sobota, 27 kwietnia 2019

Sto lat temu w mieście powstała policja

 

   Początki policji w Białymstoku sięgają grudnia 1918 roku. Wtedy powstały pierwsze organizacje o policyjnym charakterze. Nowym szefem został Henryk Literer, a do walki z pospolitą przestępczością utworzono specjalny wydział kryminalny pod komendą Karola Hepnera. Co ciekawe, milicjanci pełnili służbę bez broni. Od każdego z nich wymagano schludnego i czystego wyglądu.

1 marca 1919 roku struktury milicyjne zostały przekształcone w jednostki Policji Komunalnej. Jej siedziba mieściła się w budynku przy ul. Warszawskiej 3.

24 lipca 1919 roku powołano do życia Policję Państwową. Stała ona na straży bezpieczeństwa publicznego w całym kraju do wybuchu II wojny światowej.

A już 20 sierpnia 1919 roku powstał V białostocki okręg Policji Państwowej. Obowiązki komendanta objął insp. Henryk Jasieński. Siedziba Komendy Okręgowej PP mieściła się przy ul. Warszawskiej 50 (od 1934 roku była to ulica Pierackiego 50).

W 1925 roku w pięciu białostockich komisariatach policji pracowało 280 funkcjonariuszy. W jednej placówce służbę pełniło od 45 do 60 szeregowych. Pod koniec 1938 roku w Białymstoku było 450 policjantów: 270 oficerów i szeregowych pełniło służbę w czterech komisariatach miejskich i posterunku kolejowym.

W 1938 roku na terenie Białegostoku znajdowało się 14 policyjnych aparatów telefonicznych. A w latach 1919-1938 funkcjonował kilkunastoosobowy pluton konny y. Jego koszary znajdowały się w budynkach przy ul. Świętojańskiej.

-
W 1939 roku załoga policyjna Białegostoku liczyła blisko 450 funkcjonariuszy. Stu trzynastu z nich zostało potem zastrzelonych przez sowieckich funkcjonariuszy NKWD w Kalininie, setki innych pomordowano na wschodzie w trakcie brutalnych przesłuchań w więzieniach śledczych, podczas deportacji i niewolniczej pracy w łagrach.

Tylko nielicznym udało się ocalić swoje życie. Po powrocie do kraju byli już zupełnie innymi ludźmi.  Byli też synami, ojcami i mężami, a przede wszystkim mieszkańcami naszego miasta.

Julita Januszkiewicz

wtorek, 23 kwietnia 2019

Domy Baraszów, Aszów i Józefa Ordy

   

   Dziś kończymy naszą wędrówkę w przeszłość ul. Mikołajewskiej (Sienkiewicza), uwiecznionej na zdjęciach Józefa Sołowiejczyka, wykonanych w 1897 r. z okazji przyjazdu do Białegostoku cara Mikołaja II.
  Przez ostatnie tygodnie śledziliśmy dzieje posesji rozciągającej się między ul. Warszawską, Sienkiewicza i Ogrodową, gdzie od początku XVIII w. aż do 1895 r. znajdowała się własność białostockiej parafii, oddawana w dzierżawę kolejnym osobom.
Jak już wiemy, w 1895 r., ówczesny właściciel zabudowań stojących na tej działce, Izaak Barasz, wykupił od parafii dzierżawiony grunt.
  Jednocześnie w latach 1892-1896 od strony ul. Mikołajewskiej powstały dwa duże, piętrowe domy mieszkalne, wzniesione przy użyciu żółtej i czerwonej cegły. Dzięki wykupieniu praw własności do ziemi pod tymi budynkami, Barasz mógł swobodnie rozporządzać nieruchomością, dlatego już w 1900 r. odsprzedał narożnik posesji od strony ul. Aleksandrowskiej (Warszawskiej) na rzecz Prywatnego Wileńskiego Banku Handlowego, który zapewne jeszcze tego samego roku rozpoczął budowę zachowanego do dziś gmachu bankowego (ul. Sienkiewicza 40).
  Również w 1900 r., kilka dni po zawarciu transakcji z wileńskim bankiem, Izaak Barasz zdecydował się odsprzedać przeciwległy kraniec swojej nieruchomości, położony od strony ul. Policyjnej (Ogrodowej), na którym stał jeden z dwóch murowanych, piętrowych domów, widocznych na zdjęciu z 1897 r.
  W ten sposób została wydzielona posesja, po 1919 r. przyporządkowana do adresu ul. Sienkiewicza 44. Właścicielami tej nieruchomości zostali Wiktor i Cywa Aszowie. Co o nich wiemy? Była to rodzina zasymilowanych Żydów.
  Wiktor musiał być postacią zasłużoną miastu, gdyż jako jeden z nielicznych mieszkańców mógł poszczycić się specjalnym tytułem „dziedzicznego honorowego obywatela”, nadawanym przez Radę Miasta osobom,które w sposób szczególny przyczyniły się do rozwoju miasta (tego typu tytuł posiadał m.in.wieloletni prezydent miasta Franciszek Malino wski, członkowierodu Zabłu dowskich, wywodzący się od Izaaka i Chaima, członkowie rodu Halpernów wywodzący się do Kopela, rodziny Ratnerów, Ozimkowiczów, Różano wiczów, Wołkowyskich i inni). Z tytułem tym wiązały się chociażby różne przywileje podatkowe.
  Wiktor był synem Hirsza. Uzyskał wykształcenie medyczne i pracował w Białymstoku jako wolnopraktykujący lekarz, co zapewne było głównym powodem otrzymaniadzie dzicznego tytułu. Nie wiemy, kiedy Wiktor i Cywa pobrali się ani kiedy przybyli do Białegostoku.
  Cywa była córką Eliasza Mejłacha, miejscowego kupca, właściciela różnych zakładów produkcyjnych, m.in. niewielkiej tkalni, kaflarni oraz młyna walcowego. Małżonkowie mieszkali w Białymstoku przed 1895 r. w domu Czaczkowskiego przy ul. Mikołajewskiej. Tego roku na świat przyszła ich córka Zofia, następnie w 1898 r. urodził się Jerzy (zmarłjednak rok później), a w 1900 r. Borys. Przed 1905 r. Aszowie wznieśli na swojej posesji nową, trójkondygnacyjną kamienicę, która wypełniła pusty dotychczas narożnik ul. Mikołajewskiej i Policyjnej. Na temat życia i działalności Aszów wiadomo niewiele więcej.
  Wiktor Aszmie szkał w swoim domu przy ul. Mikołajewskiej jeszcze w 1914/1915 r. Z 1913 r. pochodzą pierwsze informacje o lokatorach domu Aszów. Warto zwrócić uwagę na działającą tu pierwszą narodową dwuklasową szkołę żydowską, którą prowadził Samuel Goldberg, a zarządzał Lew Babicki (mieszkający u Aszów). Babicki był na co dzień agentem Towarzystwa Ubezpieczeń „Rosja”, a także członkiem zarządu Taniej Kuchni Żydowskiej przy ul. Cmentarnej (dziś ul. Sosnowa). Według informacji z 1913 r., w domu Aszów działała także pracownia sukien damskich Wiktorii z Godyńskich Lenczewskiej, u której przed 1915 r. ukrywał się Józef Piłsudski.
  W 1905 r. środkową część swojej posesji, z trzema domami: nowym trzypiętrowym, starym piętrowym oraz parterowym, Aszowie sprzedali Józefowi Ordzie, pozostając właścicielami domu u zbiegu ul. Mikołajew skiej i Policyjnej,który później przyporządkowano do ul. Sienkiewicza 46. Józef Orda był właścicielem posesji przy ul. Sienkiewicza 44 do 1927 r. Po jego śmierci dom przypadł spadkobiercom: Zofia Prądzyńskiej, Marii Błażejewiczowej, Kamilli Broniewiczowej oraz Karolowi i Marcie Zofii Wolischom.
  W 1937 r. sprzedali oni omawiany majątek Józefowi i Salomei Kerszmanom oraz dr Ciprze Szylmanowej. Przed 1939 r. pod tym adresem mieściła się siedziba i skład dużej fabryki włókienniczej Abrama Sokoła i Judela Zilberfeniga. Posesja przy ul. Sienkiewicza 42 pozostała w rękach Baraszów do II wojny światowej. W okresie międzywojennym działały tu m.in.: wyrób sukna i przędzy Szapiro i Łuńskiego, wyrób i sprzedaż farb oraz chemikaliów braci Szapiro oraz cukiernia Pereli Bajder. Mieszkał tu także jeden z największych międzywojennych fabrykantów, Izrael Szpiro.
 Dom przy ul. Sienkiewicza 42 przetrwał II wojnę światową, ale w latach 50. XX w. został rozebrany, a jego miejsce zajął nowy budynek. Mniej szczęścia miały domy przy ul.
Sienkiewicza 44 i 46. Dziś w tym miejscu stoi blok mieszkalny.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka
w Białymstoku

