piątek, 18 sierpnia 2017

Wydra

  Tymi sprytnymi i szybkimi złodziejaszkami, zajmującymi się wydrą byli  małolaty z Chanajek, Piasków  czyli biednych, ubogich dzielnic leżących w  samym pobliżu bogatego centrum miasta .
  W styczniu 1923 r. ofiarą kradzieży padła niejaka M. Kozłowska. Przechodziła ona Rynkiem Kościuszki, niosąc w ręku węzełek z chustki, a w nim m. in. 110 tys. marek. Jakiś chanajkowski figlarz tak zręcznie się koło niej zakręcił, że zamienił babiny węzełek na inny, oczywiście bez pieniędzy i nie zwrócił na siebie uwagi. Dopiero po chwili Kozłowska spostrzegła co się stało. Ale było już za późno
  W lutym szedł sobie spokojnie ul. Suraską komiwojażer Goldberg. Wyrostek w kaszkiecie wyrwał mu z ręki teczkę. Było w niej kilkanaście tysięcy marek i bezużyteczne dla złodzieja wory sukna łódzkiego. Połów raczej niezbyt obfity.
  Lepiej poszczęściło się innemu młodocianemu złodziejaszkowi, który w maju wyrwał torebkę z ręki Miny Koszekow. Działo się to na ul. Sienkiewicza. Okradziona uderzyła na alarm. W ślad za zuchwałym ulicznikiem ruszyło kilku mężczyzn. Złodziej wyrzucił torebkę i pobiegł dalej. Kiedy właścicielka odzyskała stratę, nie było w niej 200 tys. marek. Sprytny wydrarz zdążył je wyjąć podczas ucieczki.
  Podobnie wyglądała przygoda Chai Karugin w sierpniu tego roku na ul. Kupieckiej. Niepozorny z wyglądu złodziejaszek wyrwał jej torebkę, w której kryło się 1,5 mln marek. Podczas pościgu ofiary kradzieży i przypadkowych przechodniów złodziej porzucił swój łup i machnął się przez parkan do pobliskiego ogrodu. Pani Chaja znalazła w torebce już tylko 900 tysięcy. Amator wydry zdążył uszczknąć jednak coś dla siebie.
  Z kolei w październiku uliczny pech spotkał Marię Czajkowską z ul. Słonimskiej. Bawiąc w śródmieściu na Rynku Kościuszki straciła skórzany sakwojaż. Jego porywacz zaś wzbogacił się o 340 tysięcy marek.
  Również w tym miesiącu na biurko dyżurnego z Ekspozytury Urzędu Śledczego trafił kolejny meldunek ze śródmiejskiego komisariatu o porwanej torebce. Poszkodowaną była niejaka panna Sz., a uszczerbek na mieniu poniosła pod kinem Apollo. Był to nie pierwszy tego rodzaju przypadek kradzieży w tym miejscu.
  Działała tutaj, zwłaszcza wieczorami sprytna szajka wydrarzy. Zwykle jeden z nich, w miarę dorosły i lepiej ubrany, zaczepiał wychodzącą z kina samotną dziewczynę z torebką pod pachą. Przypominał się jako dawny znajomy i zaczynał rozmowę. Panienka rozkojarzona romantycznym obrazem z ekranu wdawała się w pogawędkę. Na to czekał tylko inny spec od wydry. Gwałtownym ruchem wyrywał torebkę i znikał. Znajomek oczywiście rzucał się w pogoń za bezczelnym złodziejaszkiem.
Okradziona niewiasta daremno czekała na jego powrót.
  Kradnących na wydrę ujmowano rzadko. Znajomość terenu i szybkie nogi były atutem złodzieja.
O pechu mógł mówić Josel Machler, który zmachlował torebkę na ul. Kupieckiej. Ujęto go w pościgu. Okazało się jednak, że porzucona torebka jest już pusta, a jej właścicielka Cyla Terler okazała się stratna na 80 złotych. Kieszenie złodziejaszka też były puste.
  I dowiedz takiemu jego nikczemny postępek.

Kurier Poranny

Złodziej w kościele

  Kościół pod wezwaniem św. Rocha bardzo chętnie odwiedzali również międzywojenni złodzieje.
Pod koniec września 1922 roku weszła do niego młoda kobieta i zatrzymała się przed ołtarzem Matki Boskiej Częstochowskiej. Wokół nie było nikogo.Wzięła więc pręt przeznaczony do gaszenia świec i zaczęła nim zdejmować wota wiszące koło ołtarza. Zobaczył to jednak szklarz, który wymieniał właśnie szybę w jednej z bocznych naw. Zszedł z drabiny i zatrzymał złodziejkę. Na komisariacie okazało się, że nosi ona nazwisko Nowak i przyjechała na gościnne występy aż z Sosnowca.
  Było wielu złodziei, którzy tak samo jak i dzisiaj nie obawiali się zbytnio gniewu Bożego i często szukali łupu w religijnych przybytkach.
  Byli tacy, co wręcz specjalizowali się w obrabianiu kościołów, cerkwi czy synagog. Na początku lat dwudziestych ubiegłego wieku należał do nich poznaniak Józef Dakowski.
Jego występy kościelne znała cała Polska.
  Na początku 1923 roku zawitał on również do Białegostoku."W nocy z 25 na 26 stycznia dokonano w kościele parafialnym kradzieży za pomocą podrobionego klucza do drzwi zakrystii. Niewiadomy świętokradca wtargnął do świątyni i zabrał z cyberium szczerozłoty kielich (z którego wysypał komunikanty) oraz parę innych cennych przedmiotów, łącznej wartości 2 miliony marek".
  Ekspozytura Urzędu Śledczego szybko schwytała bezczelnego złodziejaszka. Okazał się nim oczywiście Dakowski. Być może policji pomogły informacje z miejscowego światka przestępczego, który nie pragnął mieć na swoim terenie obcych rzezimieszków.
  Jesienią 1926 roku kościół św. Rocha znowu odwiedził bezbożny złodziejaszek. Tym razem nie był to jednak doświadczony klawisznik, ale zwykły włamywacz, któremu wystarczył łom, żeby wyrwać z zawiasów drzwi do zakrystii. Łupem złodzieja padły liczne wota z bocznych ołtarzy.
Były to m. in. złote obrączki i, kolczyki, sznury korali czy złoty zegarek. Policja znowu miała robotę. Poszukiwania przestępcy trwały raptem dziesięć dni.Okazał się nim młodzieniec o nazwisku Władysław Prago, pochodzący z pobliskiego Grodna, który zapragnął odwiedzić, niebezinteresownie, stolicę województwa.
  Wkrótce za swój występek skazany został przez białostocki sąd pokoju na pół roku więzienia. Zbyt łagodny wyrok wydany na Prago nie usatysfakcjonował prokuratora. Wniósł natychmiast apelację do Sądu Okręgowego. Dowodził, że winowajca już trzy razy wcześniej popełnił podobne przestępstwo.
Poza tym nie jest to jakiś zwykły, biedny wieśniak, kradnący dla przeżycia, ale całkiem dobrze wykształcony synalek z mieszczańskiej rodziny. Wiosną 1927 roku Sąd Okręgowy uznał racje prokuratora i podwyższył wyrok do dwóch lat.
  Podobnie jak specjaliści od dewocjonaliów z innych miast, byli i lokalni. Ci ostatni potrafili także popracować u siebie.
  Lepiej przygotowywali robotę, stąd też rzadziej wpadali. Oto jeden z przykładów na działalność miejscowych świętokradców.
  W roku 1928 z kościoła św. Rocha zginęła skarbonka z zawartością około 300 zł. Wywiad w miejscowym światku przestępczym nic nie dał.
Nawet najbardziej pracowici donosiciele nie puszczali pary z gęby. Bardziej bali się swoich kolesiów niż policyjnej niełaski. I tak autor skoku na zasobną skarbonkę nie został odkryty.

Kurier Poranny

Białostocki karcelak


  Kto w przedwojennej Polsce nie słyszał o słynnym bazarze warszawskim - Kercelaku! Wszystko można było na nim kupić i sprzedać.Każde większe, ówczesne miasto miało swój Kercelak. Miał go więc i Białystok. Na bazarek w Białymstoku dostać się było stosunkowo łatwo.
  Jego początek miał swoje miejsce u wylotu ul. Mazowieckiej. Z ulicy zaś wchodziło się od razu na gęsto zaludniony placyk. Obok znajdowały się gęsto uczęszczane hale targowe. Jak się wydaje głównym, acz nie jedynym oczywiście towarem, na białostockim Kercelaku była różnego rodzaju starzyzna.
  Oto kilka obrazków wyjętych z relacji białostockich dziennikarzy, od czasu do czasu penetrujących to miejsce. Z boku targowego placu rozłożyły się sprzedawczynie łachów, starych sukienek, łachmanów, pokrzywionych butów i starych pepegów. Przy straganie siedziała stara, brudna przekupka, ledwie widoczna zza sterty swojego towaru. Zajadała chleb z odrobiną szczypioru.
  Z obojętną miną przyglądała się podchodzącym klientom. To była handlarka, która w tym samym miejscu siadywała od lat. Stare rzeczy skupowała po różnych domach, a później starała się sprzedać je z jako takim zyskiem.
  Obok rozłożyła swój towar biedna wymizerowana kobieta. Ona oferowała własne sukienki, znoszone i pocerowane, pomężowskie kamasze i inną biedną, rodzinną konfekcję.
Nieco dalej stała pani w kapelusiku o anemicznej twarzy. Ta przyniosła na rynek poduszkę. Dobra poduszka z pierza - zachwalała - za jedyne 3 złote.
  Ludzie przechodzili jednak obojętnie obok, szukali innych atrakcji. Stary gospodarz targował kapelusz. Znoszony, filcowy, zielony - jeden z wielu, które trzymał w ręku stary Żyd.
W końcu nie kupił, twierdząc, że jest za mały. Zawiedziony żydowski przekupień, obrzucił pogardliwym wzrokiem chłopaka i stwierdził, że kapelusz jest nie dla niego. Dlaczego? Bo nie będzie pasował. Obrażony wieśniak odszedł pośpiesznie do innych sprzedających.
  O kilka kroków dalej jakiś staruszek siedział z obojętną miną, z przewieszoną przez ramię parą spodni. Obok zaś odbywał się głośny targ. Handlarze wyrywali sobie z rąk przyniesione ubranie.
  Krytykowali rękawy, nogawki spodni, że wystrzępione. Kiedy speszony nowicjusz tłumaczył, że to przecież angielski materiał, pytali o cenę. Słysząc o 11 złotych, pukali się w głowę i odchodzili.
Osamotniony oferent amerykańskiego garnituru już tego dnia go nie sprzedał. Na rynku bowiem pomiędzy zawodowymi handlarzami istniała duża solidarność. Jak już raz kogoś zlekceważyli, nie dopuszczali do transakcji. Tam znowu transakcja nie doszła do skutku.
  Kmiotek zabrał właśnie trzy pary butów i jedną sukienczynę za 1,80 zł. Kupujący i sprzedający podali sobie ręce. Jeden zadowolony, że dobrze kupił, drugi, że dobrze sprzedał. Kto kogo nabrał, trudno było powiedzieć. W środku rynku handlowano innymi przedmiotami.
  Były to m.in. krawaty, spinki, kołnierzyki czy mankiety. Wszyscy głośno zachwalali swój towar i nawoływali do handlu.
  Ciszej zachowywali się tylko sprzedawcy książek. Mieli różne, oczywiście używane, niekiedy bardzo. Były więc tu książki rosyjskie, żydowskie, niemieckie, polskie. Beletrystyka, dzieła naukowe, podręczniki. Tołstoj - za 5 gr, Lermontow 5 tomów za 40 gr., 20 różnych pozycji za 3 zł.
  Białostocki Kercelak był oczywiście naturalnym środowiskiem dla chanajkowskiej biedy. To mieszkańcy tej dzielnicy głównie tu handlowali, sprzedawali i kupowali.
Chanajki dostarczały oczywiście tutaj swoich złodziejaszków i naciągaczy. Ci mieli też swój trefny towar. Były to kradzione zegarki, zakazane zapalniczki, sztuki nowego materiału, palta czy marynarki.
  Ciemne typki z ul. Cichej, Pieszej, Marmurowej czy Orlańskiej pracowały tutaj również w złodziejskim fachu. Łup zwykle nie był duży, ale ziarnko do ziarnka.

