sobota, 23 lutego 2019

O BIAŁYMSTOKU (z łezką w oku) Irena Łucyk

 
   Gdzież to miasto tętniące życiem Dzień - noc przez rok cały O barwnej i ciekawej mozaice ludności? Miasto w którym mniejszości Większością się stały, A wszyscy żyli zgodnie w braterskiej jedności?...
 Gdzie gęsto się piętrzyły fabryczne kominy, A wycie ich syren za zegar wystarczał?... Miasto - może nie piękne, ale sercu miłe…
 Kamienice czynszowe, domy i chałupki, Przytulone do siebie, gęsto rzędem stały... Sklepy i sklepiki, kramiki i budki Nawet w samym centrum licznie wyrastały.
 Wokół starego ratusza wieczny gwar panował. Kupcy głośnym wołaniem zachwalali towar, Wabili klientów, do sklepu wciągali, Targowali zawzięcie… Gestykulowali...
 Dziś Rynek Kościuszki tak jakoś się skurczył... I ratusz też przysiadł cichy i milczący... Już nie ma wielkich parad, tańczących rumaków, Ni ułanów zadziornych, oczy panien rwących.
 Nieco w lewo Fara - gotyk nadwiślański... Następnie rząd kamienic zasobnych, mieszczańskich... A na zakręcie „Savoy” tę ulicę zwieńczał. Tuż obok „Ritz” dumnie mury swe wypiętrzał...
 A parę kroków w prawo otwierały wrota Brama pałacowa i Wersal Podlaski. To perła w koronie, chluba tego miasta.
 Obok Ogród Miejski. Kiedyś szczęśliwy, radosny, Pełen dziatwy i ptaków, starych drzew, zieleni... Koncerty, spotkania, loterie... Od wiosny Po jesień złocistą kolorów i cieni...
 Naprzeciw gmach biały, duży, zamaszysty, Seminarium kształcące świetnych pedagogów. Mur biały go okalał, zawsze świeży, czysty. I dzikie pięło się wino. I zwieszało kiście.
 I teren zamknięty tam się rozpościerał. W nim stawy, sadzawki i prastare drzewa, Łąki, ogród, boiska, tenisowe korty – po Świętojańską z lewa, A wprost - do Wersalskiej, co Akademicką się teraz nazywa. Wkrótce wszystko oddano miastu na użytek. To są Planty właśnie. I dobrze się stało... Ale gdy myślą wracam, ogarnia mnie smutek, Że z tych prastarych dębów, lip, grabów i buków  Prawie nic nie zostało...
 A za Miejskim Ogrodem „buda” nasza stała, Jabłonowskiej „klasztorem” przez złośliwców zwana. Ale bo był w niej rygor – ostry nie do wiary... A jednak ceniona. Co więcej – kochana...
 Dużo można by prawić, jak „ongiś” bywało…
 Tamto szczęśliwe miasto – zabiła je wojna. Znikł uliczek, zaułków labirynt splątany... Tylko pamięć została. Wiecznie niespokojna Sprawdza i odtwarza to, co zapomniane...

* 8 lipca 1993 (data powstania tekstu pierwotnego;  powyższa skrócona wersja powstała później).  Z tomu „Wiersze wybrane”

Cały  artykuł
Kurier Poranny 22.02.2019 r.

Pół tuzina artykułów i siedem i pół roku kratek

 

