poniedziałek, 26 listopada 2018

Od pałacowego stawu do parku miejskiego

 
    W tym tygodniu będziemy kontynuować podróż po kartach albumu „Widoki miasta Białegostoku” i dzięki zamieszczonym w nim fotografiom Józefa Sołowiejczyka przyjrzymy się kolejnym częściom naszego miasta latem 1897 r.
  Zatrzymajmy się dziś tuż przy bramie pałacowej i zbiegu ulic Niemieckiej, Instytutowej i Teatralnej (czyli dzisiejszych ul. Kilińskiego, Pałacowej i Mickiewicza). Miejsce to Sołowiejczyk udokumentował dwoma zdjęciami nr 18 i 20, musiało być bowiem z jakiegoś powodu ważne. Nie widzimy na nich jednak pałacu Branickich, pełniącego w tym czasie funkcję siedziby Instytutu Panien Szlacheckich (któremu fotograf poświęcił odrębne zdjęcie) ani też – poza bramą pałacową – jakichś szczególnie ważnych obiektów. 
  Mamy za to obrazy przedstawiające pustą, piaszczystą przestrzeń, przeciętą rowami, nowy most na rzece Białej, stosy rur i tymczasowe budynki. Nie ma tu tak naprawdę jeszcze nic, chociaż ówcześni białostoczanie z pewnością patrzyli na tą przestrzeń z radością i wyczekiwaniem. Był to ważny krok w dziejach miasta – wkrótce powstanie tu kolejna, obszerna część Parku Miejskiego. Znów mamy dowód na to, że Sołowiejczyk dokumentował nie tylko stan miasta, ale także jego istotne osiągnięcia.
  W XVIII w. obszar między ulicami J. K. Branickiego i A. Mickiewicza był częściowo zajęty przez wielki staw pałacowy, częściowo zaś przez plac ćwiczeń wojskowych nazywany Polem Marsowym, folwark pałacowy oraz przylegające do niego ogrody. Trudno dokładnie powiedzieć, kiedy powstał wielki staw, musiało to jednak nastąpić już w pierwszej  połowie  XVIII w. w ramach pierwszej poważnej przebudowy założenia pałacowoogrodowego przez Jana Klemensa Branickiego.                 Pozostawał on własnością dworską, a po 1802 r. skarbową do 1839 r., gdy w ramach organizacji Instytutu Panien Szlacheckich car Aleksander I przekazał wszystkie zbędne części założenia pałacowego miastu Białystok, w tym wielki staw pałacowy i przylegające do niego tereny. 
  Darowizna przysporzyła władzom miasta sporych kłopotów, gdyż staw trzeba było utrzymywać w odpowiednim stanie. W latach 70. XIX w. akwen był bardzo zanieczyszczony, toteż często powracano do pomysłu jego likwidacji. Jeszcze na przełomie lat 70. i 80. XIX w. projektowano nowy park miejski położony nad brzegiem wciąż istniejącego stawu, podczas gdy perspektywiczny plan miasta z 1887 r. ukazuje, że obszar wielkiego stawu pałacowego miał zostać zlikwidowany, a w jego miejsce zamierzano wprowadzić rozległy park.
  Na urzeczywistnienie tej koncepcji białostoczanie musieli poczekać jednak jeszcze dekadę. Dziś powszechnie przyjmuje się, że Park Stary im. Księcia Józefa Poniatowskiego utworzono w latach 1895-1897. Okazuje się jednak, że powstawał on w dwóch etapach. Pierwsze działania objęły zagospodarowanie terenu dawnego Pola Marsowego położonego między wielkim stawem a ul. Teatralną (wcześniej Oranżeryjną, a dziś A. Mickiewicza). Projektantem i wykonawcą pierwszego miejskiego parku był znany twórca założeń parkowych Walerian Kronenberg.
  Do właściwych prac przy budowie zieleńca przystąpiono w 1889 r., a jego uroczyste otwarcie nastąpiło na początku 1890 r. Trzeba podkreślić, że to właśnie ów zieleniec został sfotografowany przez Sołowiej- czyka w 1897 r. i opisany jako „gorodskij sad”.
  Drugi etap budowy parku, projektowany już w 1887 r., mógł nastąpić dopiero po likwidacji stawu. Władze Białegostoku przymierzały się do tego od dłuższego czasu, ale zwykle brakowało na ten cel funduszy.
  W 1884 r. Franciszek Gliński donosił do „Kraju”, że jednym z podstawowych oczekiwań białostoczan było „oczyszczenie stawu miejskiego i przepływającej przezeń a następnie przez miasto całe rzeki, zwanej, pomimo swej barwy żółto-zielonej, Białą”. 
   W październiku 1887 r. ten sam korespondent informował: „z porządków miejskich wspomnieć tu muszę, iż niezbyt dawno przystąpiono nareszcie do przedwstępnych robót około oczyszczania i pogłębiania stawu miejskiego, owego źródła wszelakich chorób zaraźliwych, ustawicznie nieszczęśliwy gród nasz trapiących”.
  Sprawa jednak utknęła w martwym punkcie i w lutym następnego roku Franciszek Gliński pisał: „Nie mamy szczęścia i tyle! Już już cieszyliśmy się, iż raz przecie sławetny staw nasz oczyszczony należycie będzie i choć na czas pewien przynajmniej zarażać powietrze w mieście całem miazmatami swemi przestanie, gdy naraz dzięki czyimś staraniom departament medyczny nadesłał do zarządu miejskiego ad hoc umyślnie opracowaną instrukcyę, ściśle zastosowanie się do której okazało się z wielu względów niemożliwem. Wszelkie poczynione już przeto przygotowania, niemało kosztujące miasto pieniędzy, zniszczono”. 
  Dopiero w 1891 r. władze miasta otrzymały pożyczkę w wysokości 25 tys. rubli na likwidację stawu, ale za prace wzięto się dopiero w 1893 r., gdy „korzystając przeto z głębokiej zimy tegorocznej, przystąpiono niezwłocznie do robót przedwstępnych, mianowicie bicia pali, gdyż staw ma być zwężony znacznie, po obu jego stronach usypać się ma szeroka grobla, po stosownem zadrzewieniu i upiększeniu za wyborne miejsce przechadzek i wypoczynku służyć mogąca”. 
  Prace zainicjowane w 1893 r. trwały – jak widać na zdjęciach Sołowiejczyka – jeszcze latem 1897 r. Toteż należy przyjąć, że drugi etap budowy parku według projektu Waleriana Kronenberga, we współpracy z Teodorem Chądzyńskim przeprowadzono w latach 1897-1898.
  W połączeniu z wcześniejszym zieleńcem przy ul. Teatralnej, wypełnił on całą przestrzeń powstałą w wyniku zasypania stawu. Stan ten utrzymany jest do dzisiaj, przy czym park przeszedł gruntowną i daleko idącą metamorfozę w latach 30. XX w. podczas budowy gmachu Domu Ludowego im. Marszałka Józefa Piłsudskiego.


Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

piątek, 23 listopada 2018

Na uliczce Cichej wcale nie było cicho

 