Włodzimierz Jarmolik

Pyszny Biały

 
   Pieczona drożdżowa bułka wypełniana pokrojoną w kostkę cebulą była jednym z przedwojennych białostockich przysmaków. Współcześnie znana jest głównie w Nowym Jorku pod nazwą „biały”.
Biały to jedna z odmian bajgla i obwarzanka, różni się jednak przede wszystkim cebulowym nadzieniem obficie posypanym makiem.
  Biały jest miękki, gąbczasty, ciepły, na zewnątrz lekko chrupiący. W przedwojennym Białymstoku był bardziej płaski i większy, a sprzedawany był wprost z ulicy.
  Pochodzenie pysznego pieczywa, które zdobyło serca nowojorczyków w swojej książce przedstawiła Mimi Sheraton, dziennikarka New York Times. Książka „The Bialy Eaters: The Story of a Bread and a Lost World” powstała na podstawie wielu rozmów i badań jakie autorka przeprowadziła podczas pobytu w Białymstoku.
  Nazwa „biały” powstała najprawdopodobniej w Nowym Jorku, gdzie na przełomie XIX i XX wieku osiedlali się Żydzi wyjeżdżający z Białegostoku. Zakładali oni pierwsze piekarnie gdzie wypiekali bajgle i białe. Wprawdzie liczba piekarń sprzedających ten wypiek, w ciągu wielu lat, drastycznie się zmniejszyła, jednak miłośnicy tych cebulowych bułeczek dokładnie wiedzą, gdzie można kupić najlepsze wyroby. Wschodnia część dolnego Manhattanu czasami jest zwana „stolicą białych”.
  Żydzi, którzy przybyli do NYC z Polski osiedlali się na Lower East Side. Podobnie jak większość grup etnicznych, przynieśli ze sobą swoje tradycje i potrawy. Zaczęli więc wypiekać swój chleb, który jedli z każdym posiłkiem. Słowo "Biały" to skrócona wersja "Bialystoker Kuchen" – wyrażenie w języku polskim oznacza "mały chleb z Białegostoku."
  W 1936 roku Morris Kossar i Isador Mirski założyli piekarnię Mirsky and Kossar’s Bakery. J W 1953 roku Morris Kossar wykupił udziały swojego partnera, a nazwę piekarni zmienił na Kossar’s Bialys. Piekarnia dwukrotnie zmieniała lokalizację, ostatecznie od 1960 roku istnieje na 367 Grand Street. Jest to najstarsza, najbardziej znana, istniejąca piekarnia wypiekająca białe w Stanach Zjednoczonych.
  Wspominana Mimi Sheraton pisze w swojej książce: "Wiedziałam, że Kossar’s Bialys jest piekarnią gdzie są najlepsze białe w całym mieście, ale okazało się, że są one najlepsze w całym kraju”.
  Tajemnicą smaku białych z Kossar’s jest receptura sięgająca siedemnastego wieku. Piekarze używają najwyższej jakości mąki pszennej, świeżych jaj, drożdży piwnych, drobnej soli koszernej. Tajemnicą zarówno białych jak i bajgli jest woda z nowojorskich kranów.
  Obecnie w Kossar’s Bialys można zakupić sześć rodzajów tradycyjnego pieczywa: z paloną cebulą, czosnkiem, sezamem, suszonymi pomidorami i oliwkami.
  Adres piekarni:  367 Grand Street (róg Essex St.), Lower East Side, New York City.

70 lat temu

  Siedemdziesiąt lat temu pomiędzy rynkiem a ulicami Legionową, Sienkiewicza i M. Skłodowskiej-Curie było jeszcze jedenaście innych uliczek! Trudno to nam sobie wyobrazić. A jak się pięknie nazywały - Chazanowicza, Fastowska, znana już nam Ciemna, Widna, a dalej Głucha, Zalewna, Mokra, Gęsia, Bożnicza, Szkolna i Ceglana.
  I niech mi nikt nie opowiada, że był tam brud i nie wiadomo co, bo było tam piękne stare miasto. I idąc tak dalej tym nieistniejącym Białymstokiem, okrążając znaną na całym świecie synagogę wybudowaną w latach 1908-1913 według projektu Szlomy Rabinowicza, wychodzimy na Suraską i kierujemy się w stronę Młynowej.
  Równiutko ułożone "kocie łby" (jedynie zakute łby chcą usuwać ten niezwykle piękny, acz wymagający naprawy koloryt naszego miasta).
Lekko wijąca się linia tej ulicy to jej "smaczek". Kto się nim nie delektuje, ten kiep. Nazwa Młynowej pochodzi oczywiście od młynów. Najokazalszy był młyn Cerera, należący do Mileckiego, Mścibowskiego i Zakhejma.
  Mieścił się w budynkach niejakiego Dawidowskiego (to parcela na rogu Młynowej i Cieszyńskiej). A dalej były młyny Kacprowskiego i Oguszewicza i nawet wiatrak będący własnością młynarza Młota. Jak była już mąka, to i piekarnia też by się zdała.
  No to i było ich tu 5. Czekać na gorące bułeczki można było w piwiarni Bostona. Samych sklepów spożywczych było na Młynowej 14. Dziś ostał się jeno jeden budynek, to ten na rogu z Kijowską, gdzie był sklepik Szaji Leszer.
  A kto by dziś odnalazł na Młynowej fabrykę maszynek do mięsa Braci Azja, tkalnię Jakuba Bromberga czy skład skór Chaima Makowskiego? Widzicie więc, drodzy Państwo, jak inna była to ulica niż dzisiejszy jej opłakany stan.
Z Młynowej, w stronę wzgórz św. Marii Magdaleny i św. Rocha, prowadziły Odeska, Cygańska, Ołowiana, Kijowska, Czarna, Jasna, Opatowska i tak dalej, aż po Łomżyńską.
  Gdzie są te ulice?! A my przez Pokorną moglibyśmy przejść na Kaflową (Grunwaldzka). To na niej od połowy XIX wieku znajdowała się fabryka kafli i pieców Jana Kucharskiego i Synów. O, to była europejska klasa. A sami Kucharscy i ich ogromne zasługi dla Białegostoku to temat na odrębną opowieść.
  Ale cóż, dziś śladu po tym wszystkim nie ma! Nie dziwota więc, że o sąsiadującej z kaflarnią świetnej fabryce gwoździ, osi do wozów i odlewni żeliwa Dojlidzkiego, to nawet nikt nie wie, że takowa była.
  A gdzie pamięć o fryzjerze Sapożniku, masarzu Jarockim, piekarzach Małamedzie, Barczaku i Mosakowskiej.
A gdzie ślad po specjalizacji Kijowskiej? Były tam 3 garbarnie - Aleksandrowicza, Epsztejna i Najdusa i składy skór prowadzone przez Nisela i Pomerańca.
  Dziś szczątki Młynowej, Kijowskiej, Angielskiej, Grunwaldzkiej dogorywają. O ironio, właśnie na tej ostatnie kształci się nowe pokolenie architektów. Dlaczego nie protestują? A może im nikt o tym na wykładach nie mówi?
  I tak szybko i cicho znika z krajobrazu miasta historia. Przerażająco wyglądają puste place, takie jak ten na rogu Kijowskiej i Grunwaldzkiej. Jeszcze niedawno stała w tym miejscu typowa białostocka kamieniczka. Co ja piszę, typowa? Skoro ich w całym mieście już nie ma, to ta zburzona była unikalna! Profesor Janusz Tazbir, jeden z najwybitniejszych humanistów i erudytów naszych czasów, spytał mnie ostatnio, czy na Grunwaldzkiej 7 stoi jeszcze dom, w którym mieszkał przed wojną. To niech go pan pilnuje - przykazał Profesor. Jak ja mam pilnować? Czy trzeba będzie przykuć się do niego, zamieszkać na kominie i wyrwanymi z jezdni kocimi łbami walić w tych wszystkich, co to robią wszystko, aby po dawnych mieszkańcach Białegostoku kamień na kamieniu nie pozostał?

