środa, 23 sierpnia 2017

Białostoczanie zdemolowali kino

 

W styczniu 1927 r. doszło do konfliktu medialnego. Sprawcą całego i co istotne niejednego trzęsienia ziemi był redaktor Izrael Sztejnsapir. W założonym w 1926 r. dzienniku "Jidysze Kurier" bezpardonowo walczył z mentorem białostockiego dziennikarstwa, Pejsachem Kapłanem i z jego gazetą "Dos Naje Łebn".
  Sposobność do stoczenia decydującej batalii nadarzyła się 3 stycznia 1927 r. Na ten zimowy poniedziałek, zapowiedziana została premiera "najlepszego, najdroższego, największego" filmu "Ben Hur" w kinie Apollo przy Sienkiewicza 22. Jego dyrektorem był Beniamin Wajnsztat, krewny Kapłana.
  Sztejnsapir szybko skalkulował. Jeden atak, dwie ofiary, i przypuścił szturm. Na łamach "Jidysze Kuriera" podniósł larum, że Wajnsztat w Apollo wyświetla "misjonarski film", który został wyklęty przez lwowski rabinat. Ekranizacja powieści Lewisa Wallace`a w opinii rabinów, przytaczanej przez Sztejnsapira, obrażała godność Żydów. Raniła ich uczucia religijne.
  Wobec tego Wajnsztat, w "Dos Naje Łebn", odpowiedział, że rozpowszechniany przez niego film z wielkim powodzeniem grany jest od 8 miesięcy w Nowym Jorku. Od 6 miesięcy berlińska publiczność wali do kin jak w dym, a londyńczycy oglądają ekranizację od 4 miesięcy i jakoś nikt o protestach rabinów nie słyszał.
  Dalej swoje trzy grosze dorzucił Pejsach Kapłan, kpiąc z zaściankowej moralności i braku wyrobienia kulturalnego red. Jidysze Kuriera. Tymczasem premiera "Ben Hura" w Białymstoku (trzy seanse!) stała się niebywałym sukcesem. Następnego dnia znów był komplet widzów. Sztejnsapir kipiał ze złości, ale i nie próżnował.


  Minęło kilka dni i w warszawskim "Kurierze Czerwonym" ukazał się artykuł zatytułowany "Zdemolowanie kina w Białymstoku". Czy to z inspiracji Sztejnsapira, czy z własnej fantazji warszawski dziennikarz pisał, że białostocki rabinat potępił "Ben Hura". I zwrócił się do Wajnsztata z kategorycznym apelem o natychmiastowe zdjęcie filmu z afisza. A dalej warszawski żurnalista to już pędził na grzbiecie dziennikarskiej kaczki. Opisywał, jak to tłum białostoczan zdemolował kino i obił Wajnsztata na kwaśne jabłko. Temat z miejsca podchwyciły żydowskie gazety w całej Polsce.
  Łódzka Freie Press wielkimi literami na pierwszej stronie obwieszczała "Ein Skandal! Des Lichtspielhauses Apollo demolierte!" W tym samym duchu opisywał całe zajście krakowski "Ilustrowany Kurier Codzienny". Sztejsapir początkowo zacierał ręce. Wydawało się, że Kapłan i jego krewniak załatwieni są raz na zawsze. A tu tymczasem na wszystkich seansach dzień w dzień były komplety widzów.

  Na publiczności wielkie wrażenie robiła tytułowa kreacja Romano Navaro. Filmowi towarzyszyła też opinia, że to "najgenialniejsza realizacja, największy triumf kinematografii". W towarzyskich rozmowach powtarzano sobie, że budżet filmu zamknął się niewyobrażalną kwotą 4 milionów dolarów. Z podziwem mówiono, że do jego realizacji zaangażowano 100 tysięcy statystów. Ku wielkiej radości widzów dyrekcja Apolla wprowadziła nadprogram, w którym występowała niezwykle popularna i lubiana w Białymstoku pieśniarka i tancerka, Katia Masłowa. Jednym słowem, znów sukces! Tymczasem prasowa afera zdążyła już wyjść poza granice.