     Z  ul. Pieszą i jej zadziornymi chojrakami, o których była mowa przed tygodniem, w przedwojennych Chanajkach z powodzeniem mogła konkurować odchodząca na lewo od Krakowskiej, równie króciutka jak Piesza, uliczka Cicha. Panował na niej stale duży harmider wywoływany przez tamtejszych rozrabiaków, jak i przybywających w odwiedziny różnych gości. Policjanci z IV komisariatu także często tam zaglądali.
   Cztery domy, a ile hałasu. Złodziejskie meliny, pokoiki z prostytutkami, paserka, szulerka, nielegalny handel wódką, a wszystko to na długości kilkudziesięciu metrów. W drewniaku nr 1, od frontu mieszkała rodzinka Chazanów. Ważni byli przede wszystkim ojciec – Szmul i dwaj jego synalkowie – Chone i Chaim. Szmul stanowił przykład twardego sutenera. Tą profesją zajął się jeszcze przed I wojną światową. Swoje podopieczne trzymał krótko. Zabierał im połowę zarobków, a w razie nieposłuszeństwa potrafił mocno poturbować.
  W 1934 r. przed białostockim Sądem Okręgowym miała miejsce głośna rozprawa o wykorzystywanie kobiet trudniących się nierządem. Głównym bohaterem był Szmul Chazan. Jeszcze przed wejściem do sali sądowej wezwane kobiety twierdziły głośno, że odmówią zeznań. Synowie Chazana grozili im śmiercią, a jedna z koleżanek po fachu, niejaka Helena Szadurska, namawiała do kłamania. Chanajkowski alfons wywinął się więc od zasłużonej kary. Synowie Chazana, choć dopiero w wieku młodzieńczym, byli już zatwardziałymi złodziejami. Wyróżniał się zwłaszcza Chone. Kradł przy każdej nadarzającej się okazji.
  W 1932 r. opróżnił z zegarków i portmonetek kieszenie bywalców zakładu kąpielowego przy ul. Warszawskiej. Trzy lata później wpadł na gorącym uczynku, kiedy ze swoim pomagierem Szlomą Kukawką polewał kwasem solnym skobel i kłódkę przy drzwiach sklepu mleczarskiego na ul. Żwirki i Wigury i z ogromnym zawzięciem suwał piłką do metalu.
   Jego młodszy braciszek niewiele od niego odstawał. Działał jako kieszonkowiec na Rybnym Rynku. W drugiej części domu przy ul. Cichej nieduży przybytek płatnej miłości prowadziło małżeństwo Mendla i Zlaty Wasilkowskich. Mąż był poza tym znanym awanturnikiem, który w pijanym widzie sięgał często po nóż fiński i w ten sposób udowadniał swoje racje.  Pod numerem 2 mieszkała też wcale niezła parka. Był to Mordko Lis, również wielki amator wszelkich rozrób. Kręcił się po ul. Krakowskiej i jej bocznych dopływach i od przechodniów dopominał się pieniężnych datków. Oczywiście na alkohol.
   Z kolei prostytutka Taube Wolfson znana była z sympatii do kolejarzy. Do swojej klitki sprowadzała ich z dworca. Niektórzy miłośnicy wdzięków Taube szli nawet ze sobą na ostre.
  W 1927 r. niejaki Michał Potocki, pracownik warsztatów kolejowych w Łapach tak przyłożył koledze Aleksandrowi Matulisowi  w głowę butelką z piwem, że aż pękła czaszka. Sąd wycenił zazdrość o pannę Wolfsonównę na 6 miesięcy więzienia.  W domu nr 3 urzędowała z dużym powodzeniem Bejla Kleinsztejn.
  Była to znana w okolicy paserka i właścicielka potajemki z zakazanym wyszynkiem. Specjalizowała się zwłaszcza w skupowaniu kradzionej garderoby i pościeli. Nic więc dziwnego, że drogę do niej znali wszyscy chanajkowscy pajęczarze, czyli złodzieje strychowi.  No i wreszcie domek z nr 4. Tu gwiazdą występku była Maria Szczerbak ze złodziejskiej rodzinki Ejsmontów.
  Jej brat Antoni należał  do czołówki przedwojennych białostockich włamywaczy. Kradł z kolesiami w całym mieście, zaś jego liczne siostry zajmowały się sprzedażą fantów. Maria obok paserki trudniła się też najstarszym zawodem świata.
    W 1932 r. skradła klientowi portfel, a w nim 200 dolarów. Jeleniem tym był Jankiel Kapica. Żeby z taką forsą iść na dziwki i to do Chanajek. Przesada!

Włodzimierz Jarmolik

wtorek, 20 listopada 2018

Miał 17 lat i poszedł walczyć o Polskę

 

     Pani Danuta Dawdo w naszym Albumie wielokrotnie opowiadała o historii Białegostoku i dzieliła się swoimi bogatymi zbiorami fotografii sprzed lat. Tym razem przyniosła odpis  z Muzeum Wojska w Warszawie życiorysu ojca, potwierdzający   jego zasługi w  walce o niepodległość Polski.
  Zwróciła się z prośbą, by przypomnieć jego sylwetkę, bo zasługuje na pamięć, zwłaszcza w tych dniach, gdy obchodzimy wielkie Święto Polski.  – Mój ojciec Józef Franciszek Neuhüttler  urodził się 8 marca 1899 roku w Sosnowcu,  w rodzinie o wielkich tradycjach patriotycznych – zaczyna swoją opowieść pani Danuta.  – Ojciec jego Tomasz Ernest należał do organizacji polityczno-sportowej Sokół w Krakowie.
   Zmarł w 1909 roku pozostawiając schorowaną żonę oraz syna w wieku dziesięciu lat.  W 1916 roku młody Józef, mając niespełna 17 lat zgłosił się do biura werbunkowego Polskiej Organizacji Wojskowej w  Krakowie przy ul. Gołębiej. Ta tajna organizacja powstała w sierpniu 1914 roku w Warszawie z inicjatywy Józefa Piłsudskiego,  w wyniku połączenia działających w Królestwie Polskim w konspiracji Związku Walki Czynnej i grup Armii Polskiej, w celu walki z rosyjskim zaborcą. Dała początek Legionom. Józef Neuhüttler otrzymał w niej zadanie werbowania do wojska swoich kolegów i znajomych.  3 marca 1918 roku państwa centralne (Cesarstwo Niemieckie,  Austro-Węgry i  ich sojusznicy)  podpisały w Brześciu traktat pokojowy z bolszewicką Rosją.
   Polacy odebrali go jako kolejny rozbiór Polski. W wyniku zawartych tam  postanowień m.in. Chełms zczyzna i południowa część Podlasia zostały przekazane Ukrainie. Odpowiedzią na tę decyzję są protesty i demonstracje. W Krakowie wiele osób zostaje ciężko poturbowanych w starciach z jazdą węgierską. Józef Neuhüttler był także ranny,
przyłapany na zrywaniu orła austriackiego trafia  do aresztu. Po wyjściu na wolność podejmuje ze zdwojoną siłą działalność w POW. Przyjmuje pseudonim Bogdanowicz i pełni służbę konspiracyjną, wywiadowczą oraz łącznikową. Kiedy organizacja zostaje zdemaskowana, ucieka do Kongresówki i przez pewien czas ukrywa się w różnych miejscach. Gdy nadarza się sprzyjający moment, 6 listopada 1918 roku wraca do Krakowa.
  Melduje się w nowo sformułowanym pułku jazdy w Rakowicach. Przydzielony do Pierwszego  Pułku Ułanów, 15 listopada wyjeżdża na front. Pod dowództwem rotmistrza Jabłońskiego bierze udział we wszystkich bitwach od zdobycia Przemyśla aż po Lwów.
  Pod Lubieniem koło Lwowa jako meldunkowy sztab u gen. Zielińskiego zostaje ciężko ranny. Wydobyto go spod konia ze zgruchotaną nogą. Po zakończeniu działań wojennych formacja wojskowa, której był członkiem Józef   Neuhüttler, weszła w skład 11 pułku Ułanów Legionowych pod patronatem Edwarda Rydza-Śmigłego, a on sam przez kilka następnych lat po odejściu z pułku pracował jako zarządca majątku gen. Wieniawy Długoszowskiego w Bobowej koło Krakowa. Ukończył w tym czasie szkołę rolniczą, ale późniejsze życie zawodowe związał jednak z fotografią. W 1931 roku Józef  Neuhüttler przyjechał do Białegostoku i otworzył zakład Foto Film przy Rynku Kościuszki 13. Szybko zdobył uznanie w mieście. Był pierwszym fotografem, który robił zdjęcia w ruchu.
  Po śmierci marszałka Piłsudskiego 12 maja 1935 roku, jako legionista uzyskał zezwolenie naczelnych władz  wojskowych na wykonywanie zdjęć konduktu pogrzebowego z Warszawy do Krakowa na Wawel.  –  Starał się o to, bo chciał oddać hołd  Marszałkowi i towa- rzyszyć  w jego ostatniej drodze. Wcześniejszy jego życiorys miał zapewne duże znaczenie przy uzyskaniu pozwolenia - podkreśla pani Danuta. –Dzięki temu  mógł być w samym centrum uroczystości. Pamiętam w naszym dom u rodzinnym takie zdjęcie, jak tatuś samotnie klęczy przy trumnie Marszałka. Fotografie z pogrzebu ukazały się w gazetach. Szczególnie wymowna jest zrobiona w zbliżeniu fotografia trumny z Józefem Piłsudskim  leżącym za szklaną taflą. Na dole zdjęcia w gazecie wyraźny jest napis Foto-Film Białystok i nazwisko ojca.Józef  Piłsudski był dla niego największym autorytetem – podkreśla pani Danuta. 
  Wychowywał mnie i moje dwie siostry w miłości i szacunku do Marszałka. W pierwszą rocznicę śmierci pojechaliśmy na cmentarz na Rossie do Wilna, gdzie jest grób Matki i serca Marszałka. Z  dziecinnych lat pamiętam, jak ojciec uczył nas pieśni legionowych i powstańczych. Miał piękny głos, był tenorem, uwielbiał śpiewać. Rano, gdy wstawałyśmy, tatuś śpiewał Kiedy ranne wstają zorze, na Boże Narodzenie – kolędy, najbardziej lubił Bóg się rodzi. Legionista, piłsudczyk Józef Franciszek Neuhüttler zapisał piękną kartę w czasie II wojny światowej także w dziejach Białegostoku.
  Działał w konspiracji i wysyłał paczki dla więźniów w Auschwitz. – W okresie okupacji niemieckiej w latach 1941 – 1944 ze względu na niemiecko brzmiące nazwisko tatuś był namawiany do podpisania listy volksdeutscha – mówi pani Danuta. - To był dla niego wielki cios. Był przecież Polakiem z krwi i kości, walczył o niepodległą Polskę.  Początkowo tłumaczył, że nie posiada dokumentów potwierdzających rodowód, znajdują się one  w Krakowie. Kiedy władze niemieckie zorientowały się, że nie ma zamiaru na spełnienie ich propozycji, nakazali zamknięcie zakładu fotograficznego w centrum miasta, a pozwolili jedynie na prowadzenie zakładu w Starosielcach. Po pewnym czasie wszyscy białostoccy fotografowie zostali przymusowo zatrudnieni w niem ieckim zakładzie fotograficznym Foto-Müller.
   Wykonywano tam zdjęcia do dowodów osobistych wydawanych przez władze policyjne Polakom.  – W tym zakładzie fotograficznym ja również  pracowałam przymusowo, po ukończeniu 14 roku życia – opowiada Danuta Dawdo
  Tatuś  zaś, będąc tam zatrudnionym, nawiązał kontakt z AK i pomagał w wyrabianiu fałszywych dowodów osobistych dla osób ukrywających się przed okupantem. Na umówione hasło wykonywał swoim własnym aparatem zdjęcia z odpowiednim numerem. Dzięki temu pomógł wielu osobom. 
  Józef   Neuh üttler zmarł 23 kwietnia 1960 roku. Zachowało się po nim wiele zdjęć dawnego Białegostoku, ale także prywatne, w tym jakże cenne dziś jego własne  z bohaterskiej młodości. Pani Danuta pokazuje zdjęcie ojca w mundurze galowym 11 Pułku Ułanów Legionowych. Miał kolor chabrowy. Niestety mundur się nie zachował. – Kiedy w 1939 roku przyszli Sowieci, mamusia pocięła go i spaliła. Szablę  wrzuciła do studni, a pistolet do podwórkowej ubikacji. Bała się. Życie było ważniejsze – wzdycha pani Danuta. – Gdyby NKWD trafiło na te pamiątki, zesłano by nas na Syberię. Jestem dumna ze swego ojca, z  jego bohaterskich dokonań w walce o niepodległość Polski.
  Ze względu na pamięć o nim uczestniczę w uroczystościach patriot ycznych.  Byłam niedawno na spotkaniu z uczniami w Liceum nr 8. Pokazałam  zdjęcie tatusia w mund urze legionisty. Kiedy powiedziałam, że wstępując do wojska,  miał niespełna 17 lat, widziałam jakie wrażenie to na nich zrobiło.


