czwartek, 28 września 2017

Białostocki "Barbershop"

 

   Niegdyś o prawdziwych fryzjerach pisano wzniosłe ody. W 1936 r. białostocki rymopis ułożył o nich taki oto rym :
" Kto chce niech wierzy ,Lecz fryzjerzy ,To szczególnie  miła nacja. Ondulacja, Farbowanie, Odmładzanie. To strzyżenie,To golenie Mycie głowy i fryzurki ,Raz nożyczki, to znów rurki. Oj te wszystkie Władysławy, Stanisławy Lub  Henryki - To  chłopczyki  . Wielce psotne, A wesołe, a obrotne . Brać fryzjerska niech nam żyje,Niech nam goli łby po szyję! "
   Jednym z najsłynniejszych mistrzów grzebienia w międzywojennym Białymstoku był maestro Wincenty Karp. Jego zakład mieścił się w samym Ritzu. Jesienią 1934 roku podekscytowane elegantki opowiadały sobie o niezwykłych nowościach jakie nastały u Karpia. Sprowadził on "trzy różnorodne aparaty najlepszych firm światowych do trwałej ondulacji". Pierwszy aparat elektryczny spiralny, "nadawał włosom fale bez układania". Drugi, też elektryczny, służył do skręcania loków. Trzeci był na parę. Mistrz uspokajał, że "obawa spalenia włosów jest wykluczona" i w ogóle cała elektryczno -parowa operacja na główkach nadobnych białostoczanek jest najzupełniej bezpieczna. Nad całym przedsięwzięciem czuwała "specjalistka" przeszkolona w Ameryce! Karp, chcąc zachęcić panie do korzystania z tych nowości, 20 listopada 1934 r. ogłosił "miesiąc trwałej ondulacji po rewelacyjnie niskich cenach". Ale tak pięknie i elegancko to wszędzie nie było.
  W 1935 r. ogłoszono, kolejne już, rozporządzenie "o zakładach fryzjerskich". To, że "fryzjernie" miały mieć ściany pomalowane na jasne kolory, z olejnymi, a więc zmywalnymi, lamperiami oraz szczelne podłogi, było zrozumiałe. Sprzeciw budził już jednak zakaz łączenia mieszkania i zakładu. Ale to czego dalej wymagano, to już był istny zamach na fryzjerskie kanony. "Każdy zakład fryzjerski musi posiadać umywalnię z wodą bieżącą, dostateczny zapas czystej bielizny, wycieraczki do obuwia, kosze na śmieci i napis: Nie pluć na podłogę". A co robić jak przy strzyżeniu włos człekowi do gębuli się dostanie i świerzbi nie do wytrzymania? No, ale że "nie wolno dmuchać na klienta", to już przesada. To jak mu zza kołnierza ścinki jego włosów wyciągnąć? Albo zarządzili, że "nie wolno wprowadzać psów", a na dodatek kazano napisać, że "uprasza się o wycieranie obuwia".


   To szewc, czy fryzjer? A dalej, że "pracownik fryzjerski musi mieć zdrową jamę ustną, gdyż podczas pracy, oddychając jest zwrócony twarzą do klienta". To na czczo ma strzyc? A jak przekąsi śledzia z cebulką, to tyłem ma stać do klienta? Dalej zarządzający już całkiem powariowali, nakazując "twarz klienta zmywać wyłącznie za pomocą czystej serwetki", oraz przestrzegali przed ponownym używaniem zużytych wacików do pudrowania. Fryzjer nie mógł też nosić brzytwy w kieszeni. To niby gdzie miał ją mieć? Starosta, któremu podlegała kontrola zakładów fryzjerskich miał sprawdzać, czy golibroda ma "czyste i obcięte paznokcie". Spróbował by taki mądrala bez długiego paznokcia na małym palcu wytyczyć idealny przedziałek na głowie klienta.
  Wszyscy narzekali, ale cóż. Niestosującym się do tych zaleceń zamykano zakłady. Można było łatwo przewidzieć, że pojawi się wnet podziemie fryzjerskie. Zaczęto strzyc "przy drzwiach zamkniętych". W maju 1937 r. procederem tym zajęła się białostocka Izba Rzemieślnicza. Postanowiono zwrócić się "do odnośnych władz z prośbą o wydanie surowych zarządzeń, zmuszających do zlikwidowania nielegalnej pracy". Oj ciężki był los fryzjera za sanacji.

Andrzej Lechowski