sobota, 20 kwietnia 2019

Śmiertelny strzał i śmiertelne konsekwencje

 


    W pierwszej połowielat 20. minionego wieku okolice Białegostoku roiły sięod rozmaitychopryszków i rzezimieszków.Najbardziej niebezpiecznedrogi łączyły Białystok z Bielskiem Podlaskim, Knyszynem,Gródkiem, Michałowem i Wołkowyskiem.
  Tym ostatnim traktem 1 października 24 roku jechali Lejzor Leśnik i Zełda Berkowicz, mieszkańcy Brzostowicy Wielkiej w powiecie grodzieńskim. Wyjechali z Białegostoku tużprzed zmierzchem, ich furmanka załadowana była różnymipakunkami, a oni czuli się mocno nieswojo. Mieli złe przeczucia.
  I rzeczywiście. Z ciemności wyłonił się jakiś drab z latarką w ręku. Był w wojskowym płaszczu. Obok niego pojawił się drugi. Wystraszony Leśnik chciał popędzić mocniej konie. Nie zdążył. Po krótkim okrzyku „stój” od razu padł strzał.
  Woźnica trafiony w prosto w czoło osunął się z wozu na ziemię. Dalszych strzałów nie było. Bandyci zachowywali się  bardzo dziwnie. Wpakowali trupa z powrotem na wóz i nie przeszukując nawet ładunku polecili drżącej ze strachunkobiecie, aby ruszyła swoją drogą . Berkowiczównie nie trzeba było dwa razy powtarzać. Na drugi dzień w miejscu zbrodni pojawiła się ekipa dochodzeniowa z Ekspozytury Urzędu Śledczego z komisarzem powiatowym Głuszkiewiczem na czele.
   Rozpoczęły się intensywne poszukiwania, zwłaszcza w pobliskich wsiach Uwagę policji zwróciła trójka braci Warszyckich z Zarzeczan o niezbyt chlubnej reputacji W ich gospodarstwie została przeprowadzona skrupulatna rewizja. Warto było szukać. W chałupie policjanci
znaleźli trencz wojskowy opisany przez Berkewiczówną, a także dwie latarki. Z kolei w pobliskim ogrodzie z podziemnego schowka wydobyto nagan 8-strzałowy z brakującym jednym nabojem.
   W stodole zaś agentów policyjnych spotkała kolejna niespodzianka - karabin wojskowy. Dla policji stało się jasne, że bracia Piotr, Antoni i Siemion są tymi bandytami z szosy wołkowyckiej. Wkrótce podejrzenia te potwierdziła Zełda Berkowicz podczas bezpośredniej konfrontacji odbytej na posterunku w Gródku. Rozpoznała w dwóch braciach prześladowców. Sprawą zajął się w trybie doraźnym białostocki sąd okręgowy. Rozprawa sądowa odbyła się 22 października 1924 roku.
  Na ławie oskarżonych zasiadł Antoni Warszycki, który podczas przesłuchania przyznał się do napadu i zabójstwa Lejzora Leśnika. Jako swojego wspólnika wskazał jednak nie z któregoś z braci,
ale znajomka z tej samej wsi – Józefa Trochimczuka.
  Sędziowie po wysłuchaniu świadków i biegłych sądowych wydali wyrok: Warszycki - kara śmierci, Trochimczuk - uniewinniony. Obrońca skazanego dr. Tillman zwrócił się natychmiast do prezydenta RP Stanisława Wojciechowskiego o łaskę dla swojego 29-letniego klienta.
  Po kilku godzinach oczekiwania z Belwederu przyszła odpowiedź odmowna. Zgodnie z zasadami wyrok Sądu Doraźnego miał być wykonany następnego dnia.
Mglistym rankiem w białostockim więzieniu przy Szosie Baranowickiej zazgrzytała brama. Do środka wpuszczeni zostali przedstawiciele władz, którzy mieli asystować podczas egzekucji Antoniego Warszyckiego. W gabinecie naczelnika więzienia stawili się m.in. prokurator Wolisz, sekretarz Wydziału Karnego Dominas, komendant policji powiatowej Głuszkiewicz i lekarz powiatowy Kozubowski.
  Obecny był tez porucznik z 42. PułkuPiechoty, który miał dowodzić plutonem egzekucyjnym. Płynęły minuty. Wreszcie cele skazańca opuściłksiądz, który go spowiadał, Warszycki w ostatnich minutach życia wyraził skruchępłacząc, żałował swoich czynów.
  Jego jedyną prośbą było wydanie ciała rodzinie. O godzinie 7 eskorta wyprowadziła skazańca na więzienny dziedziniec. Stanął przymocowany do słupka. Padły strzały.