Alicja Zielińska 

poniedziałek, 19 listopada 2018

Słoboda była wsią

 

    Na Pogodnej były łąki, Wiejską pastuch gonił krowy okolicznych gospodarzy. Uprawiano pola, przez wiele lat po wojnie ta część miasta miała wiejski charakter - wspomina pan Lech Jaroszewicz. Zwraca uwagę, że jej prawidłowa nazwa brzmi Słoboda, a nie Swoboda, jak widnieje na niektórych mapach.
  Ławeczki stały przy domach. Od wiosny do późnej jesieni gospodarze siadali tam i omawiali najważniejsze sprawy, co w kraju, co w mieście się wydarzyło. Bardziej mężczyźni, wiadomo bardziej skłonni do politykowania, kobiety zajęte były przeważnie obowiązkami w domu. Urodziłem się w 1937 roku - opowiada pan Lech Jaroszewicz, pamiętam to. Zwyczaje były rodem ze wsi, ale też i Słoboda miała wiejskie korzenie.
  Szarą eminencją w mieście był Napoleon Cydzik Słoboda powstała pod koniec XVII wieku, między obecnymi ulicami Pogodną a Świerkową. A wówczas znajdowała się pod lasem należącym do hetmana Branickiego. Miejscowość była nieduża, liczyła około 11 - 12 domów. Mieszkańcy prawdopodobnie byli zwolnieni z podatków - stąd nazwa swoboda, słoboda.
  Do Białegostoku została włączona po odzyskaniu niepodległości, kiedy decyzją Sejmu rozszerzono granice i z dniem 10 maja 1919 roku powstał Wielki Białystok o obszarze około 42 km2. W jego obrębie, obok Słobody znalazły się: Antoniuk, Białostoczek, Dojlidy, Ścianka, Dzięsięciny, Marczuk, Horodniany, Ogrodniki, Pieczurki, Skorupy, wieś Starosielce, Wygoda, Zacisze, Zwierzyniec - Letnisko.
  Na mocy ustawy sejmowej z 2 sierpnia 1919 roku Białystok awansował na stolicę nowo utworzonego województwa białostockiego. Po drugiej wojnie światowej na Słobodzie było około 50 domów, w każdym do kilkunastu mieszkańców, bo rodziny były wielodzietne - wspomina pan Lech Jaroszewicz. - Znali się wszyscy z tych ławeczek, codziennie się spotykali, jak w rodzinie żyli, każdy każdemu się kłaniał, ja tam nigdy nie słyszałem kłótni.
   Ulica była brukowana, jednopasmówka, szerokości najwyżej sześć metrów. Nie to co dzisiaj, chodniki wprawdzie z dwóch stron, ale wąskie, gdzieś metr pięćdziesiąt. Tu gdzie teraz są akademiki i budynki Politechniki, czy na Świerkowej, gdzie jest Uniwersytet, to wszędzie były pola uprawne, ciągnęły się do Pułaskiego.
  Pamiętam, że po obu stronach Wiejskiej ludzie mieli gospodarstwa, i to całkiem spore, nie jakieś tam ogródki przydomowe. A jak pola, to i stodoły, zabudowania gospodarcze. Każdy gospodarz trzymał jedną albo i dwie krowy, gnano je ulicą Wiejską na łąki.
   Przy Pogodnej, tam gdzie jest piekarnia, ciągnęły się łąki, koło Bażantarni tak samo. Pamiętam pastuch codziennie po przygnaniu krów do obór, zachodził do kolejnego domu na kolację. To był specjalnie wynajęty człowiek, obsługiwał kilka gospodarstw. Nie było skupu mleka, gospodarze mieli je na swoje potrzeby, ludzie z miasta chętnie przyjeżdżali po świeże mleko, kupowali masło, sery bezpośrednio od właścicieli.
  Spokojnie i miło się żyło, bez tej gonitwy, jak teraz, bez pośpiechu. Uczyliśmy na Mazowieckiej. Znajdowały się tam dwie szkoły, jedna obok drugiej: nr 11 i nr 6 - miały wspólne boisko. To były dzielnicowe szkoły, dla tego rejonu, bo sporo młodzieży było, po kilkoro dzieci w domu. Szkoły były jeszcze przedwojenne, z tym że budynek jedenastki otynkowany, a szóstki nie. Chodziliśmy na piechotę, autobusy po wojnie nie jeździły.
  Odległość dwa kilometry, co to było, zimą jeździliśmy na łyżwach. Krajobraz zmienił się radykalnie, jak zaczęły powstawać bloki, miasto wywłaszczyło tereny pod akademiki, poszerzono ulice. Ten wielki boom budowlany ruszył na początku lat 70., nie było dyskusji, wywłaszczano i już, chociaż płacono niewielkie pieniądze. A jak zabrali pola, to ludzie już sami starali się o mieszkania spółdzielcze, wiadomo w bloku wygoda, nie trzeba w piecach palić. Zresztą każdy zdawał sobie sprawę, że prędzej czy później państwo i tak wszystko przejmie. Machano więc ręką, jak ziemi już nie ma, to co tu siedzieć.
  Domy przez jakiś czas jeszcze stały, ale niebawem zaczęto je wyburzać. Ja się wyprowadziłem ze Słobody w 1977 r. na osiedle Piaski, do bloku. I tak po kolei domy rozbierano, a teren przejmowała spółdzielnia mieszkaniowa, jeszcze niektóre stały do lat 80.
   Teraz zostały tam może ze dwa domy. Dużo się zmieniło przez te lata, wypiękniała ta część miasta, ale ja wspominam z sentymentem tamte lata. Jak przejeżdżam tamtędy, to zawsze myślę, jak niegdyś żyliśmy na tej naszej Słobodzie.