   Najwyższe wyroki, jakie ferował białostocki Sąd Okręgowy w okresie międzywojennym dotyczyły najcięższych zbrodni - zabójstwa, okrutnego bandytyzmu, zdrady państwa czy malwersacji na dużą skalę.   Szczególnie pracowici złodzieje, wielokrotnie trafiający za kratki, a później z uporem powracający do swojego procederu, także mogli zainkasować nielichą odsiadkę. Kodeks Postępowania Karnego przewidywał  im w ostateczności siedem i pół roku więzienia.  Jako jeden z nielicznych na bruku białostockim został tak uhonorowany Jan Piłasiewicz, złodziej mieszkaniowy, a w razie potrzeby i kieszonkowiec.
  Dla zmylenia stróżów praw a posługiwał się także częs to nazwiskiem Jan Moroz, zapożyczonym od swojej żony Zofii, również niezłej kombinatorki. 
  Na przełomie maja i czerwca 1937 r. miejscowy Wydział Śledczy mieszczący się przy ul. Warszawskiej 6 odnotował szereg zuchwałych kradzieży mieszkaniowych dokonanych w różnych rejonach Białegostoku. Wszystkie były do siebie bardzo podobne. Złodzieje wybierali z reguły mieszkania na pierwszym lub drugim piętrze i dostawali się do nich przez uchylone z powodu upałów okna. Wkrótce policja odkryła również sposób w jaki owi lipkarze wdrapywali się z ziemi na wcale znaczną wysokość. Pod jednym z okradzionych domów znaleziono długi drąg, który dla sprawnego złodziejaszka mógł doskonale zastąpić drabinę, a był znacznie łatwiejszy w transporcie.
  Prowadzący śledztwo policjanci byli oczywiście ciekawi, kto spośród białostockich przestępców wpadł na ten oryginalny sposób wspinaczki. 
  Wkrótce ciekawość funkcjonariuszy śledczych została zaspokojona. Szpicle policyjni donieśli, że w mieście pojawił się znowu Jan Piłasiewicz, pomimo młodego wieku rutynowy już doliniarz i włamywacz. Za ostatni swój występ w Sokółce dostał 2-letni wyrok. Zamiast przykładnie go odsiedzieć, uciekł z więzienia w Brześciu Litewskim. Wywiadowcy zaczęli się więc rozglądać po melinach i zakamarkach za 30-letnim złodziejem. 
  Policji znana była również słabość Jana Piłasiewicza. Otóż lubił on bardzo uczestniczyć w różnych odpustach i świętach religijnych, podczas których dawał upust swoim zdolnościom kieszonkowym. Ponieważ właśnie 13 czerwca, w dzień św. Antoniego, miał odbywać się w Niewodnicy popularny odpust, Wydział Śledczy postanowił na wszelki wypadek wysłać tam grupkę swoich ludzi w cywilu.  Przewidywania policjantów okazały się jak najbardziej trafne. Piłasiewicz nie darował odpustowym tłumom i zjawił się w Niewodnicy ze swoimi pomagierami.
  Jednym z nich był inny „gwiazdor” albumu białostockich przestępców –  Henryk Gebauer, rodem z Warszawy, ale operujący z upodobaniem na całych kresach.  Policjanci poczekali aż Piłasiewicz sięgnie do kieszeni bogato odzianego włościanina i wówczas złapali go za rękę na gorącym uczynku. Po kilku dniach intensywnych przesłuchań i konfrontacji z poszkodowanymi białostoczanami władze policyjne ustaliły ponad wszelką wątpliwość, że to właśnie Piłasiewicz i Gebauer są poszukiwanymi usilnie zło
dziejami mieszkaniowymi. Według złożonych zameldowań naliczono 15 kradzieży przez otwarte okna, które poszły na rachunek zuchwałej spółki. 
  Sprawa Piłasiewicza, Gebauera oraz ich etatowego pasera Borysa Golda trafiła na wokandę Sądu Okręgowego przy ul. Mickiewicza 5 w połowie lutego 1938 r. Oskarżający wiceprokurator Ojrzyński wyliczył artykuły 23, 31, 60, 84 i 257, pod które podpadali obwinieni przestępcy. Domagał się najwyższej kary.
  Przed składem sędziowskim przedefilowało kilkunastu świadków. Piłasiewicz i jego kompan nie mieli obrońcy. Na następny dzień sędzia Gielniowski ogłosił wyrok – 7 lat i sześć miesięcy pobytu za kratkami dla obu.  Takiej surowości wobec białostockich opryszków dawno nie pamiętano.

Włodzimierz Jarmolik