czwartek, 25 stycznia 2018

Wspomnienia... Na park mówiono gruzy

 
   Pamiętam jak w Parku Centralnym leżały gruzy i macewy, a potem po jego uporządkowaniu śpiewał tam swoje przeboje Janusz Laskowski. Inspiracją do tych wspomnień jest opowieść pani Krystyny o Rynku Siennym, dawnej ulicy Lipowej i o podstawówce nr 9, zamieszczona w lipcu. To również moje dzieciństwo - mówi Stanisław Lenkiewicz.
   Moim podwórkiem była ulica Kalinowskiego - zaczyna swoją opowieść pan Stanisław. - Mieszkałem pod numerem 4. Z jednej strony znajdowały się dwie piaskownice, z drugiej naprzeciw Park Centralny. Pamiętam zalegające tam stosy gruzów i macewy.   Jak później czytałem, w XVIII wieku utworzono tam żydowski cmentarz rabinacki - kirkut. Z biegiem lat tracił na znaczeniu. Hitlerowcy dopełnili reszty zniszczenia. Nieco dalej przy Bema znajdował się cmentarz choleryczny, nazywany tak od tego, że chowano tam niegdyś zmarłych na cholerę.
   Pod koniec lat 60., gdy handel przeniesiono na Bema, chodziłem tam na rynek gołębiarzy, który odbywał się w niedziele. Przy ul. Odeskiej trzymaliśmy gołębie - piękne sztuki mieliśmy. Do dzisiaj tęsknię za tymi ptakami. Tyle lat minęło, a ja zamknę oczy i widzę, jak wzbijają się w niebo. Na rynku, jeszcze w 1968 roku gołębiarze stawiali na macewach klatki ze swoimi pupilami.
 
Na Park Centralny wszyscy mówili "gruzy". Gdzie idziesz? Na gruzy. Rosły tu różne trawy, osty. Latem pięknie pachniało, jak na łące. Biegaliśmy tam się bawić, ale głównym naszym zajęciem był biznes, gdzieś coś znaleźć, butelki, łom i sprzedać.
   Na ul. Grochowej były dwa sklepy: spożywczy i warzywniak, w którym skupowano butelki. Więc jak tylko jakiś facet kupował pół litra czy ćwiartkę, uważnie śledziliśmy, gdzie szedł w stronę parku, bo tam najczęściej rozpijano wódeczkę. Z kolegą Jankiem, ksywa Korzonek czatowaliśmy na rogu Grochowej na każdą porzuconą butelkę. Kto pierwszy krzyknął "zamówka", do tego należała butelka. Butelki były w cenie, za jedną płacono złotówkę. W dzień wypłaty udawało się zdobyć 10-11 sztuk, to było dużo. Przeliczaliśmy ten zarobek na cukierki - iryski zwykłe, mleczne kosztowały 11 zł, sezamowe 18 zł.
  Naszą ulubioną rozrywką było puszczanie latawców. Robiliśmy je sami, rzecz jasna. Ze środka zeszytu wyrywało się dwie kartki, dziurki po zszywaczu zaklejaliśmy. Między parkiem a ul. Suraską była stolarnia, braliśmy stamtąd wyrzucone listewki, zbijaliśmy konstrukcję, z kawałka prześcieradła, doczepiało się ogon. Mama Janka pracowała jako chałupniczka w spółdzielni krawieckiej, gdzie szyto rękawice robocze, więc miała dużo nici, były cienkie, ale bardzo mocne.
  Nawlekaliśmy taką nitkę na drewnianą szpulkę, dużo, około 500 metrów i latawiec był gotowy. Jak puszczałem nitkę z tej szpulki, to tylko furczało, latawiec wysoko wzbijał się w niebo. I myśmy nie biegali za nim, sam leciał. Bywało aż do domu towarowego na Kościuszki. Przechodnie patrzyli z zaciekawieniem: To wasz latawiec? Ale ciągnie - mówili z uznaniem.
Z czasem przystąpiono do porządkowania placu pod park centralny. Wjechał buldożer tzw. staliniec i spychał macewy. Jak poprosiliśmy, to kierowca pozwolił podjechać, to była frajda. Na otwarcie parku, żeby uczcić to wydarzenie, zorganizowano wystawę sprzętu rolniczego. Oglądaliśmy nowe, czerwone maszyny.
  W Parku Centralnym, to też świetnie pamiętam, Janusz Laskowski śpiewał swoje słynne przeboje, Beatę, Żółty jesienny liść. Grał na gitarze, ludzie się zbierali i chętnie słuchali.
  Wrócę na chwilę do wspomnień z dzieciństwa. Na rogu ul. św. Mikołaja, gdzie teraz jest Cepelia i czteropiętrowy blok (wtedy ta ulica nazywała się Sosnowa) stał drewniany domek, który właśnie rozbierano. Należał do pana Konikowskiego, myśmy jako dzieciaki z narażeniem życia wyciągali z niego stalowe elementy, żeby oddać do punktu skupu złomu.
  Z czasem Kalinowskiego i okoliczne ulice zaczęły się zmieniać. O, na przykład pamiętam, jak stawiano wieżowiec, zwany powszechnie Merino, od sklepu z materiałami na parterze. Teraz jest tam bar. Ten mój kolega Janek, świętej pamięci odczytywał napis jako Mertno, śmieliśmy się z tego.
  Uczyłem się w SP nr 9, na Suchej, ale w sumie zaliczyłem trzy podstawówki, z powodu rejonizacji. Klasy 1-4 skończyłem w czwórce na Częstochowskiej, potem przeniesiono nas do piętnastki na Lipowej, i w końcu w 1963 roku poszedłem do dziewiątki na Suchej. Początek roku szkolnego wtedy był 2 września w poniedziałek, znalazłem datę w kalendarzu. Pamiętam to doskonale, staliśmy na boisku, a potem z wychowawczynią, panią Ireną Wojtasiak (uczyła nas fizyki, matematyki i chemii) poszliśmy do starej szkoły na rogu Młynowej i Kijowskiej, po sprzęt i pomoce naukowe.
  Do dziewiątki na Suchą też chodziliśmy przez park. Do dzisiaj jest ta alejka. Na rogu wtedy stała stara brązowa dwuskrzydłowa brama okolona kawałkami muru, i na tych dwóch skrzydłach listewkami były nabite gwiazdy Dawida. Skojarzyłem sobie później, że przechodziłem obok bramy cmentarnej. Nędznie już to wyglądało, farba się łuszczyła.
  Polskiego uczyła nas pani Anna Tomaszuk, świetna nauczycielka. Jako jedna z pierwszych wtedy organizowała na lekcjach pracę w grupach, wtedy to była nowatorska metoda prowadzenia zajęć. Zestawialiśmy stoliki, siadały dwie dziewczyny i dwóch chłopaków, lepsi i trochę słabsi i opracowywaliśmy temat. Bardzo lubiłem te lekcje, pani Tomaszuk często wybierała mnie do referowania.
  W 1964 roku, pamiętam dokładnie zwołali nas do sali gimnastycznej. Wszedł pan Grycuk, czy Gryczan, nie pamiętam dokładnie, od śpiewu i donośnym głosem krzyknął: Na cześć dostojnych gości hip, hip, hura. Myśmy już wtedy mieli telewizor, oglądałem dzienniki, rozpoznawałem ważne osobistości w kraju. No i wtedy to był Marian Spychalski, przewodniczący Rady Państwa. Nasza szkoła była tysiąclatką, zbudowaną w ramach akcji 1000 szkół na tysiąclecie. Spychalski widocznie wizytował te szkoły, wypytywał panią Tomaszuk o sposób prowadzenia lekcji, pochwalił.
  A raz znowu byłem świadkiem manifestacji pod komitetem partii. Zebrał się tłum, z budynku wyszedł niewysoki mężczyzna w prochowcu, a ludzie skandowali: Niech żyje towarzysz Wiesław! Byłem pewny, że to Gomułka, ale nie zgadzał mi się okrzyk. Później zrozumiałem, że "Wiesław" to pseudonim wojenny Gomułki. Wtedy nawet podszedłem blisko niego, chwaliłem się tym potem, jak to chłopak. Jakieś szczególnej obstawy, jak dziś się widzi, nie było przy nim. Pewna kobieta wręczyła mu też list. Gomułka schował go od razu do kieszeni. Mieszkałem w samym centrum, jak coś się działo, od razu z kolegami biegliśmy patrzeć.
   Chcę jeszcze dodać, że tu, gdzie jest Central, był ogród, zrywaliśmy tam jabłka. Po lewej stronie znajdowało się olbrzymie wysypisko. Obok zaś na prawo stały kamienice, w jednej z nich pan Dunaj miał studio fotograficzne. Mam zdjęcie tam zrobione, jako 14-latek, na zakończenie podstawówki, byłem ostatnim rocznikiem, który kończył siedmioklasową szkołę podstawową.
 