Andrzej Lechowski

Świątynia czy nie - okraść warto

  Złodzieje żydowscy z przedwojennego Białegostoku, zwłaszcza ci z chanajek nie żywili specjalnego szacunku dla przedmiotów zapełniających miejscowe synagogi .Był to dla nich taki sam łup, jak każdy inny. Jeśli oczywiście udało się im go łatwo zdobyć, a potem, najczęściej już poza miastem bezpiecznie opylić. Przykładem niech będzie owocna działalność szajki złożonej z trzech osób, operującej w świątyniach w pierwszej połowie lat 20.
  Byli to Szloma Muzykant, Hersz Karafil i Izrael Nedelman.Pierwsze skrzypce w tym przestępczym trio odgrywał Muzykant. I wcale nie z powodu nomen omen swojego nazwiska.
  Był on wykwalifikowanym ślusarzem potrafiącym operować różnymi złodziejskimi statkami (wytrychami) potrzebnymi do każdego włamu.
  Bezczelny szubrawiec pilnie uczęszczał do okolicznych synagog i to wcale nie ze swojej gorliwości do modłów. Interesowały go tam przede wszystkim zamki i zatrzaski w tamtejszych drzwiach i oknach.Ciekawość ta nie wynikała wcale z faktu, że Szloma był ślusarzem i chciał zaoferować zarządowi tej czy innej świątyni swoje zawodowe usługi, lecz z zupełnie innej przyczyny. Dzięki bowiem wiedzy z odwiedzanych w dzień miejsc religijnych, mógł on później swobodnie dostać się do nich w nocy. Towarzyszyli mu wówczas jego dwaj kompani - Karafil i Nedelman.
  Cel wizyty nie stanowiła bynajmniej modlitwa, ale zwyczajna, ordynarna kradzież. Muzykant był bowiem zatwardziałym złodziejem, który swoje pierwsze wyroki odsiadywał jeszcze w tiurmie carskiej. Trio Muzykanta kradło z synagog wszystko co się dało. Do przepastnych worów trafiały lichtarze wraz ze świecami, liturgiczne naczynia, obrusy, żydowskie księgi, a nawet rolety okienne.
  Kiedy złodziejaszkom zaczynał w Białymstoku palić się grunt pod nogami, zmywali się na prowincję, gdzie odbywali swoje gościnne występy.
  Tak było na przykład w 1922 r. po oczyszczeniu z przedmiotów kultu wartości kilku milionów marek, bożnicy przy ul. Brzozowej.
Trójka włamywaczy udała się na podbój Grodna, z którego powrócili po pewnym czasie z cennym majdanem. Policja miała już jednak na nich oko i wszyscy znaleźli się za kratkami.
  Świętokradczego Muzykanta przebiła niewątpliwie niejaka Pesa Birfas, panna lat 20, zamieszkała w Białymstoku przy Zamojskiej.
Związała się ona z szajką zawodowego złodzieja z Siedlec, Ickiem Lomem.
Ten zaś grupkę bandziorów skompletował około 1925 r. i chętnie do niej przyjął urodziwą i sprytną białostoczankę. Szajka ta również specjalizowała się w okradaniu bożnic i domów modlitwy z cennych rodałów (zwojów) Tory. Zapotrzebowanie na tego rodzaju towar było duże. Diaspora żydowska w Ameryce płaciła za każdy wartościowy egzemplarz nawet kilka tysięcy dolarów.
  Białostoczanka stała się wywiadowcą i kurierem bandy. Na początku stycznia 1928 r. na stacji kolejowej miało miejsce pewne wydarzenie.Po przybyciu pociągu nocnego relacji Warszawa - Wilno, przodownik Kuciłowski z dworcowego komisariatu zauważył dziwną postać. Była to młoda kobieta, która dźwigała wielkich rozmiarów walizę. Tragarz proponujący damulce pomoc został odprawiony z kwitkiem.Policjant zainteresował się więc bliżej ową samodzielną pasażerką. Najpierw zaprowadził ją na posterunek, gdzie wylegitymował.Pesa Birfas, bo to ona była we własnej osobie, oburzyła się na takie traktowanie przez pana władzę.
  Zaczęła wołać , że dzieje się jej giewałt. Krzyki i wymyślania niewiasty stały się jeszcze głośniejsze, kiedy policjant poprosił o klucz do walizki.
  Zatrzymana kobieta stwierdziła, że klucza nie ma, a w środku są święte rzeczy, które powierzył jej do przewiezienia wujek z Grodna. Na stacji Birfasównie nie uwierzono.Przy świadkach czemodan został otwarty. I co się okazało? W środku znajdowały się trzy rodały Tory, pisane na pergaminie, długości kilkunastu metrów. Birfasówna zmieniła zdanie.Teraz twierdziła, że trefną walizkę znalazła w pociągu. Ponieważ Tory wyglądały na warszawskie, Pesa Birfas trafiła do stolicy.A po śledztwie za kratki. Nie wydała wspólników. Sąd zaś wydał wyrok rok więzienia.

Kurier Poranny

Wiktoria od samobójców

   Miała ul. Kilińskiego swój hotel Ritz, miała i Żydowska - Wiktorię. Tyle, że ta ostatnia owiana była znacznie gorszą sławę. Co tu dużo mówić - Wiktorię upodobali sobie... samobójcy
  Okazały, trzypiętrowy budynek mieścił się przy ul. Żydowskiej 2, na rogu ulicy i Sienkiewicza, mniej więcej w tym samym miejscu, gdzie dziś mieści się przystanek autobusowy i bar Słoneczny. Właściciel, Samuel Fejgin, na dole wynajmował pomieszczenia na sklepy (można było tam kupić tytoń i materiały piśmienne oraz buty), górę przeznaczył na część hotelową.
  Był to jednak budynek dość pechowy, działy się w nim sceny dramatyczne. W 1923 roku pewna para zakochanych (co ciekawe spoza Białegostoku) postanowiła popełnić tam samobójstwo.
W pokoju nr 7 wachmistrz Stanisław Podsiadło (z Kieleckiego) najpierw zastrzelił swą narzeczoną   Eugenię Truskolawską (warszawiankę), a potem zastrzelił się sam. Nieszczęsna para nie mogła wziąć ślubu, bo na przeszkodzie stał ojciec dziewczyny. Jak donosiły gazety, gdy do pokoju wpadł portier: "Na łóżku leżała nieznana kobieta ubrana w żakiet, na ziemi leżał wachmistrz. Na poduszkach i na ziemi spływała strugami krew. Rewolwer leżał na poduszce. Podsiadło i nieznana kobieta dogorywali".
I nie był to jedyny przypadek, gdy samobójcy odbierali sobie życie w Wiktorii.
  Jak czytamy w książce "Lata dwudzieste, lata trzydzieste" Adama Dobrońskiego i Jolanty Szczygieł-Rogowskiej, hotel miał kiepską sławę jeszcze z innego powodu.
Pokoje często bywały zajęte przez wesołe córy Koryntu i ich klientów. Nawet dziennikarze postulowali, by ów proceder ukrócić.
  I rzeczywiście, koniec końców - właściciel został ukarany przez władze miejskie "za wprowadzanie kobiet do hotelu w celach uprawiania nierządu".

fot. www.bialystok.miejscazhistoria.pl


Mój Białystok

  Urodziłem się 10 marca 1947 r w Białymstoku .Białystok mojego dzieciństwa rozciągał się od hal targowych, Siennego Rynku, Młynowej po stadion w Zwierzyńcu i lotnisko Krywlany. Nie bez powodu wymieniam te miejsca.
  Rynki - Sienny, Koński i Rybny, zatłoczone furami z kłębiącym się tłumem ludzi były atrakcją samą w sobie. Już z rana sunęły Mazowiecką fury z pobliskich wiosek. Dialogi towarzyszące targowaniu, zachwalanie towaru (często całymi poetyckimi tekstami), gra w lusterka czy trzy karty - to stanowiło pasjonujące zajęcie dla nas dzieciaków.
  Na stadionie (wtedy mówiło się boisko) w Zwierzyńcu byłem codziennym gościem. Pierwszego dnia pobytu w szkole podstawowej (chodziłem do czerwonej szóstki) już na drugiej lekcji znudzony uciekłem z klasy właśnie na boisko. Kibicowaliśmy tam trenującym piłkarzom i lekkoatletom.
  Jaka to była frajda odkopnąć piłkę zza bramki. Na sprzęt sportowy nie było nas stać. Aby pograć w tenisa Oskarowi Liedtke, gospodarzowi stadionu, przynosiło się książki (był ich zapamiętałym czytelnikiem); na czas, kiedy zagłębiał się w lekturę kolejnego "tygrysa" dawał rakietę i można było pograć w tenisa. Sprzęt - kulę i dysk "zorganizowaliśmy" sami. Za poprzeczkę służył sznurek.
  Zwierzyniec to także wieża spadochronowa, rozbijane pod nią- zanim nie przeniosły się na Kawaleryjską - cygańskie tabory, górka za cmentarzem, boisko przy kamieniu, grzyby (podbrzeźniaki zbierało się w miejscu gdzie dziś stoi rozgłośnia radiowa).
  Krywlany to już była dalsza wyprawa. Największą atrakcją wcale nie były samoloty, ale pełne tajemnic bunkry. Inną daleką wyprawę odbywaliśmy latem nad staw na Bażantarni.
Z rodzicami    Białystok mojego dzieciństwa to obecne osiedle 1000 - lecia i miasteczko akademickie Politechniki, to moja ulica - Mała. Moje ulice to także: Mazowiecka, Wiejska, Zwierzyniecka, Gęsi Dwór, Morwowa, Smutna, Lubelska. Ulice drewnianych domów z chlewikami, ulice, którymi przeganiano stada krów na wypas na lotnisku.
  Mój Białystok to dzielnica sadów, łąk i ogrodów. To była taka dziwna bardziej wiejska niż miejska część miasta. Prawdziwe miasto zaczynało się w okolicach rynku poczynając od "Cutra" - Młynowa Śledziowa, Piwna, po części Żelazna.
  Mój Białystok to sąsiedzi, dzielnica gdzie wszyscy się znali, przesiadywali przed domem niczym na wsi, wspólnie gościli się (piło się z karafek, a nie butelek), razem chodzili do kina (telewizji jeszcze nie było), najlepiej na "miłośne filmy". My dzieciaki byliśmy pod stałą baczną kontrolą. Pamiętam, że ze strachu przed sąsiadami (każdy miał prawo wytargać za uszy) chodziliśmy do lasu palić papierosy Moje pierwsze w życiu (miałem 6 lat) to "Mewy" palone w towarzystwie jeszcze trzech kolegów, w miejscu gdzie obecnie jest rozgłośnia radiowa na Świerkowej. Wypaliliśmy od razu całą paczkę. Niewiele pamiętam. Zwymiotowałem.
  Białystok mojego dzieciństwa to najbliżsi koledzy. Razem chodziliśmy w arendę na śliwki, jabłka czy gruszki; zjeżdżali z górki na Smutnej lub za cmentarzem wojskowym, czepiali się na łyżwach samochodów samochodów; grali w cynę, "banczek", cymbergaja; strzelali z klucza napełnianego karbidem; obowiązkowo we wrześniu, po wakacjach o puszczali latawce, kibicowali okolicznym hodowcom gołębi.
  To był piękny Białystok, w którym wszyscy byli sobie bliscy, a nawet żulia miała honor. Honor liczył się bardziej niż pieniądze.