Alicja Zielińska

sobota, 17 listopada 2018

Pasaż Warnholca– najstarsza galeria handlowa w Białymstoku



   Dziś odpoczniemy od Placu Bazarnego i tworzącej jego pierzeje zabudowy uwiecznionej w 1897 r. przez Józefa Sołowiej- czyka na fotografiach włączonych do albumu „Widoki miasta Białegostoku”.
  W przeszłość Białegostoku zabierze nas prosty i najmniej spodziewany przedmiot – łyżka do butów, którą niedawno kupił białostocki kolekcjoner, Mieczysław Marczak. Nie byłoby w niej nic niezwykłego, gdyby nie informacja wygrawerowana na jej odwrocie.
  Jest to zapisana w języku rosyjskim winieta firmy „Magazyn obuwia S. N. Nowik”, która mieściła się w Białymstoku w tzw. „Pasażu”.
   Właściciel zadał pytanie o wyjaśnienie tych informacji za pośrednictwem portalu społecznościowego, pytało mnie o to także kilka innych osób. Pomyślałem więc, że dzisiejszy tekst poświęcę właśnie historii Nowika i jego sklepu, z wyposażenia którego pochodziła łyżka do butów, opowiem także o tajemniczym „Pasażu”. Nie ma wątpliwości, że ły żka z rosyjskoj ęzycznym napisem pochodzi sprzed I wojny światowej.
  Aby dowiedzieć się  więcej o właścicielu i jego sklepie zajrzałem do pochodzących sprzed 1915 r. ksiąg adresowych. Wśród reklam białostockich przedsiębiorców opublikowanych w tzw. kalendarzu podręcznym na 1913 r. udało się odszukać afisz składu S. Nowika, w którym klienci mogli kupić „eleganckie i trwałe obuwie”. Jednocześnie odnotowano w nim bardziej precyzyjny adres firmy – działała ona przy ul. Tykockiej w domu Warnholca.
 

   Kolejna księga adresowa „Fabryczny Białystok” z 1914 r. również odnotowuje sklep obuwniczy S. N. Nowika dodając, że mieścił się on przy  wspomnianej ulicy, ale w „Pasażu Warnholca”.
  Tym samym wiemy już, że dom Warnoholca przy ul. Tykockiej jest odnotowanym na łyżce „Pasażem”.  Zanim skupimy się na adresie, zacznijmy od personaliów właściciela. Żeby je poznać trzeba było w pierwszej kolejności przejrzeć cudem zachowaną księgę świadectw przemysłowych, wykupionych przez białostockich przedsiębiorców w grudniu 1914 r.
  W dniu 29 grudnia, pod nr 579, odnotowano Sendera Hirsza Noskowicza Nowika, właściciela składu obuwia, co jednoznacznie identyfikuje naszego bohatera. Zresztą wiadomo, że działał on nadal po 1919 r., a w rejestrze handlowym Sądu Okręgowego w Białymstoku znajdujemy wpisaną w 1922 r. firmę „Pracownia i sprzedaż obuwia Sender Nowik”. Niestety na jego temat mamy niewiele informacji.
  Nie miał on nic wspólnego ze  znaną białostocką rodziną fabrykancką Nowików. Jego ojcem był Nosko Nowik, ale w księgach metrykalnych miejscowej  gminy żydowskiej nie ma żadnych dokumentów związanych z jego osobą. Po raz pierwszy w Białymstoku został odnotowany w 1912 r., gdy został wciągnięty na listę uprawnionych do głosowania w wyborach do Dumy. Nowik działał nadal w okresie międzywojennym wynajmując lokal handlowy u Warnholca.
  W 1922 r. „Dziennik Białostocki” donosił o tym, że pani Nowik (a więc Sender był żonaty) sprzedała parę „pantofli prunelowych” Annie Maranc. Wyroby zakładu Nowików okazały się trefne i w momencie pierwszego wdziewania pękły, dlatego też redakcja zachęcała do wystrzegania się od zakupów w tej firmie.
  Notka prasowa nie zaszkodziła reputacji przedsiębiorstwa, które działało jeszcze w 1935 r. i zapewne przetrwało do II wojny światowej. Od momentu założenia niedługo przed 1913 r. do 1939 r. firma Sendera Nowika działała we wspomnianym „Pasażu” położony przy ul. Tykockiej w domu Warnholca, który w okresie międzywojennym przyporządkowany był do ul. Lipowej 6 (a więc na odcinku między dzisiejszymi ulicami Spółdzielczą i I. Malmeda).
  Myślę, że wielu pasjonatów białostockiej historii zna ten adres oraz nie jeden raz spotkali się z Pasażem Warnholca. Wypadnie więc powiedzieć także kilka zdań także o właścicielu domu, w którym pracował Nowik.  Wiadomo, że Warnholc urodził się ok. 1859 r., a do Białegostoku sprowadził się przed 1897 r. i został odnotowany jako właściciel sklepu z instrumentami muzycznymi, działającego w domu Halperna przy ul. Tykockiej.
  Była to ta sama nieruchomość, którą na początku 1911 r. Warnholc odkupił od Halp erna. Przypuszczalnie już Halpern urządził w tym miejscu pasaż handlowy, ale białos toczanie przed II wojną światową kojarzyli go głównie z Warnholcem.
 
Były to dwie piętrowe kamienice ustawione od strony ul. Lipowej i od strony ul. Żydowskiej (dziś ul. dr I. Białówny), posiadające oficyny boczne tworzące charakterystyczną studnię, która została przez właściciela przykryta przeszklonym dachem. Wewnątrz zlokalizowano szereg lokali handlowo-usługowych, wynajmowanych do II wojny światowej przez przedsiębiorców.
  Była to lokalizacja prestiżowa, doskonale znana białostoczanom, o czym świadczą nie tylko sklepy oferujące wyroby o podwyższonym standardzie, ale także liczne wystawy prac miejscowych artystów, dziś uznawanych za wybitnych twórców. Rejestr handlowy wymienia także sprzedaż konfekcji damskiej Stanisława Bekisza, sprzedaż zabawek Nauma Menachowskiego, dom handlowy Bronisława Perłowskiego, sklep dodatków szewskich Stanisława Tugieman a, sprzedaż galanterii Rochli Stołow i wiele innych.
  Warnholc zmarł w wieku 78 lat, ale w tragicznych okolicznościach – zasłabł stojąc na  balkonie w swoim mieszkaniu od stron y ul. Żydowskiej i spadł na chodnik z drugiego piętra. Jak pisano w „Dzienniku Białostockim”, „tragicznie zmarły cieszył się w mieście popularnością, był ogólnie ceniony i poważany”.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

piątek, 16 listopada 2018

Kryć się! Idą chojraki z ul.Pieszej

 

    Uliczka Piesza była krótkim i ślepym zaułkiem, odchodzącym od ul. Brukowej. Sąsiadowała ze szczególnie osławioną w Chanajkach ul. Marmurową, znaną ze swoich włamywaczy, kieszonkowców, no i panienek wystających nocami pod latarnią. 
  Na Pieszej, choć miała tylko kilka numerów, podejrzanego elementu także nie brakowało. W drugiej połowie lat trzydziestych policjantom z IV komisariatu dawała się zwłaszcza we znaki rodzinka Edelszetajnów. W jej skład wchodzili Felek i Brocha oraz ich synalkowie – Zelik i Alter. 
  Edelsztajnowie mieszkal i w lichym drewniaku pod nr 4. Naprzeciwko, pod trójką, zakwaterowany był ich krewniak Chaim Edels ztajn. Brocha przy wydatnej pomocy męża prowadziła w swoim domu noclegownię i oczywiście tajny wyszynk robionego nielegalnie bimbru.
  Zatrzymywali się u niej rozmaici rajzerzy, nawet z odległego Lwowa, pomniejsi złodziejaszkowie z prowincji, a także dziewczyny startujące w najstarszym zawodzie świata. Policja dobrze znała ten adres. Były zatrzymywania. Sąd grodzki skazywał właścicieli za ich zakazane praktyki na krótkie pobyty w miejskim areszcie przy ul. Artyleryjskiej.  Tymczasem trójka młodszych, ale rosłych Edelsztajnów buszowała po okolicznych uliczkach, gdzie można było się napić, zabawić i przy okazji coś zwędzić. 
  Sylwetki braciszków widywane były zwłaszcza stale na ul. Krakowskiej. Dokonywali oni tam kieszonkowych ekspropriacji. Zajmowali się też ordynarnym wymuszaniem pieniędzy na wódkę. Nie oszczędzali zarówno klientów chanajkowskich prostytutek, jak i swoich sąsiadów z zaułków. Straszyli majchrem albo szpadryną. Za nic mieli dawną solidarność dzielnicy, której brakowało już takich autorytetów, jak choćby Jankiel Rozengarten o przydomku Jankieczkie, nieżyjący szef wszystkich miejscowych bandziorów. IV komisariat odbierał co i rusz skargi na bezwzględnych chojraków z Pieszej. 
  5 kwietnia 1937 r. w Echu Białostockim pojawiła się notatka o tym, że Edelsztajnowie dopadli na ul. Brukowej Zelika Cywesa (Krakowska 8) i zażądali haraczu.
  Kiedy ten odmówił, padło zdanie: „Zaraz flaki ci wypuścim i girę z siedzenia wyrwiem”. W tym samym czasie żale na komisariacie wylewał Bernsztajn z Marmurowej, a nawet Połtyjer Rozengarten, syn osławionego Jankieczkie, który niedawno wyszedł z więzienia i starał się ogrzać nieco przy dawnej sławie ojca. Edelsztajnowie grozili im pobiciem, a nawet czymś gorszym. Policjant przyjmujący skargi wprost zdębiał. Co się dzieje? Chanajkowskie łobuzy biją się między sobą, przychodzą do policji na skargi, nie wystarczy im już własna dintojra. Za starych opryszków tak nie było.  Kolejne zażalenie Edelsztajn ów komisariat zarejestrował w grudniu 1937 r.
  Złożył je najpierw Mejer Złotnik z ul. Piłsudskiego. Odwiedził on w wiadomym celu panienkę z ul. Krakowskiej. Bracia Zelik, Alter i ich krewny Chaim zażądali od niego fundy w postaci dwóch litrów wódki. Ten z oburzeniem odmówił. Koniec sprawy był prosty – obita twarz i podarta garderoba. 
  Pewnego grudniowego wieczoru jeszcze gorsza nieprzyjemność spotkała Stanisława Majewskiego. Miało to miejsce również na ul. Krakowskiej. Podeszli do niego trzej Edelsztajnowie i ich prowodyr Zelik oskarżył gościa o donos na policję. Miał ponoć przez to odsiedzieć sześć miesięcy w więzieniu przy Szosie Baran ow ickiej. Za karę zażądał tradycyjnych dwóch litrów wódki. Majewski nie miał forsy. W ruch więc poszły pięści i noże. Pobity i pokłuty nieszczęśnik trafił do szpitala.
  W kwietniu 1938 r. odbył się kolejny proces z udziałem krewkich Edelsztajnów. Za sponiewieranie Majewskiego sąd skazał ich na sześć miesięcy więzienia i jednocześnie zawiesił wykonanie wyroku na pięć lat. Chojraki górą !