  W jednym z berlińskich dzienników opisano, jakie to straszne zajścia były w Białymstoku, jak rozwścieczeni białostoczanie, nie chcąc dopuścić do wyświetlania obrazoburczego filmu, spalili taśmę. Od niej zajął się gmach kina i też spłonął. Sam Wajnsztat, ciężko poparzony, ledwo uszedł z życiem. I nie wiadomo kto, gdzie i co pisałby o Białymstoku. Niestety już się nie dowiemy dokąd pognałaby białostocko-warszawsko-berlińska dziennikarska kaczka.
  10 stycznia 1927 r. Wajnsztatowi wygasła bowiem licencja na projekcję "Ben Hura". W ten właśnie poniedziałkowy wieczór, "nieodwołalnie po raz ostatni, po 8 dniach rekordowego powodzenie" publiczność zasiadła w wygodnych fotelach kina Apollo. Najpierw zaśpiewała Katia Masłowa, a później rozpoczął się ostatni seans.

A nasi bohaterowie? "Jidysze Kurier" wkrótce upadł. Sztejnsapir został zastępcą redaktora Kapłana w "Dos Naje Łebn". W 1931 r. pokłócili się tak, że i ta gazeta upadła. Ale to już inna historia.

Andrzej Lechowski

Nocna apteka

 

  Była piękna majowa noc 1927 roku. Ulice Białegostoku już dawno opustoszały. Wszędzie panowała cisza i spokój.
Ale, jak to w życiu bywa, gdzieś tam byli ludzie chorzy, dla których jedyną nadzieją mogła okazać się kamfora, tlen oraz inne doraźne środki podtrzymania życia. Niestety mało kto posiadał takie rzeczy w domu. Całe szczęście, że w nocy dyżur pełniła apteka Moskalewskiego przy Rynku Kościuszki.
  Około godziny 1.30 pod składem lekarstw spotkało się przypadkowo kilka osób. Byli to krewni i znajomi białostoczan, którym tej nocy nagle pogorszył się stan zdrowia. Wśród nich znajdowali się Bronsztejn z Siennego Rynku 3, Waldman z Legionowej 13, Szor z Mickiewicza 9, Bejrachowicz z Kupieckiej 26. Wszyscy rzucili się do drzwi apteki, aby czym prędzej nabyć lekarstwa. Zaczęli nerwowo pukać, ale nie było żadnej reakcji.
 Po półgodzinnym dobijaniu się poprosili o pomoc przechodzącego właśnie policjanta. Reszta oczekujących sprowadziła drugiego funkcjonariusza. Dwaj stróże prawa na początku interwencji zabłysnęli nie lada inteligencją. Ustalili bowiem, że aptekarz jest wewnątrz. Świadczyło o tym widoczne przez szybę światło lampki oraz klucz siedzący w drzwiach od środka. Policjanci polecili, aby ktoś z zebranych obudził stróża domu. W końcu nie wiadomo było, czy aptekarz przypadkiem nie zasłabł.
  Ponownie rozpoczęło się dobijanie. Stróż z małżonką walili w drzwi od podwórza, zgromadzeni białostoczanie wraz z policjantem dobijali się do drzwi i okien od ulicy. Drugi funkcjonariusz udał się natomiast do restauracji Mandelbauma i stamtąd dzwonił do apteki przez telefon. Niestety nadal nie było odzewu.
  Zebrani pod składem leków Moskalewskiego ludzie powoli się wykruszali. Nie mogli dłużej czekać. Bali się o znajomych i krewnych pozostawionych w domu. Poszli szukać pomocy gdzie indziej. Kilka osób jednak pozostało na miejscu. Postanowili, że dostaną się do środka za wszelką cenę.
  Dobijanie się trwało do wpół do czwartej rano. W końcu dyżurny apteki Moskalewskiego otworzył drzwi. Jak się okazało był cały i zdrowy. Po prostu spał tak twardym snem, że nic nie słyszał.


Kamil Śleszyński