JERZY JAMIOŁKOWSKI

Ciemna strona miasta

  W przedwojennym Białymstoku oprócz amatorów fałszowania dolarów i polskich banknotów, pojawiali się też straceńcy, którzy próbowali podrabiać bilon. Działo się to zwłaszcza w pierwszej połowie lat 30., kiedy w szalejącym kryzysie liczyła się każda złotówka.
  I właśnie monetą o tym nominale postanowił zakonkurować z mennicą państwową niejaki Zygfryd Osiński, młodzian roztropny, ale i śmiały zarazem.
Wszystko zaczęło się wiosną 1932 roku. Wydział Śledczy kierowany przez komisarza Hahna odnotowywał co i rusz pojawianie się całkiem zgrabnie podrobionych jednozłotówek.
  Przy ich rozpowszechnianiu zatrzymano nawet kilka osób: handlarza z Rybnego Rynku, kelnera z restauracji w hotelu Ritz czy dwóch dorożkarzy mających swój postój przy Rynku Kościuszki. Jednak po przesłuchaniu wszyscy podejrzani byli zwalniani. Okazywało się bowiem, że posiadali i wydawali zakwestionowane monety, nie wiedząc nic o ich trefnym pochodzeniu.Twierdzili, że otrzymywali je od swoich klientów, nie zwracając uwagi na ich inność od innych metalowych krążków. Ustalenie tą drogą krążących w obiegu fałszywek było więc praktycznie niemożliwe. Bo przez ile rąk musiały przejść owe złocisze.
  Wywiadowcy Wydziału Śledczego zaczęli więc mozolne penetracje miejscowego środowiska przestępczego, biorąc oczywiście pod uwagę napływ fałszywych jednozłotówek z zewnątrz.           Stawiano raczej na swojską produkcję. Z różnych doniesień od policyjnych kapusiów wynikało, że część kwestionowanych monet zmieniała właściciela podczas uprawianych w różnych punktach Białegostoku, nielegalnych gier hazardowych. Punkty te zaczęto uważnie obserwować.
  Jednym ze stałych miejsc, gdzie notorycznie spotykali się nałogowcy od gry w karty i kości, była łączka przy ul. Poleskiej, obok domu nr 12. Tutaj pod świecącą w górze latarnią można było hazardować się nawet do białego rana. Oczywiście jeśli dopisywała pogoda. W pobliżu była też melina z nielegalnym alkoholem, której właściciel chętnie skupował od pechowych graczy zegarki czy papierośnice, po ustalonych przez siebie cenach.
  W nocy z soboty na niedzielę 24 lipca kasyno pod chmurką przy Poleskiej także działało. Młodzi hazardziści grali zapamiętale w kilku grupkach w oczko. W jednej z nich rej wodziła dwójka 18-latków: Jan Zacharko z Fabrycznej i jego kompan, Zygfryd Osiński z Łąkowej, który trzymał głównie bank i zgarniał najwyższe pule. Niespodziewanie, mimo protestów pozostałych graczy, zostawił karty i zniknął. Za nim podążył Zacharko.
  Decyzja Zygi Osińskiego nie była bezpodstawna. Zauważył on bowiem zbliżającego się policjanta, a mając na sumieniu kilka niecnych sprawek wolał nie spotykać się z "panem władza". Policjant z pobliskiego komisariatu, który obchodził właśnie swój rejon, w pierwszej kolejności położył szlaban na czapce, w której leżał spory, bilonowy bank. Zanim wsypał monety do kieszeni, zauważył, że kilka z nich było dziwnie nowych.
  Ponieważ sprawa fałszywych jedno złotówek znana była wszystkim posterunkowym, spostrzegawczy policjant z samego rana udał się na ul. Warszwską, do siedziby Wydziału Śledczego.
  Dyżurny, który przyjął zawiadomienie o podejrzanych natychmiast zawiadomił telefonicznie zastępcę kierownika WS, Dubaniewicza. Choć była niedziela, w ruch poszedł cały aparat śledczy. Po kilku godzinach policjanci trafili do mieszkania Zacharki, a następnie zatrzymali samego Osińskiego. Podczas rewizji znaleziono przy nim pilnik ze śladami po metalu. Z kolei w wynajmowanej kawalerce odkryto warsztacik typu "Zrób to sam". Okazało się też, że Osinski, jako robotnik w hucie szkła, miał pojęcie o tyglach, formach i odlewaniu różnych przedmiotów.
  Agentów z Wydziału Śledczego ucieszyły szczególnie rezultaty rewizji przeprowadzonej w mieszkaniu matki przedsiębiorczego Zygi. Pod laskiem, w najdalszym kącie znaleziono woreczek, a w nim 57 sztuk fałszywych monet.
  W pół roku później Zygfryd Osiński zainkasował dwa lata więzienia, a przez trzy nie mógł korzystać ze swoich praw obywatelskich.

Włodzimierz Jarmolik

Konstanty Kosinski

  Konstanty Kosiński urodził się 23 stycznia 1887 we wsi Bogusze Litewka w powiecie bielsko podlaskim. Uczył się w Białymstoku , studiował w Petersburgu.W 1915 roku zaangażował się w organizację szkolnictwa polskiego na terenie Białegostoku. Angażował się w działalność kulturalna miasta, wraz z kilkunastoosobową grupą zapaleńców stworzył Towarzystwo Dramatyczne Pochodnia- teatr pełniący ważną rolę patriotyczną.
  Wielka pasją życiową Konstantego Kosińskiego było dziennikarstwo. Od 1912 roku wydawał Gazetę Białostocką, pierwsze i jedyne polskie pismo ukazujące się w tym czasie w Białymstoku. Był jego pomysłodawcą, założycielem, głównym redaktorem i wydawcą.
Gazeta wydawana była z przerwami przez trzy lata.Ostatni numer ukazał się 15 sierpnia 1915 roku, tuz po wkroczeniu do Białegostoku wojsk niemieckich.
  Po odzyskaniu niepodległości aktywnie współtworzył szkolnictwo podstawowe, po 1924 roku wznowił pracę dziennikarską jako współpracownik, a od 11 do 83 numeru jako redaktor naczelny Dziennika Białostockiego .
  W latach 1924/1925 współtworzył Nowiny Białostockie i Białostocki Kurier Polski. W 1926 z jego inicjatywy powstał Oddział Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego, którego był pierwszym prezesem.
  Obok rozlicznych działaniach o charakterze społecznym był nauczycielem.Pracował jako pedagog i kierownik wielu szkół, tworzył tajne nauczanie na Bojarach.
Został odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi, Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski i Złotą Odznaką PTTK
  Zmarł 11 stycznia 1961, pochowany jest w Białymstoku.

Brylanty z carskiej korony

  Na początku lat 20. ubiegłego wieku, po ciężkich rządach carskich, Białystok zmieniał się powoli. Ale z uporem. Zmiany te dotyczyły nie tylko wyglądu życia publicznego i miasta. Sięgały również jego ciemniejszej strony.
  Ot, na przykład miejscowi oszuści wzbogacili swój repertuar o nowe, nieznane wcześniej "numery". Jednym z nich było sprzedawanie "brylantów z korony carskiej".
Iluż to wieśniaków przybyłych do miasta na zakupy wracało do domu z nic niewartymi świecidełkami w kieszeni. Byli pewni, że robią wyśmienity interes, kupując od "emigrantów" z rządzonej przez bolszewików Rosji po okazyjnej cenie ich kosztowności. Tymczasem stawali się kolejnymi ofiarami białostockich Chanajek.
  Szczególną aktywność w "brylantowej" branży rozwinął niejaki Połter Zundel z ul. Bożniczej. Był to wielce obiecujący młodzieniec, który z zapałem oddawał się szulerce po różnych melinach.
Nie gardził drobnymi kradzieżami. A ponieważ posiadał spore zdolności aktorskie i językowe, zabrał się też za naciąganie łatwowiernych "frajerów".
  Bardzo wiarygodnie udawał pokrzywdzonego przez Sowietów członka rodziny znanego carskiego generała, po którym pozostała mu garść rodowych klejnotów. Oto kilka "transakcji", które zawarł Połter Zundel, krążąc po ulicach i rynkach międzywojennego Białegostoku.
Wiosną 1922 roku przybył do Białegostoku w interesach Bronisław Kościej, kupiec ze Świsłoczy. Chciał on nabyć w stolicy województwa partię tanich pędzli. W ich poszukiwaniu zwiedzał różne sklepy i składy.
  Na ulicy Sosnowej zaczepił go nagle jakiś człowiek o zasmuconej twarzy. Łamanym językiem, z wyraźnym akcentem rosyjskim, zaczął opowiadać o chorej żonie, głodnych dzieciach i potrzebie wyjazdu z Białegostoku do Warszawy. Następnie zaoferował do sprzedania broszę z brylantami i pierścionek z diamentem.
  Kościej nie byłby kupcem, gdyby przynajmniej nie zechciał obejrzeć proponowanego towaru. Gdy zaś wziął do ręki błyszczące świecidełka, myślał już tylko o tym, ile za nie powinien zapłacić i za ile później je odsprzeda.
  "Rosjanin" wymienił swoją cenę - 100 tysięcy marek. Ostatecznie, po krótkim targu, stanęło na 60. Transakcja została zawarta. Zadowoleni kontrahenci, każdy z innego powodu, ruszyli w swoją stronę. Bronisław Kościej dopiero po powrocie do Świsłoczy dowiedział się od znajomego jubilera, że nabył tombak i szkło o wartości najwyżej 5 tys. marek.
  Podobna scenka rozegrała się latem 1924 roku na ul. Lipowej. Do Izydora Kownackiego ze wsi Dąbrówka podeszło dwóch skromnie odzianych mężczyzn. Młodszy łamaną polszczyzną zaczął opowiadać o ucieczce z Rosji, braku środków do życia, wreszcie o kilku brylantach należących do dostojnych przodków, związanych z dworem carskim.
  Kownacki, który właśnie sprzedał cielaka, miał w kieszeni kilkadziesiąt złotych. Choć nie bardzo uwierzył w usłyszaną historię, zainteresował się jednak proponowanymi klejnotami. "Pewno jacyś złodziejaszkowie - pomyślał - okradli kogoś i teraz sprzedają łup".
Pomimo swoich podejrzeń gospodarz spod Białegostoku przystąpił do ubijania korzystnego, tak mu się przynajmniej wydawało, interesu. Miał niebawem wydawać córkę za mąż i kilka złotych zaoszczędzonych na jej posagu mógł przeznaczyć na zakup weselnego alkoholu.
  "Uciekinierzy" łatwo zgodzili się przyjąć za kosztowną broszkę i drogi pierścionek "tylko" 25 zł. Jakież jednak było rozczarowanie Kownackiego, kiedy złotnik, do którego wstąpił, żeby wycenić swoją zdobycz, rozpoznał imitację.
  A oto, co przydarzyło się jesienią tego samego roku pani Franciszce Piferowej z miasta Lida. Przyjechała ona do Białegostoku, ażeby odwiedzić krewnych. Pewnego razu, z siostrą, udała się na rybny rynek na zakupy. Gdy obie paniusie wędrowały sobie między straganami, podszedł nagle do nich niewysoki osobnik.
  W jego ręku błysnął pierścionek z dużym brylantem. - Może któraś z pań kupi - zapytał. - Szkoda mi się z nim, co prawda, rozstawać, bo to pamiątka po dziadku, który umarł na cholerę w czasie wojny krymskiej, ale bardzo potrzebuję pieniędzy. Niechajby przynajmniej - dodał - ta święta pamiątka znalazła się w godnych rękach".
  Kobiety oczywiście zainteresowały się klejnotem. Zwłaszcza pani Franciszce zaświeciły się do niego oczy. Rozpoczęła więc rozmowę o ewentualnej cenie. Ponieważ, o dziwo, mężczyzna nie chciał zbyt drogo, transakcja doszła do skutku.
  Kilka minut później u Piferowej nastąpiło olśnienie. A może by tak spytać jubilera o cenę nabytego pierścionka? Ten wycenił jego wartość na... 30 groszy.
  Oszukani przez Połtera Zundela kupiec ze Świsłoczy, gospodarz z Dąbrówki i paniusia z Lidy złożyli oczywiście stosowne zażalenie w białostockiej Ekspozyturze Urzędu Śledczego. Choć po jakimś czasie kanciarz trafił za kratki, to jego ofiary nigdy nie odzyskały swoich pieniędzy.
Tak to bywa, jeśli komuś marzą się brylanty z carskiej korony. I do tego za bezcen!