Włodzimierz Jarmolik

czwartek, 15 listopada 2018

Z życia miasta - 1932 r.








                                                           Gazeta Białostocka 1932 r.

wtorek, 13 listopada 2018

Samuel Pisar - Białostocki doradca Kennedy'ego

 

     Doradca prezydenta Kennedy'ego, laureat pokojowej nagrody Nobla, adwokat i dyplomata światowej sławy. Jego książkę "Z krwi i nadziei" przetłumaczono na 20 języków. To jeszcze jeden słynny białostoczanin, o którym we współczesnym Białymstoku wiele się nie mówi.
  Samuel Pisar urodził się w 1929 roku w znanej żydowskiej rodzinie. Jego mieszkająca przy ulicy Dąbrowskiego rodzina posiadała kilka budynków, halę wynajmowaną na różne miejskie uroczystości i pierwszą w mieście firmę taksówkarską. Jeszcze przed wojną matka Samuela namawiała rodzinę na wyjazd do krewnych do Australii, lecz ojciec, Dawid Pisar, był za bardzo związany z Białymstokiem i ogółem z Polską.
  Dawid służył w polskim wojsku podczas kampanii wrześniowej. Podczas sowieckiej okupacji przed wywózką na Syberię uratowała ich jego miłość do samochodów. W 1940 roku Sowieci planowali wywieźć na Syberię tak polskich jak i żydowskich "wyzyskiwaczy". Gdy NKWD chodziło po domach i robiło listę "burżujów", Dawid wracał akurat z garażu cały usmarowany smarem, dzięki czemu nie został zapisany jako "bogacz" i "wróg ludu".
  Mimo wszystko źle się żyło Pisarom pod sowiecką okupacją i wraz z czasem głowa rodziny dała się namówić na wyjazd. Pozwolenie na wyjazd przyszło jednak zbyt późno i wkrótce do Białegostoku wkroczyli Niemcy.
  Trzech kuzynów Samuela zostało rozstrzelanych zaraz po wejściu Niemców. Jego babcia i wujek trafili na łapankę i zaginęli. Ojciec ratował dzieci z getta i powierzał je okolicznym chłopom. Został jednak złapany i wraz z innymi został rozstrzelany w lesie w Pietraszach. Samuel z matką i siostrą przeżyli powstanie w gettcie, lecz wkrótce po jego likwidacji zostali rozdzieleni i obie zginęły.
  Mały Samuel przeszedł przez aż 8 obozów: Majdanek, Oświęcim, Bilzin, Oranienburg, Sahsenhausen, Kaufering, Dachau, Leonberg. Gdy został wyzwolony przez Amerykanów, nie chciał wracać do komunistycznej Polski, ani do miasta, w którym przeżył piekło i w którym nie pozostał już nikt z rodziny i bliskich. Zachował jednak w sercu miłość do przedwojennego Białegostoku, miasta jego dzieciństwa.


   Po wyzwoleniu, zdeprawowany przez obozy nastoletni Samuel mieszkał w Niemczech i zajmował się między innymi przemytem. Wkrótce jednak odnalazła go ciotka mieszkająca w Paryżu, a następnie pojechał do krewnych w Australii, którzy starali się go "naprostować". Zaczął studia prawnicze i zrobił doktorat na Harwardzie oraz w Sorbonie.
  Karierę zrobił bardzo szybko. Już w wieku 27 lat, bo w 1956 roku był doradcą generalnym UNESCO w Paryżu, a cztery lata później został doradcą prezydenta Johna Kennedy'ego.
  W 1962 roku założył międzynarodową firmę adwokacką. Z jej usług korzystały największe spółki świata oraz osoby prywatne, m.in. Elizabeth Taylor, Henry Ford i Steve Jobs. Oprócz tego angażował się politycznie. Walczył o wolność dla więźniów politycznych, oraz działał na rzecz złagodzenia stosunków między państwami zachodnimi, a ZSRR i Chinami. W 1973 roku został nominowany do pokojowej nagrody Nobla.
  Jego książka "Z krwi i nadziei", gdzie opisuje dzieciństwo w Białymstoku, piekło getta, obozów i późniejsze, wygrane jak na loterii życie, została przetłumaczona na 20 języków i stała się światowym bestsellerem.
  Białystok odwiedzał kilkakrotnie, pierwszy raz w 1961 roku, a ostatni raz w 2009. Białystok miał w jego sercu specjalne miejsce, choć wiązało się z nim wiele bolesnych wspomnień.
  Pisar zmarł w 2015 roku.

Edward Horsztyński

Białostockie symbole Niepodległości

 