Włodzimierz Jarmolik

wtorek, 16 kwietnia 2019

Nora Ney


Sienkiewicza 40. Prywatny Wileński Bank Handlowy

 

    Gmach stojący przy ul. Sienkiewicza 40 od przeszło stu lat pełni funkcję siedziby kolejnych banków i do tego też celu został zbudowanyna początku XX w.
  Przypomnę, że omawiana posesja rozciągała się pierwotnie na odcinku od ul. Warszawskiej do ul. Ogrodowej i stanowiła własność tutejszej parafii katolickiej.
  Na początku XIX w. posesja została wydzierżawiona przez pruskich urzędników, a przed 1807 r. w narożniku ówczesnych ul. Bojarskiej i Wasilkowskiej (ul. Warszawska i Sienkiewicza) stanął parterowy murowany dom.
  W kolejnych dekadach właścicielami były rodziny de Sempigni, Korybut-Daszkiewiczów, Zende, a od 1877r. Baraszów. Jankiel Barasz swoim testamentem z 1891 r. podarował nieruchomość synowi Ickowi (Izaakowi) Baraszowi. To on w 1895 r. wykupił od parafii prawa własności do dzierżawionego gruntu. Wreszcie w latach 1892-1896 od strony ul. Mikołajewskiej stanęły dwa
duże, piętrowe domy z żółtej i czerwonej cegły, które uwiecznił na zdjęciu latem 1897 r. Józef Sołowiejczyk.
  Najpoważniejsze zmiany w omawianej nieruchomości zaszły w 1900 r. Izaak Barasz zdecydował się na sprzedaż dwóch znaczących fragmentów posesji, a odpowiednie transakcje zawarto 26 stycznia i 1 lutego.
  Pierwsza z nich dotyczyła południowej części działki, na której stał stary murowany parterowy dom zbudowany przez Jana Scholle, a nabywcą był Wileński Prywatny Bank Handlowy.
   Drugą sprzedaż Izaak Barasz przeprowadził z Wiktorem Aszem, zamożnym kupcem dystrybuującym produkty miejscowych fabryk włókienniczych i cieszącym się tytułem honorowego obywatela Białegostoku.
  Przedmiotem transakcji była północna część nieruchomości, obejmująca fragment działki, na której stał jeden z dwóch piętrowych domów (wzniesionyw latach 1894-1896) oraz kilka budynków gospodarczych.
  W efekcie obu aktów sprzedaży z 1900 r. w posiadaniu Baraszów pozostała środkowa część posesji, ze stojącą na niej kamienicąz lat 1896-1897. W ten sposób z dużej posesji zostały wydzielone trzy działki, po 1919 r. przyporządkowane do ul. Sienkiewicza 40, 42 i 44.
  Prywatny Wileński Bank Handlowy powstał 12 marca 1873 r. z inicjatywy hrabiegoAdama Broel-Platera, jako instytucja popierająca interesy polskie na terenie zaboru rosyjskiego.
  Do pierwszych założycieli banku należeli najwięksi fabrykanci ówczesnej Białostocczyzny – August Moes i Wilhelm Zachert. Rozumiejąc znaczenie Białegostoku jako ponadregionalnego ośrodka przemysłu tekstylnego,już 24 marca 1873 r. otworzono w mieście filię banku, na czele której stanął początkowo Dawid Chwoles.
  Po nim zarząd filii przejął szlachcic Starczewski, później zaś Marcin Sawicki. Przed 1887 r.białostocki oddział wileńskiego banku funkcjonował w domuprzy ul. Niemieckiej (ul.Kilińskiego 23) i dopiero w wyniku aktu kupna z 1900 r., razem z agenturą Wileńskiego Banku Ziemskiego, przeniósł się do własnego budynku.
  Akt kupna nieruchomości od Izaaka Barasza potwierdził zarząd banku na posiedzeniu 21 marca 1900 r., toteż budowę nowego gmachu rozpoczęto dopiero po tej dacie. Natomiast w 1908 r. od strony ul. Mikołajewskiej zbudowano zachowaną do dziś,frontową trójkondygnacyjną kamienicę, w której zlokalizowano obszerne, kilkupokojowe lokale mieszkalne dyrektora i pracowników banku.
  Bank przetrwałdo 1915 r., kiedy został razem z dyrektorem Sawickim wywieziony został do Rosji podczas ewakuacji Białegostoku przed ofensywą wojsk niemieckich. Jego działalność w Moskwie przerwała w 1917 r. rewolucja październikowa.
  W 1921 r. opustoszały budynek pod nowym adresem ul. Sienkiewicza 40 nabył założony w 1910 r. Bank Przemysłowy Warszawski, którego miejscowym dyrektorem został Julian Czabłowski, następnie zaś RomualdTylicki. Nowy Oddział Banku Przemysłowego Warszawskiego został zlikwidowany w 1925 r., a budynek przy ul. Sienkiewicza 40 przejął miejscowy oddział Banku Gospodarstwa Krajowego i w jego murach pozostawał do 1939 r. Tuż przed wojną jego zarządcą był dr Stanisław Rutowicz.
  Natomiast sąsiednia kamienica przez cały okres międzywojenny wynajmowana była na mieszkania zarówno pracowników banku, jak i przedstawicieli białostockiej finansjery, przemysłu i inteligencji.    Wśród nich można odnotować fabrykanta Izraela Szpiro, właściciela fabryki wyrobów wełnianych przy ul. Łąkowej 4 i biuro fabryczne w sąsiedniej kamienicy Baraszów przy ul. Sienkiewicza 42.
  Po 1944 r. budynek przeszedł na własność Skarbu Państwa, a ze względu na swoje oryginalne przeznaczenie bardzo szybko zorganizowano w nim agencję PolskiejKasy Oszczędnościowej.
  Dziś, po przeprowadzonej w latach 80. XX w. modernizacji i rozbudowie, nadal jest wykorzystywany w tych samych celach przez aktualnego właściciela – Bank PEKAO SA

