieszczeń (złodzieje przewidująco zablokowali zamek). Wrócił na korytarz i próbował zajrzeć do kasowego pokoju od podwórza. Tutaj spotkała go mało przyjemna niespodzianka.
Jakiś osobnik w kaszkiecie nasuniętym na oczy i z rewolwerem w ręku (ten mógł być zwykły z drewna, kasiarze nigdy nie chodzili na robotę z bronią), kazał mu stanąć w miejscu i podnieść ręce do góry. W tej pozycji stróż tkwił przez pół godziny. Kiedy złodzieje skończyli swoje, zbiegli. Dozorca Pawlina obudził mieszkającego na miejscu felczera Sidwę, a ten zawiadomił policję.
Śledczy, którzy przybyli na miejsce przestępstwa niewiele mogli na początku ustalić. Włamanie było przeprowadzone perfekcyjnie. Pies policyjny idąc po śladach, doszedł tylko do płotu oddzielającego rzeźnię od ul. Hetmańskiej. Potem stracił trop. Sprawców zuchwałej kradzieży trzeba było więc szukać inaczej. Sprawdzano alibi miejscowych fachowców od prucia kas, postawiono na baczność kapusiów. Jednym z podejrzanych stał się rzecz jasna Mejer Krynicki, numer jeden na liście białostockich zawodowych kasiarzy i włamywaczy. Nie było jednak przekonywujących dowodów. Krynicki wyszedł zza kratek.
Dokładnie rok później, 4 listopada 1934 r. doszło do zuchwałego włamania przy ul. Mazowieckiej 68. Stał tam młyn elektryczny, własność Jana Karnego. Wszyscy w sąsiedztwie wiedzieli, że Karny jest bardzo zamożny. Pieniądze zaś ukrywa w młynowych zakamarkach.
Złodzieje dostali się do młyna wprost karkołomną drogą. Najpierw uśpili psa na sąsiedniej posesji, później wchodząc po drabinie, ułożyli pomost z desek, z pobliskiej szopy, skierowany na dach młyna. Odkręcili śruby w dachowym okienku i byli już w środku. Wiedzieli gdzie szukać. Łup wyniósł 20 tys. zł. W czasie roboty jeden ze złodziei musiał skaleczyć się w rękę, w różnych miejscach bowiem były krople krwi. I znowu padło podejrzenie na Mejera Krynickiego.
Rewizja w jego mieszkaniu potwierdziła policyjny ślad. Przy ul. Zielonej 23 znaleziono część pieniędzy skradzionych młynarskiemu bogaczowi. Samego Krynickiego trzeba było jednak sporo się naszukać. Łatwiej wywiadowcom policyjnym poszło z ustaleniem i aresztowaniem pomocników "Krynicy". Byli to również działający na rynku kasiarskim, nietuzinkowi, białostoccy fachowcy. W skoku na rzeźnię wspomagał Krynickiego Chaim Gerber, specjalista od wszelkich, precyzyjnych narzędzi złodziejskich, zaś w młynie asystował mu Chaim Chazan, też mający w archiwum policyjnym sporą kartotekę.
Włodzimierz Jarmolik