   Gdy myślę o Białymstoku właśnie w kontekście święta Odzyskania Niepodległości, to zawsze najpierw pojawia mi się ten nasz skomplikowany los.
  Droga do niepodległości zakończyła się w Białymstoku dopiero 19 lutego 1919 roku. Od 1919 roku w Białymstoku świętowano „podwójnie”. Ot taka nasza tradycja.  Druga myśl o naszym mieście w związku z niepodległością wiedzie mnie już na spacer po Białymstoku. Spacer mający na celu poszukiwanie pamiątek.
  Zacząłbym chyba od Parku Konstytucji 3 Maja. To pierwsza w mieście po odzyskaniu niepodległości zrealizowana inicjatywa podkreślająca niepodległy byt. Podjęli ją radni miejscy jeszcze w 1919 roku.
  Najważniejszą pamiątką jest z pewnością kościół Św. Rocha, który jest przecież dziękczynieniem za odzyskanie niepodległości.  Ale w ten sam nurt wpisuje się też gmach Teatru Dramatycznego i o nim dziś słów kilka. O budowie teatralnego budynku zaczęto oficjalnie mówić już w 1919 roku.
  Redaktor naczelny Dziennika Białostockiego – Benedykt Filipowicz w artykule „Teatr i miasto” stwierdzał kategorycznie, że „wielkie miasto musi posiadać teatr”. Przytaczał argumenty, że właśnie teatr jest instytucją, która kształtuje gusty, ale przede wszystkim postawy obywatelskie i patriotyczne. Postulował więc, aby nowa rada miejska, która zostanie wyłoniona po wrześniowych wyborach „na jednym z pierwszych posiedzeń swoich poweźmie uchwałę” o utworzeniu teatru.
  W kolejnym swoim artykule Filipowicz powracał do poruszanej kwestii. Do krzewienia patriotyzmu i kultury polskiej dołożył jeszcze rozrywkę. Argumentował, że w Białymstoku oprócz kinematografów i urządzanych zabaw nie ma innych rozrywek. Pisał więc, że „w Białymstoku potrzebny jest nie tyle teatr dla inteligencji, ile dla mas szerszych o niższym wykształceniu, a więc teatr popularny, ludowy, któryby wystawiał sztuki interesujące i bawiące te masy szersze, a więc sztuki patriotyczne, historyczne, a poza nimi sztuki popularne ze śpiewem i tańcami – albowiem szerokie masy ludności szukają w teatrze przede wszystkim zabawy i rozrywki”.  Z czasem zamysł ten zaczęto łączyć z ogólnopolską akcją budowy Domów Ludowych.
  W lutym 1921 roku Stowarzyszenie Robotników Katolickich postanowiło przystąpić do budowy Domu Ludowego. Dziennik Białostocki informował, że „sprawa ta olbrzymiej doniosłości dla naszego miasta jest na zupełnie dobrej drodze i można mieć nadzieję, że projekt będzie wkrótce już zrealizowany”. 
  Sprawa jednak utknęła w martwym punkcie z powodu braku funduszy. Dopiero w 1924 roku krakowski tygodnik Nowości Ilustrowane informował, że „w wojewódzkim mieście Białymstoku, rozpoczęto wielkie dzieło: budowę Domu Ludowego przy parafii katolickiej”. 9 listopada 1924 roku odbyło się poświęcenie fundamentów budynku, których część użyto w następnych latach do budowy kina Świat (obecnie Ton) przy Rynku Kościuszki.
  Nowości Ilustrowane informowały, że w przyszłym okazałym budynku planuje się umieszczenie „Biura dla organizacji społecznych, kultural nooświatowych, gospodarczych, robotniczych i rolniczych, gospodę, czytelnie, biblioteki i t. p., salę na 300 osób, oraz wielką salę teatralną na 700 krzeseł”. Zachęcając do wsparcia budowy redakcja podkreślała, że przyszły Dom Ludowy jest „zakrojony na miarę zachodnioeuropejską, szeroki w rozmiarach i różnorodny w pomysłowych urządzeniach wewnętrznych”.
  Pisano, że „pomieści w sobie wszystkich co łakną czaru polskiego słowa Ojczyznę miłującego”.  Nigdy nie zrealizowano jednak w całości tego projektu. Gdy przygotowywano się do zakrojonych na dużą skalę w całej Polsce obchodów 10-lecia odzyskania niepodległości, to niestety w Białymstoku ledwo napomknięto o nieudanych próbach budowy Domu Ludowego, a całość obchodów przesłonił konflikt w radzie miejskiej i dymisja prezydenta miasta Michała Ostrowskiego. Temat budowy podjęty został na początku lat trzydziestych. Wspominał o tym inż. Jarosław Seredyński, który nadzorował budowę gmachu.   W 1935 roku mówił: „Wiemy wszyscy, że miasto nasze nie miało odpowiedniego budynku, w którym mieściłoby się życie kulturalne naszego społeczeństwa. Teatru Palace niepodobna brać pod uwagę, gdyż z wielu względów nie odpowiada wymogom i potrzebom ludności naszego miasta”. W dalszej wypowiedzi przedstawił w skrócie ciekawą historię poprzedzającą budowę teatru. Mówił, że „dawno już, […]w roku 1928 Rada Miejska przeznaczyła pewną sumę pieniędzy na zapoczątkowanie budowy takiego domu.  Jak wiadomo, były wojewoda białostocki, a obecny minister spraw wewnętrznych p. M. Zyndram-Kościałkowski, sprawę tę przesądził. […]
  Początkowo noszono się z zamiarem przystosowania domu b. Resursy Obywatelskiej do wymagań Domu Ludowego, ale projekt ten ze względu na olbrzymie koszty, związane z przeróbką upadł. Brano potem pod uwagę hotel Ritz z jego kinoteatrem, ale brak odpowiedniej sceny, jako też i pomieszczeń dla organizacji społecznych spowodowały upadek i tego projektu”.  Wreszcie pod osobistym nadzorem wojewody Mariana Zyndram-Kościałkowskiego i komisarza rządowego, od 1934 roku prezydenta miasta Seweryna Nowakowskiego, w 1933 roku ustalono miejsce „gdzie w niedalekiej przyszłości stanąć  ma Dom Ludowy im. Marszałka Piłsudskiego.
  Za odpowiedniejsze miejsce uznano plac na końcu ogrodu miejskiego na przedłużeniu osi ul. Kilińskiego. Zdecydowała tu bliskość śródmieścia oraz bezpośrednie sąsiedztwo tych terenów z województwem, magistratem i hotelem, co nie jest bez znaczenia dla przyszłego rozwoju miasta zarówno pod względem propagandowym jak i handlowym”. Uznano też, że inne jego zlokalizowanie „wpłynie ujemnie na frekwencję publiczności”. 
  O planowanej inwestycji rozpisywała się białostocka prasa. Podawano więc, że „Od strony ul. Mickiewicza i frontem do niej, mniej więcej w środku stanąłby Dom Ludowy im. Marszałka Piłsudskiego. Powinien on – zgodnie z projektem obejmować salę widowiskową, teatralną, odczytową, a może nawet w przyszłości mógłby się stać siedzibą biblioteki oraz towarzystw kulturalno-oświatowych. Przed Domem Ludowym w odpowiednim oddaleniu stanąć winien pomnik Józefa Piłsudskiego, jako dług wdzięczności obywateli miasta twórcy niepodległości Polski.
  Tu powstałby też Ogródek Jordanowski dla dzieci. W ten sposób uzyskałoby się ładną, reprezentacyjną dzielnicę, oraz połączenie Parku Miejskiego im ks. Józefa Poniatowskiego z Parkiem 3-go Maja”. Wreszcie po zatwierdzeniu w lipcu 1933 roku projektu inż. Jarosława Girina, 2 września informowano, że „w najbliższych dniach rozpoczną się roboty ziemne przy budowie Domu Ludowego im. Marszałka Józefa Piłsudskiego, jaki będzie wzniesiony w ogrodzie miejskim”.
   Powołany został Komitet Budowy, który podpisał umo- wę z komisarzem rządowym Sewerynem Nowakowskim. Na jej mocy miasto zobowiązało się przekazać Komitetowi grunt pod budowę Domu Ludowego. Komitet zobowiązywał się zaś wybudować gmach
i przekazać go miastu. Określono, że budowa ma zakończyć się najpóźniej do 31 sierpnia 1939 roku. Postanowiono również, że „w gmachu tym będzie się mieścić obok siedziby różnych organizacji kulturalno-oświatowych, tak bardzo potrzebny naszemu miastu teatr oraz estetycznie urządzona kawiarnia”. 
  Budowa napotykała różne trudności, od technicznych do finansowych. Wielokrotnie wyznaczano i odwoływano terminy jej zakończenia.  Wreszcie 27 grudnia 1938 roku nastąpiło nieoficjalne otwarcie teatru. Nieoficjalne z powodu nieprzybycia na uroczystość marszałka Edwarda Rydza Śmigłego, który zapowiedział się dopiero na maj 1939 roku. Tego terminu też nie dotrzymał, tak więc oficjalnie Teatru prawdę powiedziawszy nigdy nie otwarto.  Ale to tylko procedury, białostoczanie  byli dumni, że wreszcie po blisko 20 latach mają piękny teatr.
  Dziennik Białostocki informował, że inauguracyjne „przedstawienie, będące równocześnie prezentacją nowego gmachu, miało nastrój odświętny i niezwykle sympatyczny…  Z niezwykłą ciekawością oglądaliśmy wnętrze teatru, widownię, scenę, kuluary i foyer. Wszędzie – celowość, wygoda, solidność i wytworna prostota, a przy tym rozmach prawdziwie wielkomiejski. Fotele wygodne, przejścia szerokie, scena obszerna, głęboka, światła doskonale rozmieszczone i co z największym naciskiem podkreślić należy, co jest największym kunsztem budowy wnętrz teatralnych – akustyka doskonała. Na parterze wszak akustyka bez zarzutu. Podczas antraktu schodzi publiczność z balkonu i chwali, że tam słychać bardzo dobrze. Jeżeli wspomnimy jeszcze dobre ogrzanie teatru, wygodne i obszerne szatnie oraz pięknie prezentujący się dojazd, odpowiednio oświetlony, a całość da jak najlepsze wrażenie. W tak miłym otoczeniu i w warunkach, na jakie publiczność nasza całe lata z niecierpliwością czekała – odbyło się przedstawienie wesołej komedii  (Stefana] Kiedrzyńskiego)  Cudzik  i Ska. Wystąpił zgrany zespół Teatru Objazdowego”.