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka
w Białymstoku

sobota, 13 kwietnia 2019

Poprzerywana kariera wziętego sznifera

 

    W przedwojennym Białymstoku miejscowe bractwo spod znaku łomu i wytrycha uprawiało swój złodziejski procederna różne sposoby. Do mieszkań spokojnych obywateli, jak też lokali użyteczności publicznej dobierali się pospolici włamywacze za pomocą ciężkich narzędzi, bardziej wyrafinowani klawiszownicy preferujący wytrychy, jak też lipkarze, szukający
uchylonych okien.
  Jednak szczególne miejsce wśród tej masy fachmanów zajmowali tzw. szniferzy, czyli złodzieje nocni, którzy przy swojej robocie wykorzystywali głęboki sen okradanych ofiar. Ferajna białostocka miała kilka przednich specjalistów w tej dziedzinie. Jednym z nich był niewątpliwie Karol Gorbik, rocznik 1902.
  Oto jego krótkie, kryminalne dossier. Pierwszy kontakt Gorbika z wymiarem sprawiedliwości przypadł na rok 1921. Wówczas to niespełna 20-letni młodzian stanął prze Sądem Grodzkim i na krótko zagościł w więzieniu przy Szosie Baranowickiej. Do roku 1928 jeszcze pięciokrotnie trafiał w ręce policji i był przekazywany do dyspozycji prokuratora. Za kratki wędrował za różne kradzieże, nie zawsze popełnione na „sznifie”, ale było widać wyraźne, że najbardziej leżały mu właśnie nocne wyprawy
do domów nic nie przeczuwających mieszczuchów.
  Na początku marca 1928 r. Garbik, swoją ulubioną porą, odwiedził mieszkanie Stanisława Huptula przy ul. Modlińskiej 2. Wyniósł z niego różne klamoty na sumę blisko 1 tysiąca zł. Część skradzionych fantów policja znalazł u pasera Jana Ptaszyńskiego.
  W gmachu Sądu Okręgowego przy ul. Warszawskiej 63 i zainkasował kolejny wyrok – 2 lata pobytu w domu poprawy. Jednak wchodząca w życie amnestia skróciła amnestię o jedną trzecią. W więzieniu Gorbik zawarł znajomość z młodszym od siebie o kilka lat Zygmuntem Gryko, również złodziejem mieszkaniowym. Po wyjściu na wolność zaczęli działać razem. Pomagała im siostra Gorbika – Teresa, jako paserka, zaś informacji o bogatych białostoczanach dostarczała Eugenia Łukasiewiczówna, etatowa służąca.
  Ona też latem 1933 roku nadała złodziejom skok na mieszkanie swojego ostatniego pryncypała Hipolita Pragi. Szniferzy pofatygowali się pod wskazany adres w nocy z 8 na 9 lipca i mocno się obłowili. Lista strat przedstawionych policji przez poszkodowanego wyglądała następująco: 2 złote dewizki, 6 złotych pierścionków, 1 bursztynowa cygarnica, 12 platerowych łyżek, 6 belgijskich dukatów, a do tego jeszcze 1600 zł gotówki.
  Jakby tego było mało złodziejska parka jeszcze raz – we wrześniu odwiedziła Pragę. Tym razemstracił on tylko jeden złoty pierścionek i brylantową broszkę. Policja zaniepokojona wzrostem letnich kradzieży w mieście wzmogła czujność. Wiosna 1931 r. na skutek akcji agentów śledczych z ul. Warszawskiej spółka dwóch panów G. musiała ogłosić czasową upadłość. Gorbik i Gryko trafili bowiem do aresztu.
  W perspektywie mieli kolejny pobyt za kratkami. Rozprawa sądowa pracowitych szniferów i ich pomagierek odbyła się 13 czerwca 1931 rok. Sędziowie nie mieli wątpliwości, co do winy oskarżonych. Karol Gorbik skazany został na 4 lata więzienia, a Zygmunt Gryko zainkasował 3-letni wyrok. Obaj też stracili prawa obywatelskie na osiem lat. Z kolei Teresa Gorbikówna i Eugenia Łukaszewiczówna miały zagwarantowany rok paki.
  Dla zgromadzonej na rozprawie publiczności , składającej się głównie z przedstawicieli białostockiego półświatka, Gorbik dał specjalne przedstawienie. Jak zanotował sprawozdawca sądowy „Dziennika Białostockiego”: „dostał ataku konwulsyjnego i padł nieprzytomny”. Sędzia przerwał odczytywanie wyroku i wezwał obecnego na sali lekarza więziennego Andrijewskiego. Ten „udzielił skazanemu pomocy”. Jakby cwany blatniak jej rzeczywiście potrzebował.