Rynek Sienny kończył się na ulicy Pięknej. Restauracja Staromiejska, która tam stała, nieszczególnej była reputacji, taka lokalna speluna. Wzdłuż ulicy Pięknej naprzeciw obecnego Wersalu Podlaskiego znajdowały się stoły, na których przekupki sprzedawały warzywa i owoce. Raz na jakiś czas przyjeżdżał mężczyzna, to był pierwszy biznesmen powojennego Białegostoku, który sprzedawał bombonierki, smaczne, mordoklejki, których nigdzie się nie kupiło. Miał je zapakowane w kartoniki po 5 albo po 3 sztuki, w zależności jaki los się wyciągnie. Los kosztował złotówkę, gdy był pełny, to on krzyczał niezbyt zadowolony: "bomba w górę" i wydawał fanta. Chodziłem z mamą tu często na zakupy, a nawet i sam handlowałem. Mieliśmy działkę przy Podleśnej. Pewnego razu z Jankiem narwaliśmy rzodkiewek, które wówczas bardzo obrodziły, wyrosły wielkie jak buraki. Powiązaliśmy je w pęczki, załadowaliśmy do worka i poszliśmy sprzedawać na te stoły. Ludziom tłumaczyliśmy, że to jest amerykańska rzodkiew, wiadomo co z Ameryki to najlepsze.
  Za straganami ciągnęła się już ulica Sucha, gdzie znajdowała się kamienica, w której był ten osławiony sklep z błyskotkami, o którym opowiadała pani Krystyna. Mnie chłopaka interesowało jednak co innego. Tam sprzedawano płyty Beatlesów, winylowe, longlay'e. Kolega z technikum pod koniec lat 60., kupił taką płytę. Wszyscy mu zazdrościliśmy.

Alicja Zielińska
Kurier Poranny