Andrzej Lechowski
Dyrektor Muzeum Podlaskiego 

poniedziałek, 12 listopada 2018

Amazonka awangardy Aleksandra Ekster

 

    "Amazonka awangardy" łącząca kubizm i futuryzm. Wizjonerka, która wyprzedzała swoją epokę. Wiele jej dzieł to białe kruki warte duże sumy. Pamiętana w świecie, zapomniana w Białymstoku.
  Aleksandra Ekster urodziła się 6 stycznia 1882 roku w Białymstoku. Jej matka była Greczynką z okolic Odessy, a ojciec Białorusinem, lub Żydem z Białorusi, który przeszedł na prawosławie. Był asesorem kolegialnym w Białymstoku. Jej panieńskie nazwisko brzmiało Grigorowicz.
  W latach 1901-1908 studiowała malarstwo Kijowskiej Szkole Sztuk Pięknych i był to czas kiedy pociągał ją impresjonizm. W Kijowie wyszła za Nikołaja Jewgieniewicza Ekstera, prawnika, który należał do kijowskich wyższych sfer i to dzięki niemu wsiąknęła w środowisko kijowskich artystów  i intelektualistów. Choć okres kijowski miał spory wpływ na jej twórczość, to dopiero podróżowanie po Europie ukształtowało jej styl.
  W 1907 roku odbyła podróż do Paryża, gdzie poznała Guillaume'a Apollinaire'a (tak naprawdę nazywał się Wilhelm Apolinary Kostrowicki, francuski poeta polskiego pochodzenia), a dzięki niemu poznała Pabla Picassa i w kubizmie znalazła coś, czego szukała od dawna. Podobnie wielki wpływ miała na nią podróż do Włoch w 1912 roku, gdzie zafascynował ją futuryzm i poznała autorów "Manifestu futuryzmu". Spędziła także trochę czasu w Wiedniu.
  Po powrocie do domu została przyjęta dość chłodno, Kijów nie był jeszcze gotowy na awangardę, a  tamtejszym artystom i wielbicielom sztuki nie podobało się nagłe przejście Ekster z impresjonizmu do kubofuturyzmu.
  Dlatego od 1912 roku mieszkała na przemian w Moskwie i Petersburgu. W następnych latach znalazła się wśród najwybitniejszych przedstawicieli rosyjskiej awangardy. Była związana z grupą "Sojusz młodych" i "Bubnowy walet" (walet karo – od czarnego rombu naszywanego na odzież zesłańców z czasów carskich, znak wyrzutków). W 1915 roku związała się też z grupą Supremus Kazimierza Malewicza, tu wpisz coś tam. Wtedy też zainteresował ją suprematyzm.
  Oprócz malarstwa prowadziła zajęcia z rękodzieła i zajęcia dla dzieci. Od 1916 roku pracowała w teatrze, w którym zaprowadziła prawdziwą rewolucję jeśli chodzi o scenografię, a także zaczęła projektować kostiumy.
  Czytelnicy zapewne nie raz widzieli "kosmiczne" stroje Lady Gagi, Rihanny i innych celebrytek, które w swoich kreacjach wyglądały jak nie z tej ziemi. Takie właśnie stroje projektowała Ekster. Dzisiaj wyprzedzają swoją epokę, wydają się dziwaczne i nie praktyczne, a co dopiero sto lat temu! Te stroje nie zachowały się do dziś i możemy zobaczyć je jedynie na kadrach z filmu "Aelita". Był to radziecki film science-fiction z 1924 roku, a tytułowa Aelita była królową Marsa.
  Jej stroje były jednak niepraktyczne. Dziś oglądając pokazy mody nie raz zastanawiamy się "a kto będzie nosił takie cudo?", a co dopiero w porewolucyjnej Rosji, która była dosłownie krajem łachmaniarzy. Starała się jednak projektować także odzież użytkową i planowała stworzyć uniwersalny uniform dla robotników. Oprócz tego właśnie ona  w 1922 roku zaprojektowała galowy mundur dla Armii Czerwonej.
  W 1924 roku wyjechała do Paryża i tam już została. Pracowała jako wykładowca w Paryskiej Akademii Sztuki Współczesnej, a w latach 30 wzięła udział w projekcie "Les Livres Manuscrits", którego efektem były ręcznie pisane i ilustrowane książki, wydawane w dosłownie kilku egzemplarzach, lub nawet tylko w jednym. Dziś są one warte majątek i znajdują się w prywatnych rękach. Przez całe lata 20 i 30 brała udział w wielu wernisażach na całym świecie, a jej dzieła były wystawiane obok największych europejskich mistrzów.
  Wiele jej dzieł lub zwykłych szkiców jest bardzo unikatowych. Co jakiś czas trafiają na aukcje i wychodzą na światło dzienne nieznane wcześniej obrazy, rysunki, czy wymienione powyżej książki Aleksandry Ekster. Jej wiele warte dzieła są nie raz łakomym kąskiem dla fałszerzy sztuki i zdarza się, że świeżo odnaleziony, nieznany wcześniej obraz/rysunek/szkic/książka jest tak naprawdę dziełem fałszerza.
  Aleksandra Ekster zmarła w Paryżu w 1949 roku.

Edward Horsztyński

sobota, 10 listopada 2018

Listopadowe wspomnienia sprzed wieku

 

    Trudno powiedzieć, jak złodziejskie bractwo z ciasnych i brudnych zakamarków Chanajek świętowało zakończenie I wojny światowej i dzień 11 listopada 1918 r. Czy ich obchodziło, że Józef Piłsudski z więziennego Magdeburga przybył do Warszawy?
   Oni pewniakiem robili swoje, tak jak za carskich stójkowych i żandarmów niemieckich podczas wojennej okupacji – kradli i kantowali! 
   Żeby jednak uczcić nie byle jaką, bo setną rocznicę tamtych wydarzeń, przynoszących niepodległość w nowej II Rzeczypospolitej, przypominam dwie relacje ukazujące ówczesną  atmosferę i nastroje ludzi. 
  Leon Mitkiewicz, autor wspomnień pt. „W wojsku polskim 1917-1921” jechał październikowego dnia dorożką przez Białystok i rozglądał się na wszystkie strony: „Wokół ratusza te same znane mi sklepy. Jest a jakże wędliniarnia Ostrowskiego. Jednak na wystawie nie ma  nic, a dawniej wisiały tam zwoje różnych kiełbas, szynki, salcesony, najrozmaitsze kiszki. Nie ma sklepu Rosjanina Murawjewa, gdzie można było dostać przeróżne specjalne  „istinnorusskije”, jak rozmaite prianniki wiaziemskie, postnyje karmeli, sacharnaja klukwa, przeróżne ryby wędzone (ojciec mój kupował tam zawsze olbrzymią sigę!), a przed wszystkim kawior ziarnisty i prasowany z białugi. To wszystko sprowadzane było wprost z Rosji. 
  Sklep Murawjewa stoi pustką. Obok niego, na ulicy Lipowej są sklepy  znane mi od dawna: księgarnia i skład materiałów piśmiennych Gałłaja, duży sklep z materiałami bławatnymi Zylberdyka (gdzie moja matka była stałą klientką), apteki: Filipowicza, Azjensztalt a, Wilbuszewicza.  Przejeżdżamy przez kamienny most na rzece Białce. Płynie ona wartko, ale wodę ma czarną jak smoła i tak cuchnącą od wylewów białostockich fabryk, że wprost zatruwa powietrze.  Zaraz za mostem jest – a jakże – „buznaja” Macedończyka, malusieńki kiosk.
  Przywitałem przyjemnym uśmiechem  starego znajomego. Niezliczone razy chodziłem tu na chałwę i „buzu”.  Dorożkarz mój, obserwując mnie, uśmiecha się i pyta: A pan, to widać jest tutejszy”. – Tak, ja jestem mieszkańcem Białegostoku, ukończyłem  tutejsze gimnazjum realne, a teraz powracam po długiej nieobecności – wojna! Nic, albo niewiele się tutaj zmieniło. – Oj, proszę pana, odmieniło się bardzo dużo – nie te czasy, co było dawniej –   odpowiada dorożkarz. Zacina batem konia”.  Kiedy młody Mitkiewicz odwiedził dawnych znajomych i przyjrzał się baczniej białostockiej ulicy, dostrzegł ogromną bojowość ludzi. Dużymi krokami zbliżała się niepodległość. 11 listopada radość z odzyskanej wolności zapanowała  również w więzieniu łomżyńskim, tzw. „Czerwoniaku”.
  Tak ów dzień wspominał później nawrócony złodziej i bandyta Icchak Farber owicz, znany lepiej jako Urke Nachalnik, w swojej autobiografii „Życiorys własny przestępcy”: „Cały ten dzień, pamiętam, jakaś wroga cisza panowała na korytarzach więzienia. Przez okno, które otworzyłem, słyszałem  głośną rozmowę więźniów. Rozmawiali o jakiejś rewolucji. Jakaś kobieta za murem wołała: – Chłopcy, wyganiają  Szwabów, jutro was zwolnią. 
  Kilku z dawnych gości co tu siedzieli, przybyło też pod mur. Pokazywali rewolwery, które odebrali Niemcom i wystrzelili na wiwat. Niezadługo pojawili się też polscy żołnierze na warcie. Więźniowie zostali zgromadzeni na placu. Przemówił oficer w mundurze: – Chłopcy! Od dziś jesteśmy wolnym narodem polskim.
  Niemiec został wygnany na zbity łeb. Nie będzie was więcej kuc w kajdany. Przejrzy się wasze papiery i po kolei pójdziecie do waszych rodziców, matek i sióstr”. Na wolność jednak wyszli tylko więźniowie polityczni. Kryminalni musieli  swoje odsiedzieć, choć 11 listopada, tak jak inni krzyczeli co tchu w piersiach: Niech żyje Polska!

Włodzimierz Jarmolik

czwartek, 8 listopada 2018

Józef Piłsudski


Kto rządził Białymstokiem ?