Włodzimierz Jarmolik

piątek, 12 kwietnia 2019

Strajk generalny z 1895 roku

 

   W 1895 roku w Białymstoku i okolicach miał miejsce strajk generalny. Stanęły wszystkie fabryki. Doszło do starć z kozakami. Tak białostocki strajk opisywała konspiracyjna gazeta wydawana przez PPS, "Przedświt":

"Białystok. Strajk powszechny przeciwko wprowadzeniu nowych książeczek obrachunkowych. Białystok podług „Kraju” (1894, nr 30) posiadał: 42 fabryki sukna, 55 fabryk towarów wełnianych, 5 fabryk wyrobów jedwabnych i 1 kapeluszy, liczył podówczas ludności 80 000. Przyczyny ruchu według pism partyjnych przedstawiają się, jak następuje:

Przeszło 3 lata temu rząd zaprowadził obowiązkowe dla wszystkich robotników fabrycznych książeczki obrachunkowe. Wywołały one wszędzie protesty robotników, ale żandarmerii udało się opór przełamać dzięki temu, że zaprowadzono je powoli i stopniowo, nie zaś od razu wszędzie, a skutkiem tego robotnicy nasi nie odpierali ich całą masą, zbiorowo. Protest ograniczał się do miejscowych zatargów w każdej pojedynczej fabryce i mógł być łatwo stłumiony. Ale w Białymstoku wszyscy robotnicy od razu zajęli względem książeczek postawę tak stanowczą, że władze tu musiały się chwilowo cofnąć. Dopiero w sierpniu r. b. rozpoczęto na powrót usiłowania, by robotników białostockich zmusić do przyjęcia książeczek. Grodzieńska inspekcja fabryczna zatwierdziła ostatecznie ich wzór, kazała je wydrukować i rozesłać do fabryk, aby wszyscy robotnicy bezwarunkowo zostali w nie zaopatrzeni. Na wiadomość o tym zawrzało wśród robotników w Białymstoku i okolicznych osadach fabrycznych. Jednogłośnie zdecydowano się pod żadnym pozorem książeczek tych nie przyjmować.

Dla wyjaśnienia pobudek, jakie kierowały robotnikami, rozpatrzmy treść książeczek. Najważniejszą ich częścią są rubryki dla zapisywania warunków najmu i regulaminu danej fabryki oraz do notowania wypłat i kar. Najwięcej napsuło krwi robotnikom umieszczanie w książeczkach wyciągów z ustawy fabrycznej. Najbardziej zwracają na siebie uwagę §§ 105 i 106. Pierwszy z nich mówi, że fabrykant ma prawo zerwać umowę już wskutek hardości robotnika, drugi – pozwala robotnikowi żądać zerwania umowy dopiero wskutek pobicia i ciężkich zniewag ze strony fabrykanta. Dalej uderzają w oczy przepisy o karach, które fabrykant może samowolnie nakładać na robotnika. Wreszcie idą wyjątki z kodeksu karnego o karach za takie przestępstwa jak zmowa, strajk, odejście od roboty itd. Robotnicy – widząc pod tym wszystkim podpisy członków komisji fabrycznej, inspektora i największych fabrykantów białostockich, widzieli w ustępie o karach za strajki manewr dla odstraszenia ich od zmów, bardzo częstych w Białymstoku.

Jeżeli można powiedzieć, że książeczki obrachunkowe są faktycznie usankcjonowaniem niewolniczej zależności robotników od kapitalistów, to wszakże pewna część robotników widziała w nich po prostu zapowiedź przywrócenia pańszczyzny w najliteralniejszym tego słowa znaczeniu. Utwierdzało to ich tym bardziej w oporze, a okoliczni chłopi, którzy dawali strajkującym wiele dowodów sympatii i dzielili się z nimi żywnością, podtrzymywali ich w tym mniemaniu. Wielu chłopów zresztą wypowiadało pogląd, że pańszczyzna robotników fabrycznych będzie wstępem do przywrócenia jej i na wsi. We wtorek 20 sierpnia stanęła pierwsza fabryka – Kommichau, zatrudniająca 256 robotników. W sobotę od rana stanęła fabryka kapeluszy Brauneck i Fossa. W ciągu tegoż tygodnia robotnicy wszędzie poodbierali z fabryk paszporty, gdyż rozniosła się pogłoska, że mają je poprzyszywać do książeczek. 25 sierpnia została wydana odezwa Białostockiego Komitetu Robotniczego PPS. W poniedziałek 26 sierpnia stanęły wszystkie fabryki i warsztaty w Białymstoku i okolicy. W niedzielę już przybył gubernator grodzieński wraz z żandarmami i inspekcją fabryczną. Nic nie wskórał. We wtorek rano (27) została rozklejona jego odezwa. W nocy z wtorku na środę nasi porozklejali proklamację tak mocno, że salcesony do 10 rano byli zajęci jej wyskrobywaniem. Dwa słupy latarniane z tego powodu wyciągnięto i zaniesiono do policmajstra. Wrażenie nasza odezwa zrobiła bardzo dobre. Wojska sprowadzają coraz więcej. W paru miejscach kozacy bili strajkujących. Aresztowanych po paru dniach wypuszczono na wolność.