Włodzimierz Jarmolik

To była świetnie prosperująca fabryka

  Najlepsze kafle można było kupić u Kucharskiego. W fabryce była nawet łaźnia i biblioteka.
Dokładnie w 1893 roku przy ulicy Grunwaldzkiej 41 powstał niewielki zakład ceramiczny. Jego właścicielem był Jan Kucharski, który miał też w pobliżu swój dom. Zakład specjalizował się w produkcji zarówno kafli, jak i gotowych pieców. Przedsiębiorstwo z roku na rok przynosiło coraz większe zyski.
  Rozwój przerwał wybuch I wojny światowej. Działalność został wznowiona dopiero po 1918 roku. Firmę prowadzili już synowie Jana - Sylwester i Józef.
Znacznie rozbudowali oni zakład ojca, uruchomili nawet nowy dział produkcji - polewy do kafli. W 1939 roku firma zatrudniała około 80 robotników, a jej wyroby były nie tylko uważane za najlepsze w Białymstoku, ale też cieszyły się dużym popytem w całym kraju.
  Fabryka była też znana z tego, że jej właściciele bardzo dobrze traktowali swoich pracowników. Dbali nawet o ich potrzeby kulturalne. W działającej przy fabryce świetlicy urządzane były różnego rodzaju zabawy i przedstawienia teatralne.
  Istniała tam też bogata w zbiory biblioteka oraz łaźnia.
Za swoją działalność Kucharscy zostali docenieni w 1936 roku, kiedy to Józef otrzymał od prezesa rady ministrów nagrodę gospodarczą.
  Fabryka przestała działać wraz z wybuchem II wojny światowej. Dziś po przedwojennych fabrykantach pozostały dwie plakiety ceramiczne z podobizną Józefa Piłsudskiego, które ma w swoich zbiorach Muzeum Historyczne.

Buza

  Mikołaj Murawiejski jego buza szybko dorównała do macedońskiego poziomu. Interes szedł dobrze, tak więc buzownik, buzian, a może buzowiec postanowił pójść za ciosem i udoskalić lokal.
  Jesienią 1927 roku Murawiejski przeprowadził modernizację buzny. Odnotowano, że "lokal buznej po gruntownym remoncie został powiększony, posiada cały szereg oddzielnych stolików, robi wrażenie dobrej cukierni".
I dalej dodawano, że "czysty i widny lokal oraz dużo światła, wszystko to robi z tej buznej przyjemny kącik". Wrażenie robiła też uprzejma obsługa oraz niskie ceny.
  Wszystko to sprawiało, że buzna Murawiejskiego zaczęła być uznawana za "najlepszy i bezkonkurencyjny w Białymstoku lokal, a co za tym idzie stale ściąga do siebie liczne rzesze słodyczy wschodnich". No bo właśnie oprócz buzy można w niej było "łakomić się słodyczami wschodnimi". Królowała oczywiście chałwa, ale dużą i zasłużoną popularnością cieszyło się też tureckie rachatłukum, czyli specjalnie formowane niewielkie bryłki skrobi wymieszanej z cukrem, do których dodawano galaretki owocowe.
  Były to takie przedwojenne żelki. Dużym wzięciem cieszyło się rachatłukum waniliowe, a w letnie, gorące dni orzeźwiające miętowe. Na łasuchów czekały też "zapasy czekolady, cukrów i słodyczy pierwszorzędnych firm krajowych i zagranicznych".
  Macedończycy nie dawali za wygraną, doceniając sukces Murawiejskiego, przystąpili do ofensywy. W styczniu 1927 roku przy ulicy Sienkiewicza 2 otwarta została nowa buzna. Oficjalna nazwa brzmiała - Centralna Macedońska Buzna i Kawiarnia Bałkan. Jej właściciel Tancze Boszkow, który mieszkał w tym samym budynku, dziarsko zabrał się za odrabianie dystansu do Mikołaja Murawiejskiego.
  Na urządzonej wiosną 1927 roku w Białymstoku Wielkiej Wystawie Przemysłu Krajowego za wyroby swojej firmy Bałkan otrzymał dyplom. Nie był to pierwszy wystawowy sukces Macedończyka. Już w 1925 roku Tancze Boszkow wysłał swoje wyroby na II Międzynarodową Wystawę do Brukseli. Jury po degustacji orzekło, że buza, chałwa i inne specjały z Białegostoku są "dobre i nieszkodliwe dla zdrowia" i przyznało mu złoty medal.
  Ale największy sukces przyszedł w 1927 roku. Tancze Boszkow na kolejnej Wielkiej Wystawie, tym razem w Paryżu otrzymał Diplóme de Grand Prix avec Médallie d`Or.
Informacja o tym zaszczycie do Białegostoku dotarła dopiero w 1928 roku. Pisano, że "białostocka firma wyrobów słodyczy wschodnich Tańcze Boszkow otrzymała za wystawione na Exposition du Bien Entre w Paryżu w r. 1927 eksponaty swych wyrobów (rachatłukum, chałwa, syropy i In.) dyplom Grand Prix ze złotym medalem". Macedończycy wiedzeni tymi sukcesami nie ograniczali się już tylko do buzy z chałwą.
  Boszkow w swoim głównym lokalu przy Sienkiewicza i w filii, która była w Ritzu, polecał "nowoczesne słodycze wschodnie, a także wielki wybór czekolady najlepszych gatunków" oraz "lody pierwszorzędnej jakości". W tym samym 1927 roku białostocka buza rozpoczęła swoją ekspansję. Nestor buzowników Biso Pejkow, który nadal z powodzeniem prowadził buznę przy Rynku Kościuszki 26, w lecie tegoż roku otworzył lokal w Grodnie przy ulicy Dominikańskiej 28. Grodnian zachęcał reklamowym hasłem "Spieszcie się przekonać".
  Z chwilą wkroczenia do buzującego interesu Murawiejskiego Macedończycy, być może czując się zagrożeni w utracie swojego dotychczasowego monopolu, zaczęli też stosować nowoczesny, jak na owe czasy, marketing.
  Celem, jaki chcieli osiągnąć, było podkreślenie ich wyjątkowości. Za przykładem Boszkowa, który swoją buznę nazwał Bałkan, poszedł Najdo Stojanowicz z ul. Sienkiewicza 14, który zaczął promować się pod nazwą Orient. Tradycją macedońskich buzn było oprócz szykowania specjalnych ofert świątecznych także składanie życzeń stałym i potencjalnym klientom. Niezwykły zabieg reklamowy zastosował Tancze Boszkow w 1935 roku. Wiedząc, że przez radio transmitowany będzie koncert słynnego kantora Kusowitskiego, wystawił przed swoim lokalem głośniki. Przed buzną zgromadził się tłum słuchaczy.
  Oczywiście, że po koncercie wszyscy rzucili się na buzę z chałwą. Były też w tej buźnie niezamierzone przez właściciela elementy politycznej pseudoreklamy. Otóż jesienią 1935 roku w lokalu zadomowił się pewien jegomość nie ukrywający swych sympatii do faszystowskiego dyktatora Włoch, Benito Mussoliniego.
  Indywiduum to nawet upozowało się na włoskiego Duce, i co najważniejsze kazało tytułować się per Mussolini. I to też okazało się magnesem przyciągającym klientów. Wszyscy chcieli napić się buzy z Duce.
  Komu bardziej buzowało w głowie? To już pozostawiam bez odpowiedzi. Ale były też buzny miejscem nieobyczajnych incydentów. To szokowało białostoczan, bo lokale te uchodziły w opinii publicznej za oazy spokoju i dobrych obyczajów. Tym bardziej piętnowano to, co zdarzyło się wiosną 1932 roku w buźnie Temelki Stojanowicza przy Lipowej 16. Ruch w lokalu był tak, jak każdego dnia, spory, gdy nagle weszło do niego "6 nieznanych osobników".
  Nie było w tym nic nadzwyczajnego, przeto mało kto zwrócił na nich uwagę. Panowie zamówili buzę z chałwą. Gdy zostali obsłużeni przez kelnera, to zaczęli wśród śmiechów i niewybrednych słów rozlewać buzę na podłogę i stoliki. Przywołany przez personel Stojanowicz zwrócił im uwagę na niestosowność takiego zachowania.
  To wywołało atak. Młodzieńcy wyraźnie nabuzowani innymi napojami, awanturując się, rozbili gablotę, w której znajdowały się reklamowe prospekty i menu. Tego im było za mało. Wybili więc szybę wystawową buzny i uciekli. Stojanowicz wybiegł za nimi na ulicę i przy pomocy policjanta zatrzymał jednego z awanturników. Wkrótce cała kompania spotkała się w sądzie.
  No cóż, za buzowanie w buznie czasem trzeba było słono zapłacić.

Andrzej Lechowski


Zaczarowany dorożkarz

  Zawód dorożkarza przechodził często z ojca na syna.Powstawały wręcz pokoleniowe klany rodzinne parające się tą profesją.
  Najsławniejszym z nich byli oczywiście Sybirscy, z wiekowym patriarchą rodu Hone Sybirskim na czele.Wszyscy Sybirscy mieszkali przy ul. Orlańskiej pod numerem 10, w sąsiedztwie znanych, chanajkowskich bandziorów i złodziejaszków.
  Oprócz starego ojca, dorożkarstwem trudnili się wszyscy jego czterej synowie: Abram, Chaim, Jankiel i Judel.Furmanem mającym własną platformę i parę koni był także młodszy brat Hone, Mojżesz.
  Ten zajmował się przede wszystkim wożeniem mięsa dla okolicznych rzeźników i drewna do zakładów opałowych. Inną żydowską rodziną z dużymi tradycjami dorożkarskimi byli na białostockim bruku Podryccy. Pięciu dorosłych braci, wszyscy żonaci i z licznym potomstwem, miało swój dom przy ul. Brukowej. Podryckich znano w mieście z tego, że nikomu nie schodzili (ani nie zjeżdżali) z drogi.
  Walczyli zawsze twardo o miejsce na postoju, jeździli nieprzepisowo po ulicach, kiedy zaś zatrzymywała ich policja, nie chcieli płacić kary, lecz woleli iść na kilka dni do aresztu miejskiego.Tam też potrafili tęgo narozrabiać. W stosunku do wożonych klientów Podryccy również nie zawsze byli w porządku. Żądali za kurs, zresztą prawie jak wszyscy białostoccy dorożkarze, znacznie więcej niż się należało, nie wydawali reszty, niekiedy niby przez nieuwagę zapominali wyładować z dorożki przewożony bagaż.Jeden z braci, Mejer Podrycki, w końcu się doigrał. W 1936 roku zastrzelił go pijany sierżant.
  W odróżnieniu od Sybirskich i Podryckich nie miał natomiast szczęścia w zakładaniu dorożkarskiej dynastii stary wozak Boruch Rabinowicz.
  Pod koniec XIX wieku przybył on do Białegostoku z Odessy i zamieszkał na Chanajkach. Niemal od razu został dorożkarzem. Choć żona, Rachela urodziła mu trzech dorodnych synów, to jednak żaden z nich nie kwapił się zostać zmiennikiem ojca, przejąć dorożkarski bat i wdrapać się na kozła.
Dwóch starszych synów Rabinowicza jeszcze w 1919 roku wyjechało nielegalnie do Ameryki i słuch po nich zaginął.
  Z kolei najmłodszy, Gabriel, choć pozostał nad Białką, to też nie kwapił się wcale, aby pomóc ojcu w pracy.Twierdził wszem i wobec, że jest uczulony na końskie włosie, żeby nie powiedzieć na co jeszcze. Pape Rabinowicz musiał wstydzić się za swojego syna przed innymi dorożkarzami. Gdy tylko rodzic zamknął oczy i trafił z należytą oprawą na żydowski cmentarz przy ul. Sosnowej.
  Gabryś natychmiast sprzedał odziedziczoną dorożkę, a sam zajął się na dobre pokątnym handlem i podejrzanymi interesami.Teraz można było go spotkać niemal codziennie na białostockim Kercelaku, czyli placu targowym, który mieścił się u wylotu ul. Mazowieckiej, tuż obok hal. Wśród licznych handlarzy starzyzną synalek Rabinowicza wyróżniał się wysokim wzrostem i jaskrawozielonym kapeluszem, widocznym ze wszystkich stron. Ten niby uczulony na konie syn dorożkarza miał także donośny głos.
  Na całym placu słychać było jego: handel, handel - tu u mnie!
W ten sposób zachęcał Gabriel Rabinowicz do kupowania swojego towaru. Niekiedy składały się nań spinki, krawaty, mankiety, ślubne kołnierzyki pamiętające jeszcze czasy cara Mikołaja, innym razem były to sprzedawane ukradkiem zapalniczki lub niepewnego pochodzenia zegarki.
  Dorożkarz Rabinowicz musiał przewracać się w grobie.