Warto przytoczyć parę szczegółów z działalności władz. Z początku były one dość pewne swego. Do Brauneck i Fossa przyszedł w sobotę 24 sierpnia inspektor fabryczny i kazał rozpalić ogień pod kotłem, zapewniając, że robotników sprowadzi. Przedwczesnej obietnicy nie mógł dotrzymać, ogień musiano zgasić. Gubernator zaraz po przyjeździe rozmawiał z robotnikami, rezultatem „rozmowy” było aresztowanie 2 robotników, których zresztą musiano wkrótce puścić. W poniedziałek 26 sierpnia fabrykant Kommichau wskazał 6 swoich robotników jako hersztów; żandarmi sprowadzili ich do kantoru i zmusili ich do wzięcia książeczek, sądząc, że za „hersztami” pójdzie i reszta; robotnicy ci, którym towarzyszyły i zachęcały do wytrwania ich żony, od razu oświadczyli, że chociaż pod przymusem wezmą książeczki, to jednak do roboty nie pójdą; tak się też i stało. Do fabryki Brauneck i Fossa sprowadzono gwałtem 12 robotników i – kazano im pracować… pod dozorem policji; i to oczywiście pomóc nie mogło, tym bardziej, że zwykle w fabryce tej pracuje 180 ludzi, których policja przy wymuszonej pracy wszystkich już nie byłaby w stanie dopilnować. Po doświadczeniu z pierwszej „rozmowy” z gubernatorem robotnicy w żadne pertraktacje nie chcieli z nim się wdawać, słusznie obawiając się aresztowania „rozmawiających”: dwukrotne zapraszania do „rozmowy” (przed fabrykami Kommichau i Wieczorka) spełzły na niczym. W fabryce Wieczorka, która miała pilny obstalunek dla kolei, władze pozwoliły 60 robotnikom pracować bez książeczek. W ogóle strajk sprawił ogromne wrażenie na władzach. Oficerowie wojsk przyprowadzonych pouciekali ze swych mieszkań prywatnych do koszar. Miejscowy naczelnik żandarmerii w domu prawie nie bywał, nocował niekiedy na dworcu kolei, schudł i zmizerniał do niepoznania.

W Choroszczy, pod Białymstokiem, gdzie strajkowano również powszechnie, robotnikom pomagała ta okoliczność, że ogromna ich większość posiada tam własne domki i ogródki. Zresztą sporo strajkujących poszło tutaj na robotę do chłopów, którzy, jak zaznaczyliśmy, bardzo sympatycznie traktowali ich. Była w tej osadzie i bójka z kozakami – w czasie odwiedzin gubernatora. Wszedł on do jednej z chałup, za nim pewna część tłumu robotniczego z ulicy, po czym – kozacy. Reszta tłumu, widząc kozaków, wywnioskowała, że ci będą bić znajdujących się w chałupie i rzuciła się na kozaków.

Białystok w czasie strajku wyglądał oryginalnie, jak nam pisze jeden z korespondentów. „Miasto zwykle dość ruchliwe, z kominów fabrycznych zawsze unoszą się kłęby dymu, a teraz… pustki, cicho wszędzie, tylko raz po raz rozlega się stuk podków o bruk miejski, to kozackie patrole… Mongolskie, ogorzałe twarze ciekawie oglądają miasto i budynki; jako wojsko nieregularne, jadą uzbrojeni niejednakowo: u jednego w ręku tylko nahajka, u drugiego sterczy ponad głową wysoka pika; jadą jak kto chce, każdy siedzi na siodle inaczej do swego sąsiada i w pozie swobodnej, nie zaś jak wymusztrowany żołdak nowoczesny. Doprawdy, zdaje się, jakby wróciły czasy tatarskich najazdów”.

Już w poprzednim numerze „Przedświtu” zaznaczyliśmy, że proklamacja PPS została przez ludność robotniczą przyjęta bardzo dobrze. Rozpowszechniono ją nader starannie, a oprócz egzemplarzy rozklejonych rozrzucono ją w wielkiej ilości po podwórzach zamieszkanych przez robotników. „Proklamacje” rządowe spotkało inne przyjęcie: w wielu miejscach zrywano je i niszczono. Pierwsza z nich, pochodząca od inspektora fabrycznego, nakazywała powrót do roboty na dzień 26 sierpnia. Druga – gubernatora – datowana z 26 sierpnia – rozkazywała to samo, ale już na dzień 28 sierpnia. Ostatnia straszyła robotników § 273 kodeksu karnego, który brzmi: „Jeżeli kilka osób bez wszelkiego jawnego powstania (sic!) lub oporu władzom ustanowionym przez rząd – zmówi się w celu niewykonywania jakiegokolwiek rozporządzenia tych władz lub uchylania się od spełniania jakiegokolwiek obowiązku państwowego lub społecznej – to za to hersztowie i podżegacze ulegają pozbawieniu pewnych szczególnych praw i przywilejów i więzieniu od roku i 4 miesięcy do 2 lat; inni zaś – więzieniu od 4 miesięcy do roku i 4 miesięcy”.

Komisjonerzy rozesłali do swych odbiorców ogłoszenie gubernatora na dowód, że nie mogą wypełnić zamówienia. Z manewrów odwołano 2 bataliony piechoty, a kilka sotni kozaków rozbiło obóz pod miastem. Olbrzymie rozmiary strejku (w tym czasie liczbę strajkujących podawano na 26 tysięcy) przejęły strachem najeźdźców: oficerowie poopuszczali swe mieszkania w mieście i przenieśli się do koszar, a żandarmi w głos oburzali się na „naczalstwo”, że nie sprowadzono więcej wojska. Wszystkich aresztowanych wypuszczono, a policmajster ogłosił, że robotnicy, jeśli chcą, mogą się zebrać. Zebranie odbyło się 2 września za miastem koło Skorup; przyszło z górą tysiąc robotników, przyjechał też policmajster z inspektorem i zaczęli dowodzić, że w tych książeczkach nic złego nie ma; z tłumu odpowiedziano im, że jeśli tak dobrze, to niechaj pan policmajster sam do roboty idzie.