Włodzimierz Jarmolik




Krakowska była dość rozrywkową uliczką

  Pod koniec XIX w. najpiękniejszą kamienicę zbudował tu fabrykant Moes i to właśnie od jego nazwiska nazwano ulicę - Moesowską. Taka nazwa jest jeszcze za cara, na planie z 1910 roku. Ale już po odzyskaniu niepodległości polscy włodarze Białegostoku zmienili ją na Krakowską (1919). I taką mamy do dzisiaj. Nawet Niemcy za okupacji nie zmieniali jej zasadniczo, przez rok po prostu nosiła nazwę Krakauer.
  Ale ulica i gąszcz okolicznych zaułków słynął ze specyficznego rodzaju rozrywki. Tu właśnie był rewir prostytutek rozmaitego rodzaju: wokół Moesowskiej kamienicy, w której był wielki dom uciech. Tłoczyły się tu "ćmy nocne", "nocne motyle", "trujące kwiaty", "córy Koryntu", "Messaliny" (w wymyślaniu określeń prostytutek celowali zwłaszcza przedwojenni dziennikarze).
  Siecią domów schadzek pokryte było niemal całe miasto. Ale prym wiodła właśnie ul. Krakowska i pobliska Stołeczna, zatłoczone już wczesną nocą.
  Wedle białostockiego magistratu np. w 1925 roku zarejestrowane były w mieście 233 prostytutki, z czego zawodowych - 84, a dorabiających - 149.
Dodajmy, że na początku XX w. burdele nie były zakazane, po raz pierwszy zostały zamknięte w 1910 roku przez Rosjan, potem i magistrat próbował to czynić, ale lunapary zamykane w jednym miejscu odradzały się błyskawicznie w drugim.
  Nadzorować nierządnice starały się specjalne komisje sanitarno-obyczajowe. Prostytutki rejestrowano, a te, które się od tego uchylały, tropione były - często z miernym skutkiem - przez specjalnych agentów. Zawodowe otrzymywały specjalne książeczki zdrowia.
  Krakowska to krótka uliczka. Jak na niedużą uliczkę przystało, niewiele przed II wojną światową było też w niej stelefonizowanych mieszkań.
Telefony były u pięciu prywatnych osób (m.in. u Azji Jankiela, Aleksandra Zylberblatta i Heleny Golde) i w zaledwie dwóch instytucjach - warsztacie samochodowym i fabryce sukna. Tę ostatnią pod numerem 10 prowadziła trzyosobowa spółka: Kołodziański, Surawicz i Guldin. Telefon miał też jedyny na ulicy felczer - Goldberg Szloma (nr 5).
  W porównaniu do tętniącej życiem okolicznej Lipowej i św. Rocha, Krakowska wiodła dość spokojny żywot handlowy.
Pod nr 11 skórami handlował niejaki Czerter, pod "ósemką" śledzie sprzedawał Orlański, a watę - Lachow.
  Wiadomo jeszcze, że uliczka miała dwie kawiarnie, prowadzone przed dwie panie: lokal Babińskiej mieścił się pod "trójką", Kozińskiej - pod nr. 1.
Nieopodal, w okazałej kamienicy Moesowskiej (na rogu św. Rocha i Krakowskiej) był jeszcze jedna kawiarnia - rodziny Parasol. Dodajmy jeszcze do tego piwiarnie: Bartnowskiego (nr 15) i Zdzitowieckiego, a okaże się, że dawna Krakowska była dość rozrywkową uliczką.

Gazeta.pl

Białostocki Wedel Chaim Sofer

  Jesienią 1927 roku przy Sienkiewicza 38, w nieistniejącym dziś budynku, który stał na rogu Warszawskiej, otwarta została filia fabryczna znanej warszawskiej Fabryki Cukrów i Czekolady Franboli.
  Po okazyjnych cenach, "trzy razy tygodniowo bagażem", dostarczano tu zaspokajające wyrafinowane podniebienia białostoczan  w wielkim wyborze.
  Ulica Sienkiewicza była w tamtych latach czekoladowym rajem dla łasuchów. Pod 24 numerem znajdował się firmowy sklep wytwórni czekolady Plutos. Żeby nie wodzić losu na pokuszenie i nie narazić się na wytłuczenie witryny, kierownictwo sklepu zaznaczało przezornie, że "pudełka luksusowe na wystawie nie są umieszczane".
  Najbliżej rynku, przy Sienkiewicza 12 był Wedel. On nie wymagał reklamy , było samo przez się wiadome, że mówiąc Wedel myślimy czekolada.
  Takim białostockim Wedlem był Chaim Sofer. Założył swoją wytwórnię czekolady w 1905 roku. Znajdowała się ona przy Sosnowej 5. Za cara była to ulica Kładbiszczańska 3, czyli Cmentarna.
Aby rozwikłać ten galimatias adresowy mówiono po prostu "przy cerkwi". Tak, tak. Sosnowa bowiem zaczynała się wówczas od Lipowej, dalej prowadziła jak dzisiejsza Św. Mikołaja, aż dochodziła do dzisiejszej Sosnowej.
  Sofer przez lata funkcjonował pod nazwą "Wiedeński".W swoich reklamach zachwalał "pierwszorzędne wyroby w dużym wyborze jak: czekolady, karmelki, chałwy i bombonierki". Zapewniał, że jego dewizą jest "jakość, świeżość, dobroć, a głównie tanio".
  Szczególny ruch u Sofera panował przed świętami. Białostoczanie tylko czekali na takie informacje jak ta, która poprzedzała Wielkanoc 1936 roku.
  Żyd Sofer ogłaszał gojom, że oto "na święta Wielkiejnocy polecam w różnych gatunkach: jaja, zające, kurczątka i baranki czekoladowe, jak również bombonierki - jaja oraz duży wybór nowości czekoladowych, a mianowicie: karmelków czekoladowych, pralinek, czekoladek z andutami, cukat pomarańczowych produkowanych - jak zawsze - z najlepszych i pierwszorzędnych surowców".
  Wielkanocne łakocie robione w żydowskiej wytwórni "przy cerkwi". Ci których nie stać było na zakupy w renomowanych sklepach chętnie korzystali z taniej oferty krążących po rynki i Lipowej obnośnych handlarzy.
  W 1935 roku w okresie przedświątecznym już od rana słychać było w centrum miasta ich donośne wołanie: "Paluszki czekoladoweeee! Reklamoweeee! Trzy sztuki za 10 groszyyy! Każdy ma okazję spróbować!" Taki sposób sprzedaży był istotną konkurencją dla firmowych sklepów. Nic więc dziwnego, że krzykliwi handlarze byli przeganiani z Sienkiewicza.
  Szybko też po mieście rozeszła się wieść, że "sprzedawane paluszki są wytworami jakiejś nieznanej wytwórni, może potajemnej".
Przestrzegano nawet, że może być to trucizna i nawoływano do poddania tych "parogroszowych specjałów" analizie. Ci co znali się na czekoladowym interesie byli pewni, że "gdyby do analizy tej doszło - sprzedawcy i wytwórcy ich poszliby za kratę".
Za nią trafił niejaki Hirsz Ejger, który przy Kupieckiej 19 (Malmeda) prowadził potajemną wytwórnię cukierków i czekolady. Wszyscy o tym wiedzieli, a w związku z tym Hirsz nosił przydomek Czekoladnik.
  Jego pomysł na sukces był prosty. Najpierw niska cena, a następnie podrobione "etykiety znanych firm tej branży". Tak prowadzony interes skończył się dla Hirsza Czekoladnika szoko latami w więziennej celi.

Andrzej Lechowski





Miasto absolutnie mieszczańskie

  Nad Białymstokiem przez długi okres ciążyła niezasłużenie opinia wiejskości , prostoty i bylejakości. A było to miasto wręcz absolutnie mieszczańskie.Centrum zapełniały liczne fabryki, sklepy, zakłady usługowe. Kwitły instytucje kulturalne, korzystając z bogatego zaplecza Wilna i Grodna.
  Śródmieście tętniło życiem, samych gazet - w języku polskim, jidisz, po rosyjsku, niemiecku o różnych kierunkach politycznych wychodziło kilka.
  Praktycznie dzisiejszy Rynek Kościuszki wydaje się pusty w porównaniu z tym, co się tu niegdyś działo. W niedzielę białostoczanie ruszali na spacery do parku miejskiego księcia Józefa Poniatowskiego. Park był otoczony murem - gdy odbywały się bale czy imprezy, to zamykano bramy, by zapewnić bezpieczeństwo przebywającym tu uczestnikom. Do modnych miejsc należał oczywiście hotel Ritz, gdzie przygrywały modne jazzbandy i występowały popularne gwiazdy.       Chętnie spotykano się w teatrze Palace, inteligencja żydowska miała swój klub literatów i dziennikarzy przy ul. Sienkiewicza. Latem przy Lipowej lub Nadrzecznej barwne namioty rozkładali cyrkowcy, którzy zjeżdżali ze swoimi kuglarskimi sztuczkami. Oczywiście nie wszystko wyglądało pięknie. Międzywojenny Białystok szarpały strajki, kryzys gospodarczy, szalało bezrobocie, kwitła prostytucja.
  Bolesny problem stanowiła duża liczba podrzutków, jak określano dzieci porzucone przez rodziców czy samotne matki. W związku z tym powstawały liczne ochronki, prężnie działały towarzystwa dobroczynne.Tu ważną rolę odgrywają kobiety. Poprzez różne organizacje walczą o równouprawnienie w polityce, w biznesie, ale i starają się pomóc potrzebującym. Przykład zaangażowania dają pierwsze damy miasta. Wojewodzina Kościałkowska w pałacu Branickich (siedzibie władz wojewódzkich) organizowała salony jesienne, gdzie artyści malarze pokazywali swoje obrazy.
  Była to zarazem i znakomita okazja do ich wsparcia finansowego i wylansowania młodych talentów. Po I wojnie Białystok szybko się odbudowuje ze zniszczeń.
  Boom gospodarczy jednak ma tę złą stronę, że rozwój staje się chaotyczny. Zmienia się to na szczęście w latach 30., kiedy pojawia się znakomity duet władzy: prezydent Seweryn Nowakowski i wojewoda Zyndram-Kościałkowski. Powstaje dzielnica reprezentacyjna - bardzo ładna ulica Mickiewicza, w parku buduje się teatr marszałka Piłsuskiego, na spacery chodzi się na Planty.
Zwierzyniec staje się miejscem pikników i majówek. Znikła jednak Rozkosz - słynne tu centrum rozrywki zostało już rozebrane, część desek wykorzystano na rusztowania przy budowie kościoła św. Rocha, a z części powstał dom dla sierot i zielona szkoła.
  Latem białostoczanie tłumnie opuszczali miasto. Bogatsi jechali do Sopot (czyli do Sopotu), do Druskiennik, a mniej zamożni na dacze do Ignatek, (znajdowało się tu nawet kasyno) lub do podmiejskich letnisk w Dzikich, Nowosiółkach, Supraślu. Powstaje PTTK.
  Białostoczanie wsiadają na rowery, jeżdżą na nartach. Początkowo miłośnicy desek budzą zdziwienie, ale ton nadają wojskowi, wszak w mieście stacjonują jednostki. Odbywają się zawody szachowe, turnieje tenisowe. Lata międzywojenne to i konkursy Miss Polonia - Białystok też wystawiał kandydatki.
  W styczniu 1930 r. redakcja Dziennika Białostockiego zamieściła kupon z nazwiskami najpiękniejszych. Na liście była białostoczanka Elżbieta Chamska. Czytelnicy oczywiście ją wybrali. Chociaż w konkurencji z innymi urodziwymi Polkami z kraju zajęła odległe miejsce, to emocji nie brakowało.
  Białostoczanki, co widać na zdjęciach w ogóle chodziły elegancko ubrane. Kreatorkami mody były początkowo żony fabrykantów podróżujące po całej Europie, później inspiracją było kino - każda panna chciała wyglądać jak Pola Negri.
  Nowinki podpatrywano na rewiach mody, a następnie te kolekcje odszywały zdolne panie krawcowe w licznych zakładach w mieście. - W zasadzie Białystok był miniaturą Warszawy, sposób bycia i życia mieszkańców niczym się nie różnił.

Ulica Krakowska


  To było serce występnych Chanajek. Tutaj przed wojną pod około dwudziestoma numerami, mieszkali zarówno ludzie stateczni, no może nie do końca, jak też cała czereda zatwardziałych rzezimieszków. Na przykład właścicielem budynku pod numerem 8 był Efraim Orlański. Można rzec kamienicznik całą gębą. Odnajmował mieszkania i ściągał z lokatorów solidny czynsz.
Kiedy ktoś jednak zalegał mu z opłatą, sięgał po bardzo brzydkie metody.
  Oto jesienią 1936 roku niejaka Jadwiga Gajewska, nie chciała opuścić zadłużonego lokalu, zgodnie z postanowieniem sądu grodzkiego, właściciel polecił zdjąć dachówki nad jej pokoikami, aby siąpiący deszcz zrobił swoje.
Ferajna z Krakowskiej wiedziała dobrze, kto to jest Efraim Orlański, a także jego główny sublokator Tewel Spektor. Robili oni różne lewe interesy, ale musieli też liczyć się ze stratami.Podpadli łobuzom z ulicy, trzeba było więc płacić za spekulancką łapczywość. Spektora chanajkowscy złodzieje obrobili dokładnie, w lutym 1928 roku.
  Późnym wieczorem jego drzwi od mieszkania zostały zgrabnie otwarte, zaś z szuflad i innych schowków zniknęło 3 tysiące złotych, ponad 200 dolarów i do tego kolekcja monet staropolskich. Pan Tewel był bowiem numizmatykiem z zamiłowania.
  Z kolei na Efraima Orlańskiego spece z Krakowskiej uwzięli się jeszcze bardziej. Obok wynajmowania pomieszczeń w swojej czynszówce, prowadził on również rozmaite handle.
No i tutaj, za sprawą swoich niecnych sąsiadów, ponosił co i rusz mniejsze lub większe straty. W 1934 roku zainwestował część zarobionych właśnie pieniędzy w biżuterię.
  Wiadomo, czasy kryzysu, pieniądz tracił na wartości. Sprytny kieszonkowiec wyciągnął mu na ulicy pakuneczek z precjozami jubilerskimi bezczelnie z kieszeni palta. Strata była spora - 4 tysiące złotych.
  Kiedy pod koniec lat trzydziestych mości Efraim zainteresował się handlem rybami, też nie obyło się bez kłopotów.
  Zimą 1936 roku ograbiono go z dwóch skrzyń zawierających wędzone szprotki. Tą samą porą w następnym roku, stracił z wozu stojącego na ul. Miodowej pięć dużych pudeł ze śledziami. Wszystkie te złośliwe, złodziejskie akcje musiały kosztować Efraima Orlańskiego kawałek zdrowia.
Nie wiadomo, czy przypadkiem sprawcami biedy mieszkańców z Krakowskiej 8, nie byli domownicy z przeciwka, czyli spod numeru 11.
  Mieszkała tam bardzo liczna rodzinka o nazwisku geograficznym - Azja. Nazwisko, jak na żydowską familię wcale oryginalne, ale już Sergiusz Piasecki, w swoich powieściach złodziejskich zrobił z niego użytek. Mendel Azja prowadził w latach trzydziestych małą restauracyjkę.
Pomagała mu w tym żona Rywka i dorastająca córka. Do interesu dokładał parę dolarów brat Mendla, Jankiel, który przebywał w Ameryce.
  Głównym sponsorem Azjów z Krakowskiej był jednak Abram, bardzo zdolny złodziej, a także, co tu ukrywać, bezwzględny sutener. Kradł portfele na ulicach Białegostoku, w kinach, restauracjach. Był też docenianym wspólnikiem w skokach mieszkaniowych.
Może to właśnie ów przedsiębiorczy synalek Mendla Azji prześladował co jakiś czas sąsiada Orlańskiego.
  Jeśli nie był to jednak Abram Azja, podejrzenie można było skierować na innego, zdolnego złodziejaszka z Krakowskiej, również Abrama, tyle że Serowicza.
Mieszkał on pod nr 61 i również z upodobaniem uprawiał swą ciemną profesję. Jako pajęczarz okradał białostockie strychy, potrafił dokonać też zuchwałego włamania do sklepu, jak na przykład wiosną 1936 roku do magazynu delikatesowego Grirsza Wojnera przy ul. Kupieckiej 32. Zatrzymywany profilaktycznie przez policję zawsze miał w zanadrzu różne wytrychy, śrubokręty i nożyki.
  Grasował też po Rynku Siennym. W ciągu targowego dnia, czyli tradycyjnie we czwartek, potrafił spenetrować zawartość kilkunastu chłopskich kieszeni.
  Pretensję do Efraima Orlańskiego mogła mieć także inna lokatorka spod 6., Ruchla Dynersztejn, zawodowa potokarka i doliniarka. Niegdyś wezwał on na nią policjanta, gdy zbyt ciekawie zaglądała do jego kieszeni.
  Ja jednak stawiałbym mimo wszystko na Abrama Azję. To był zdolny młodzian.

Kurier Poranny

Bandzior z carskim rodowodem

  Białystok międzywojenny miał zawsze duży wybór przestępców o różnych specjalnościach. Łączyła ich zwykle prymitywna brutalność, duża ochota do posługiwania się bronią, no i bezwzględny, wymagający całkowitego posłuszeństwa prowodyr. Bez niego trudno było myśleć o udanych napadach i rabunkach.
  Takim właśnie szefem był niewątpliwie Aleksander Zawadzki, zawodowy bandzior jeszcze z carskim  rodowodem. W 1922 r. opuścił więzienie przy Baranowickiej, gdzie odsiadywał trzyletni wyrok za zasypaną robotę w okolicach miasta. Na wolności powitali go jednak nie  tylko dawni kompani, ale również policja, która słusznie przypuszczała, że zwolniony opryszek, prędzej czy później powróci do swojego procederu. Rozpoczęła się więc dyskretna inwigilacja.
  Agenci z Ekspozytury Urzędu Śledczego szybko zorientowali się, że Zawadzki po krótkim odpoczynku przystąpił do działania.Uruchomił swoje dawne kontakty w białostockim półświatku, dobrał pozostających na wolności członków rozbitej szajki, zaczął rozglądać się za bronią, o którą było może nieco trudniej niż w zaraz powojennych czasach.
  Wywiadowcy z EUS zwrócili wkrótce uwagę na ludzi Zawadzkiego, kręcących się w pobliżu domu przy ul. Kościelnej 5. Tak się składało, że mieszkał tam na parterze bogaty kupiec od tkanin Wolf.
Dla policji wszystko było już jasne. Bandyci zaplanowali napad na dzień, w którym Wolf miał wyjechać do Warszawy w interesach. Policja uprzedziła lokatorów domu i przygotowała zasadzkę na bandytów.
  Od kapusiów dowiedziano się, że Zawadzki zaopatrzył całą szajkę w rewolwery, a nawet granaty. Poza tym do końca nie wiedziano, jak liczną bandę zgromadził jej szef. Agenci EUS rozlokowali się po pokojach w mieszkaniu kupca, a także w podwórkowych przybudówkach.
Późnym wieczorem przed domem pojawiło się kilku osobników. Rozpoczęło się badanie okolicy, szczególnie drzwi prowadzących do budynku.
  Około północy podjechała dorożka, wysiedli z niej czterej bandyci. Dwaj obstawili podwórze, pozostali weszli na korytarz. Szybko znaleźli się pod drzwiami do mieszkania Wolfa. Jeden z nich wyciągnął z zanadrza i zaczął wiercić otwory przy drzwiowym zamku.
  Wtedy wkroczyła policja. Bandyci rzucili się do ucieczki. Jednocześnie zaczęli się bezładnie ostrzeliwać. Jednego z napastników z naganem w ręku ujęto od razu, drugiego po krótkim pościgu. Zdążył on jednak wyrzucić broń w jakiś ciemny kąt podwórza. Stojący na świecy bandyci zdążyli zbiec. Sprzyjały im panujące dookoła ciemności.
  Dla policjantów tak pieczołowicie przygotowujących całą akcję była to niewątpliwie duża kompromitacja, ale nie do końca.
W policyjną zasadzkę wpadł sam Aleksander Zawadzki i jego najbliższy kompan Józef Lalus, niebezpieczny opryszek znany na całym Antoniuku. Ten ostatni sprawił wywiadowcom sporo kłopotów. Choć już bez broni walczył zajadle rękoma i nogami. Swego czasu trenował zapasy.     Dopiero kiedy otrzymał silny cios kolbą pistoletu w głowę, opuściła go ochota do dalszego oporu.
  Pojmanych bandziorów odprowadzono skwapliwie do aresztu, zaś na miejscu nieudanego napadu pozostało paru policjantów. Przewidywano bowiem, że mogą pojawić się jeszcze następni członkowie szajki. No i mieli rację.
  Po niespełna półgodzinie pojawiła się 19-letnia Maciejówna, kochanka jednego z bandytów po spodziewane łupy z mieszkania Wolfa-Bławatnika.
Pojmana Jadzia próbowała przekupić agenta policyjnego swoim ciałem, ale nadaremnie. Tak jak inni trafiła do aresztu przy Warszawskiej.
  Później na ul. Kupieckiej kręciło się jeszcze kilku innych podejrzanych typów, których także zatrzymano. Szajka Zawadzkiego z jej pechowym raczej szefem została rozbita.
Poczynając od połowy lat dwudziestych coraz mniej bandytów decydowało się na zbrojne grabieże białostockich mieszkań. Było po prostu mniej zdolnych szefów, potrafiących sklecić sprawną, złodziejską szajkę.