Fabrykanci ze swej strony też starali się przyciągnąć robotników do roboty różnymi obietnicami. Tak Kommichau obiecywał pozmieniać u siebie niektóre punkty tabeli z karami; Rozental z właściwym sobie sprytem obiecywał spuścić 30 procent (!) z tych książek, a na resztę podpisać się tylko i można nie brać; Charam okazał się jeszcze dowcipniejszym i proponował robotnikom z nim piśmienną umowę u notariusza, że prawa wypisane w książeczce nie będą do nich stosowane (sic!) itd., itd.

Księża, jak zwykle, też nie pozostali w tyle. Proboszcz w Choroszczy przejął się tak mowami gubernatora i inspektora, że tuż za nimi zaczął z zapałem przemawiać do robotników przeciw strajkowi; nie dokończył jednak, gdyż kazano mu pilnować swego kościoła i do strajku się nie mieszać, przy czym posypały się nań przekleństwa, a podobno i coś gorszego. Dziekan białostocki Wilhelm Szwarc w niedzielę (1 września) też wystąpił z kazaniem przeciw strajkującym.

Wszystko to jednak nie skutkowało. Postanowienie robotników było tak silnym, że mógł je złamać jeden tylko wróg – głód. A ten, wobec niemożności przy naszych stosunkach politycznych należytego pieniężnego poparcia strajkujących z innych punktów, nie kazał na siebie długo czekać. Po 2 tygodniach strajku głód zaczął się dotkliwie dawać we znaki rodzinom robotniczym. Przyspieszył go jeszcze rząd, nakazując zamknąć wszystkie lombardy na cały czas strajku. Przy tym zaczęły się na nowo areszty: 2 września aresztowano 5, a 8 – 9 robotników.

W nocy z 7 na 8 września została rozrzucona i rozklejona druga odezwa Białostockiego Komitetu Robotniczego PPS.

Poczynając od poniedziałku 9 września pod naciskiem głodu zaczęto częściowo powracać do pracy. W Choroszczy i kilku innych fabrykach trzymający się jeszcze solidarnie robotnicy chcieli zakończyć strajk uzyskaniem podwyżki płacy.

Wkrótce po strajku wypuszczono wszystkich aresztowanych, lecz następnie aresztowano stolarza Piecha z fabryki Kommichau i włościanina ze wsi Jarówki.

Udział partii, oprócz wydania 2 odezw, wyraził się tym, że CKR, pomimo szczupłości swoich środków, udzielił Komitetowi Białostockiemu subsydium w ilości 125 rb.

Stronę organizacyjną wyjaśniają 2 powyższe wyjątki z listów 2 ówczesnych członków CKR. W pierwszym z dn. 12 IX S. W. pisze:

„»Nasi« w Białymstoku zajęli takie stanowisko: strajk bądź co bądź nie zmusi rządu do ustąpienia z książeczkami, wobec jednak ogólnego podniecenia i gotowości do strejku bezwarunkowo BKR nie mógł pozostać w tyle i musiał podjąć te roboty, które by: 1) wlały w cały ten ruch więcej świadomości politycznej i nienawiści do rządu całego, a nie urzędników tylko (jak to niektórzy z robociarzy myśleli), 2) wskazały na potrzebę stałej walki z rządem w szeregach PPS i pod jej sztandarem. Rozumie się, nie wszystko jeszcze w tym względzie zrobione prawdopodobnie puścimy jeszcze po skończeniu się strajku specjalny flugblat 2-4-stronicowy. Głupio tylko, że powracają do roboty częściowo, a nie wszyscy razem; inne by to wywarło wrażenie na wszystkich i na rząd. Ja pewien czas, wnioskując z zacięcia się robociarzy, myślałem, że strajk może się skończy wyludnieniem się Białegostoku; tak ludziska wynosili się stamtąd; przyjeżdżający z Rosji kupcy z zamówieniami (teraz właśnie zaczyna się sezon), widząc co się dzieje, jechali albo do Łodzi, albo też do Rosji, fabrykanci za łby się z rozpaczy brali, a Kommichau miał się gdzieś wyrazić, że jeżeli strajk potrwa jeszcze tydzień, to Białystok upadnie!”.

Drugi członek CKR (M.-2) pisze dn. 7 IX:

„Nigdyśmy tu nie byli silni. Robota szła słabo, bez dobrego kierownictwa i temperamentu kongresowiaków. No i ciemnota większa. Pomiędzy robotnikami zawsze istniała, jak się nasi wyrażają »ahrynalna partia«, która świadomie wrogo do »kwestii socjalnej« się odnosiła i twierdziła, że przeszkadza ona zdobyczom robotniczym. Przemysł tu półeuropejski, typ miasta małomiasteczkowy… Strajk jest najzupełniej żywiołowym z dodatkiem przesądów, strachów pańszczyźnianych i najzupełniejszego niezrozumienia rzeczy. Nasi robociarze stali na razie przeciwko awanturze, tłumacząc, że książeczki praw nie zmienią, i tylko potem poszli za ruchem. Tłumaczy to zarazem nasze stanowisko: nie mogliśmy ostro wypowiedzieć się »za« i ograniczyć się musimy do tłumaczenia zjawisk”.

(Opr. Edward Horsztyński/

środa, 10 kwietnia 2019

Sienkiewicza 40-44.Majątek rodziny Baraszów

 