Włodzimierz Jarmolik

Arystokrata złodziejskiego fachu

  Był początek lat dwudziestych. Nic nie zapowiadało, że Franio Więckowski, młodzian zamieszkały przy ul. św. Rocha, uczęszczający do białostockiego Liceum Handlowego, zostanie jednym z najzdolniejszych miejscowych klawiszników.
  Karierę przestępczą Franek W. zaczął jednak od czegoś innego. W 1925 roku przyłączył się do gromadki oszustów, żerujących na naiwniakach znad Białki. Zaczął przyjmować zamówienia dla znanej firmy fotograficznej z Warszawy. Komu portret, komu powiększone zdjęcie ślubne - tak brzmiały jego uliczne okrzyki. Brał zaliczki, wystawiał pokwitowania, no i hulał. Sąd skazał go na pół roku więzienia.
  Po  wyjściu  na wolność  Więckowski  na dobre związał się z białostockim światkiem przestępczym. Najczęściej można było go spotkać w restauracji "Łącz" albo w sali bilardowej "Polonia" przy Rynku Kościuszki.
Spędzał tam beztrosko czas z podobnymi do siebie niebieskimi ptakami. Żeby zdobyć pieniądze na alkohol i i rozrywki, zaczął kraść. Miał przy tym ulubioną metodę - na gościa. Wchodził w marynarce do kawiarni, restauracji czy hotelu, a starał się wyjść w ściągniętym ukradkiem futrze, palcie lub płaszczu.
  W 1927 r. spotkała go z tego powodu kolejna przykrość. Przyłapany ze skradzionym futrem w domu zajezdnym Rybałtowskiego, trafił znowu na pół roku za kratki.
Na przełomie lat 20. i 30. nowym towarzystwem Więckowskiego stali się złodzieje mieszkaniowi. Początkowo byli to pospolici włamywacze, chodzący na robotę z łomem. Szybko jednak ambitny młodzian zaczął zadawać się tylko z chanajkowskimi klawisznikami.
  Miał talent, więc szybko znalazł się na szczycie złodziejskiej hierarchii. Klawisznicy stanowili, obok kasiarzy, arystokrację złodziejskiego fachu. Gardząc prymitywnymi metodami, forsowali drzwi do upatrzonych lokali za pomocą przemyślnych wytrychów i dorobionych kluczy (tzw. klawiszy). Przygotowanie odpowiednich klawiszy, inaczej szperaków, wymagało sporo umiejętności i zachodu.     Najpierw trzeba było zrobić odcisk dziurki od klucza, najlepiej w mydle. Później, poprzez sondowanie tegoż otworu specjalnym drucikiem (tzw. piórkiem) klawisznik uzyskiwał informację co do nacięć na podrobionym kluczu. Takie zabiegi trwały zwykle kilka dni. Trzeba było zachować ostrożność przed mieszkańcami wybranego domu. Klawisznicy pracowali zwykle w kilkuosobowych grupach. Na początku lat trzydziestych liderem jednej z nich został Więckowski.
  W lutym 1934 r. białostocki tygodnik "Reflektor" w artykule pt. "Schwytani włamywacze" donosił, że dnia 24 bm. tuż przed północą, pełniący obchód funkcjonariusz z posterunku kolejowego trafił na teren składów przedsiębiorstwa "Warrant". Zauważył świeżo wyłamane sztachety w parkanie.   Zaintrygowany tym wszedł przez otwór do ogrodu, a następnie pod sam mur składnicy. Usłyszał nagle okrzyk: zeks! i zobaczył trzy przemykające się sylwetki. Mając pistolet, zatrzymał mężczyzn. Byli to Franciszek Więckowski, Nochim Abelewicz i Icek Goldstein. Wszyscy dostali po roku więzienia.
  Ponieważ Więckowski wyrobił już sobie markę zatwardziałego recydywisty, po wyjściu na wolność znalazł się pod bacznym nadzorem wywiadowców i policyjnych donosicieli. Przy każdym bardziej zuchwałym włamaniu właśnie Więckowskiego i oczywiście kilku jeszcze wybitniejszych klawiszników, wzywano na przesłuchania, urządzano konfrontacje z poszkodowanymi, przeprowadzano skrupulatne rewizje w ich mieszkaniach i sprawdzano bardzo dokładnie alibi. W takich warunkach pracować złodziejowi jest bardzo trudno.
  W 1936 r. Franciszek Więckowski znowu wpadł. Wraz ze swoim nowym wspólnikiem, niejakim Kazimierzem Galickim dokonał kradzieży znacznej ilości biżuterii z mieszkania na Antoniuku. Przodownik białostockiej policji śledczej, Sznekenberg w trakcie oględzin miejsca przestępstwa bezbłędnie rozpoznał sprawców po sposobie włamania. Sąd grodzki dowiódł Więckowskiemu winę.   Za złodziejem znowu zamknęła się brama więzienna. Tym razem na dwa lata.

Włodzimierz Jarmolik

Restauracje jak z wielkiego świata

  W 1880 roku w kamienicy Judela Krupnickiego przy ulicy Kilińskiego pod siedemnastką otwarta została pierwszej klasy restauracja Ermitaż. Natomiast w 1934 roku w tymże lokalu rozpoczęła działalność restauracja Bristol.
  Z Ermitaża oznajmiał, że "śniadania, obiady i kolacje z karty, składają się z samych świeżych produktów po umiarkowanych cenach". Kuchnia w tym lokalu była "ruska i francuska". Zapewniano też, że szef kuchni wspaniale zna się na rzeczy. Atrakcją restauracji był wykwintnie urządzony wielki balkon, na którym wieczorami grała orkiestra. Zaznaczano, że kelnerami są wyłącznie mężczyźni, a serwowane wina pochodzą z Rosji i "inostrannych firm".
  W Ermitażu można było też zamówić dania do domu. Dostarczano je nawet do miejscowości za miastem. Tuż obok Ermitażu, na Rynku pod jedynką była restauracja Leśniewskiego. To w niej wieczorem 19 lutego 1919 r. częstowano ciastem i herbatą wkraczające do Białegostoku wojsko polskie.
  Z drugiej zaś strony Kilińskiego, w pałacyku gościnnym należącym do niemieckiego przemysłowca Litterera, w październiku 1912 r. oczywiście też "pierwszej klasy" restaurację Renaissance, otworzył A. Wiśniewski. Renesans urządzony był z wielkim komfortem. Miał specjalne rodzinne loże i oddzielne "rozkoszne gabineciki". Obowiązkowo było rosyjskie i zagraniczne wino i kucharz wyśmienicie znający swój fach.
  Od godziny 21 zaczynała grać w Renesansie smyczkowa orkiestra. Ale jaka! Składała się z samych młodych dziewcząt. Wejście do Renesansu było bezpłatne, ale dalej to lepiej milczeć. Było zdecydowanie drożej niż w Ermitażu. Przeto klienci woleli przesiadywać właśnie tam.
  To nie przypadło do gustu Wiśniewskiemu. Postanowił działać. Razem ze swoim szwagrem Muszyńskim podpalił Ermitaż. Oczywiście, że wylądował w kryminale, a w październiku 1913 r. zamiast świętować rocznicę Renesansu, wraz ze swym szwagrem stanął przed sądem. Jakież było zdziwienie właściciela Ermitażu, gdy usłyszał od tegoż sądu, że podpalacze są niewinni. Ermitaż po spaleniu już nie podniósł się. Tymczasem Renesansowi udało się przetrwać wojnę.
  W wolnym Białymstoku Wiśniewski ogłosił się natychmiast, że zatrudnia nowych, oczywiście wyśmienicie znających swój fach kucharzy.
  W następnych latach w pałacyku lokale zmieniały się jak w kalejdoskopie. Najpierw była popularna cukiernia Hirsza Wiedera, a od 1934 roku był Savoy i Cafe - Bar. I właśnie w tym samym 1934 r., w dawnym lokalu Ermitażu otwarta została restauracja Bristol.
  Nie wiadomo, czy ostrze jej reklamy skierowane było w stronę Kilińskiego 6, ale brzmiało wyzywająco i groźnie dla konkurencji. "Chcesz mieć zdrowy żołądek, nie chorować i zabawić się wesoło - wstąp do restauracji Bristol". "Mistrz Kulinarii" Henryk Filipkowski polecał doskonałe szaszłyki i inne frykasy kuchni wschodniej. Tak dobierał potrawy, że obiad składający się z trzech dań kosztował u niego tylko złotówkę. No i znów to samo, co 20 lat wcześniej doprowadziło do szaleństwa restauratora Wiśniewskiego. W Bristolu, w odróżnieniu od Cafe Baru, bufet był "zaopatrzony w różne napoje po cenach znacznie zniżonych". A do tego wszystkiego oczywiście "solidna obsługa" i "pierwszorzędna" orkiestra pod batutą niejakiego Brauna.
Co na to Cafe Bar? Nie, nie żaden szwagier nie wchodził tym razem w rachubę. Zbliżał się właśnie sylwester. Białostoczanie szykowali się do wielkiego szaleństwa. Właściciel Cafe Baru zapraszał na "Wesołą noc", sam śmiejąc się w duchu, że najweselszą zabawę to sprawi Bristolowi. Przed samym sylwestrem wystrzelił. "Karta wstępu wraz z kolacją od 2 zł 50 gr do 5 zł". A do tego całą noc miała grać "ulubiona orkiestra The Jullis Band".
  Dwa pięćdziesiąt za sylwestra, wtedy gdy gazeta kosztowała 25 groszy! I to gdzie? W najmodniejszym lokalu sezonu, w Cafe Barze. Cios był celny. Wszystkie stoliki zarezerwowano jednego dnia. Na sali nadkomplet. Niepojęte! Takie były to czasy. A gdyby dziś za 20 zł spędzić sylwestra. No właśnie, gdzie?

Andrzej Lechowski