  Dziś trzecia część historii obszaru położonego między dzisiejszymi ulicami Warszawską, Sienkiewicza i Ogrodową, który w 1897 r. uwiecznił na zdjęciu Józef Sołowiejczyk, przygotowując album widoków miasta - prezent władz Białegostoku dla cara Mikołaja II w czasie jego wizyty.
  Wiemy już, że początki tego terenu możemy śledzić od początku XVIII w., gdy został on nadany przez Stefana Mikołaja Branickiego miejscowej parafii katolickiej.
  Na początku XIX w. posesję wydzierżawili pruscy urzędnicy Kirhoff i Scholle, z których drugi zbudował w narożniku ówczesnych ulic Bojarskiej i Wasilkowskiej murowany parterowy dom.
  Następnymi właścicielami domu i dzierżawcami placu były rodziny de Sempigni oraz Korybut-Daszkiewiczów, a od 1871 r. supraski kupiec Karol Robert Zende.  Zende traktował majątek w  narożniku ul. Aleksand rows- kiej i Mikołajew skiej jako źródło dochodów.
  Najpierw w 1874 r. wynajął swoją własność fabrykantowi Alfonsowi Altowi, ale jeszcze tego samego roku spisał nowy kontrakt dzierżawny z białostockim kupcem Jankielem Baraszem, któremu ostatecznie 19 stycznia 1877 r. odsprzedał nieruchomość. Według aktu kupna-sprzedaży, na  gruncie dzierżawionym od parafii stał wciąż tylko murowany parterowy dom pamiętający czasy Jana Scholle.
  Nabywca, Jankiel Barasz, był szczególnie zainteresowany tym majątkiem, gdyż w bliżej nieznanym czasie nabył sąsiednią nieruchomość pozostającą w posiadaniu rodziny Bielawskich, scalając obie działki w 1877 r. Baraszowie to jedna z najstarszych i najbogatszych białostockich rodzin żydowskich.
  Już w 1810 r. przy ulicy Małej Gumiennej, czyli przy dzisiejszej ul. Spółdzielczej, nieruchomości posiadali Josel i Bejrach Barasz, zaś w 1825 r. wykaz właścicieli kramów funkcjonujących w tzw. „starych rzędach”, jak określano wówczas lokale handlowe w ratuszu, odnotowuje Szlomę Josela Barasza handlującego skórami oraz Icka Barasza, handlarza drobnymi towarami.
  Interesujący nas w tym momencie Jankiel Barasz był synem Jowela i Sory Baraszów. Jowel zmarł przed 1862 r., tego bowiem roku jego spadkobiercy dokonali podziału między siebie pozostałego po nim spadku.   Z zachowanego aktu podziału możemy wnioskować, że już wówczas rodzina Baraszów dysponowała pokaźnym majątkiem w Białymstoku, w tym dwoma domami – drewnianym i piętrowym murowanym – przy ul. Wasilkowskiej (ul. Sienkiewicza 16), murowanym parterowym domem przy ul. Lipowej oraz sklepem we wspomnianych „starych rzędach” pod  nr 21. W 1862 r.
  Jankiel Barasz określony został jako kupiec 3 gildii, a w wyniku podziału spadku otrzymał na własność murowany piętrowy dom przy ul. Wasilkowskiej. Bracia Jowela, Icko i Mowsza, otrzymali – pierwszy z nich dom przy ul. Lipowej, natomiast drugi drewniany dom przy ul. Wasilkowskiej.
  W kolejnych dekadach Jankiel osiągnął najwyższą pozycję majątkową, znacznie rozbudowując majątek, m.in. o kolejny dom przy ul. Wasilk owskiej oraz nieruchomości w Wasilkowie, gdzie założył fabrykę włókienniczą.
  Do listy zakupionych majątków należy także dodać nabytą w 1877 r. omawianą działkę na  rogu ówczesnych ul. Aleksandrowskiej i Mikołajewskiej.  Jankiel Barasz żonaty był z Bejlą Hindą, z którą miał pięcioro dzieci: Efroima Fiszela (ur. 1840 r.), Gołdę (ur. 1844 r.), Kiwę (ur. 1846 r.) oraz bliźnięta Mowszę i Icka (ur. 1847 r.). Zmarł 3 sierpnia 1891 r. uprzednio zapisując testamentem interesujący nas majątek najmłodszemu synowi, Ickowi (Izaakowi) Baraszowi, pozostały zaś spadek sądownie podzielono między wdowę i resztę potomków.
  W  posiadanie nieruchomości Izaak Barasz został sądowo wprowadzony w lutym 1892 r., a już 3 marca tego roku przekazał ją w dzierżawę niemieckiemu kupcowi Adolfowi Gielichowi na okres 5 lat. W tym czasie na  posesji na rogu ul. Aleksandrowskiej i Mikołajewskiej stał wciąż tylko murowany parterowy dom zbudowany przez Jana Scholle.
  Kontrakt zawarty z Gielichem zakładał, że nowy zarządca będzie mógł wznosić na działce nowe budynki. Zapis ten Gielich wykorzystał bardzo szybko, gdyż już w czerwcu 1892 r. na omawianej nieruchomości
stała nowo zbudowana murowana kamienica, usytuowana w pierzei ul. Mikołajewskiej.
  Kamienica ta położona była bliżej starego domu i skrzyżowania ul. Aleksandrowskiej i Mikołajewskiej. Na początku 1895 r. Barasz zwrócił się do białostockiego dziekana ks. Wilhelma Szwarca z prośbą o zgodę na wykupienie pozostającego wciąż w dzierżawie placu.
  Ustalenia władz duchownych i państwowych trwały do września 1896 r. Stosowny akt kupna-sprzedaży zawarto 23 października 1896 r. Izaak Barasz nabył grunt o powierzchni 506 sążni kw., na którym stały należące do kupującego budynki: murowany parterowy dom stojący frontem do ul. Aleksandrowskiej, dwa murowane budynki piętrowe oraz mniejsze obiekty o charakterze gospodarczym (spichlerz, chlew itp.).   Oznacza to, że pomiędzy 1894 a 1896 r. Barasz wybudował na posesji kolejny piętrowy dom mieszkalny, ustawiony w bezpośrednim sąsie- dztwie wcześniejszego obiektu, również w pierzei ul. Mikołajewskiej.   Stan ten został uwieczniony na wspomnianym zdjęciu Józefa Sołowiejczyka. W  tym czasie w jednym z budynków działał zakład tkacki Izaaka Barasza. Pozostałe domy były wykorzystywane jedynie w celach mieszkalnych. O dalszych losach posesji między ulicami Sienkiewicza, Warszawską i Ogrodową opowiem za tydzień


Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

piątek, 5 kwietnia 2019

Niezwykle ciekawa rozprawa




                                                             Echo Białostockie 1935 r.