 

    Powyborcza mapa Polski jest już znana. Tak się układają nasze preferencje nad urną, że często głosujemy na nazwisko, ale nawet to nie zawsze gwarantuje, że z wyników wyborów jesteśmy zadowoleni. Najwyraźniej widać ten dylemat przy wyborach prezydentów, burmistrzów i wójtów. Mimo, że za każdym z nich stoi jakaś siła polityczna, to jednak on sam swoim nazwiskiem firmuje wszystko. Po jakimś czasie mówi się więc o kadencji X bądź Y, odsuwając na dalszy plan jego zaplecze polityczne.  Tak też mieliśmy w międzywojennym Białymstoku.
  Niby wszystko jasne. 20 lat II RP to kadencje Bolesława Szymańskiego, Michała Ostrowskiego, Wincentego Hermanow skiego i Seweryna Nowakowskiego. Pomijam Józefa Puchals kiego, bo sprawowanie przez niego funkcji Przewodniczącego Tymczasowego Komitetu Miejskiego od lutego do września 1919 roku nie wynikało z wyborów, ale z nominacji podyktowanej przejściową, tymczasową sytuacją polityczną w Białymstoku. Tak więc tych czterech przedwojennych prezydentów swoimi nazwiskami zapisało historię miasta.
  Ciekawe jednak jest to, kto, jaka siła, rządziła w Białymstoku.  Pierwsze wybory samorządowe z 7 września 1919 roku poprzedziła gabinetowa kampania mająca wyłonić główną siłę polityczną, która utworzyć miała radę miejską. To ona miała ze swojego grona, a nie jak obecnie mieszkańcy, wybrać prezydenta miasta.
  Te gabinetowe ustalenia były bez wątpienia jedną z głównych przyczyn zaledwie 12-procentowej frekwencji wyborczej. Białostoczanie, którzy tak mizernie ruszyli do urn mogli głosować na trzy listy: parafii ewangelickiej, Polskiego Komitetu Wyborczego i Polskiego Robotniczego Komitetu Wyborczego. Mandaty uzyskali przedstawiciele tylko dwóch ostatnich komitetów.
  Przytłaczające zwycięstwo, 35 mandatów na 42 miejsca w radzie, odniósł Polski Komitet Wyborczy. Był on stworzony na potrzeby wyborów z największym naciskiem na „polski”. Stąd jeszcze przed wyborami pojawiły się w nim oczywiste tarcia. W ich rezultacie powstała właśnie lista nr 3. Polski Komitet nie miał więc jednolitego oblicza polityczno-ideowego.  Na czas pierwszych wyborów wystarczał fakt reprezentowania polskiego środowiska. Wśród radnych z listy nr 2 znaleźli się tak później różniący się między sobą Feliks Filipowicz, Wincenty Hermanowski czy Władysław Olszyński. Był też oczywiście Bolesław Szymański. Siedmiu radnych z listy nr 3 miało już wkrótce po wyborach stać się głównymi oponentami wszelkich poczynań większości. Był wśród nich Józef Puchalski.
  Trudno zatem określić oblicze polityczne pierwszej rady miejskiej.  Można też tak samo stwierdzić, że zaplecze polityczne Bolesława Szymańskiego również nie było wykrystalizowane. Jedyną podporą prezydenta w następnych latach był przewodniczący rady Feliks Fili- powicz. Gdybyśmy jednak mieli określić charakter tamtej rady, to trzymając się najprostszego podziału: lewica – centrum – prawica, lokować ją powinniśmy w centrowo-prawicowych rewirach. Już stosunkowo szybko okazało się, że wyznacznik „polski” nie był wystarczający do skutecznego rządzenia. Radą wstrząsały konflikty, a nie rzadko i skandale.
  Podziały, często na tle personalnym, doprowadziły w  1927 roku do praktycznego paraliżu rady, a tym samym do zakończenia kariery publicznej Szymańskiego i Filip owicza.  Kolejne wybory samorządowe odbyły się 11 grudnia 1927 roku. To już była całkiem inna sytuacja. Zgłoszonych zostało 16 list. W przeddzień wyborów lista nr 14 została przez prokuraturę unieważniona.
  Stwierdzono bowiem, że „wszyscy ci kandydaci na radnych są notorycznymi komunistami”. Tym razem kampania wyborcza zaskakiwała temperaturą. Oprócz różnych odcieni politycznych chyba największe emocje budziły listy żydowskie. W zwią- zku z nimi odwoływano się do „Honoru i Sumienia Polaka Obywatela”. Nawoływano do udział  u w wyborach, bo od tego „zależy ilość mandatów polskich w Radzie Miejskiej”. Ze strony społeczności żydowskiej też była duża mobilizacja. Przełożyło się to na bardzo wysoką frekwencję – 64,4 proc.
  Rozkład mandatów pokazywał, że kolokwialnie rzecz nazywając – łatwo nie będzie. Do rady weszli przedstawiciele 10 list: PPS-u, Bundu, Bezpartyjnych (mniejszość niemiecka), Prawosławnych, Zjednoczonego Polskiego Komitetu Wyborczego, Rzemieślników Żydów, Zjednoczonego Żydowskiego Bloku Wyborczego, Żydowskiego Komitetu Wyborczego Właścicieli Nieruchomości, Polskiego Komitetu Wyborczego Pracy Gospodarczej i Zjednoczonego Komitetu Wyborczego byłych wojskowych. Najwięcej mandatów – 9 – miał Żydowski Blok Wyborczy, ale z innymi żydowskimi listami społeczność żydowska, która w 1919 roku  zbojkotowała wybory, wprowadziła do rady aż 21 radnych na 41 mandatów.
  W związku z takim rozkładem sił nową radę określano mianem żydowskiej. Prezydentem, z dużymi trudnościami, i jak się szybko okazało bez  specjalnego powodzenia, został startujący z listy byłych wojskowych płk Michał Ostrowski. Znowu jest ogromna trudność gdy chcemy jednoznacznie stwierdzić, kto rządził w Białymstoku w drugiej kadencji. Wszyscy byli skłóceni ze sobą. Natomiast przedstawiciele mniejszości sprawowali głó- wne funkcje.
  Przewodniczącym rady został profesor Seminarium Nauczycielskiego Roman Młyński, który uzyskał mandat z listy PPS, a zapleczem prezydenta Ostrowskiego było zaledwie dwóch radnych z listy wojskowej.  To nie mogło się udać. 28 października Michał Ostrowski podał się do dymisji. Sięgnięto więc po Wincentego Hermano- wskiego, który nie sprawował funkcji radnego. Cieszył się natomiast dużym autorytetem.
  Pamiętano jego pracę w samorządzie pierwszej kadencji, z której zrezygnował w 1925 roku nie zgadzając się z polityką duetu Filipowicz – Szymański. Hermanowski podjął się zadania, które już na starcie wyglądało jak „mission impossible”. Sytuację dodatkowo komplikował układ polityczny w województwie. Od połowy 1930 roku wojewodą białostockim został Marian ZyndramKościałkow ski, wywodzący się z tak zwanej grupy pułkowników, najbardziej zaufanych ludzi sanacji. Herman owski natomiast był endekiem. To skazywało go na niepowodzenie.
   30 lipca 1932 roku Wincenty Hermanowski złożył swój urząd, a rada została rozwiązana. 1 sierpnia stanowisko komisarza rządowego objął  Seweryn Nowakowski. Był związ any z obozem piłsudczykowskim. To, oprócz niezaprzeczalnych zasług wynikających z jego osobowości, było jedną z przyczyn powodzenia komisarza, a później prezydenta Białegostoku. Współpraca z wojewodą układała mu się wręcz wzorowo. To pozwalało Nowakowskiemu realizować ambitne plany.  Kolejne wybory samorządowe odbyły się 27 maja 1934 roku. Aby uniknąć sytuacji z poprzedniej rady, przez całą kampanię wyborczą podkreślano potrzebę zjednoczenia środowiska polskiego.
  Oczywiście zwornikiem miał być obóz sanacyjny. Lista sanacyjna, przy bardzo wysokiej frekwencji – 79 proc.  zdobyła aż 23 mandaty na 48 miejsc w radzie. Żydzi, którzy startowali z dwóch list zapewnili sobie 19 mandatów. Endecy mieli zaledwie 6 radnych. Taki podział umożliwiał Sewerynowi Nowakowskiemu realizację programu „europeizacji” Białegostoku. Ostatnie wybory z 14 maja 1939 roku niewiele zmieniły w politycznym podziale mandatów. Rada jednak praktycznie nie rozpoczęła swojej kadencji z oczywistych powodów. 
  Oblicze polityczne samorządowego Białegostoku z lat 1919 – 1939 trudno jednoznacznie określić. Można natomiast podzielić ten okres na dwa wyraźne etapy – przed Nowakowskim i z Nowakowskim. Temu pierwszemu towarzyszył chaos i destrukcja. W drugim dzięki Sewerynowi Nowakowskiemu Białystok zaczynał być miastem nowoczesnym. 

Andrzej Lechowski
Dyrektor Muzeum Podlaskie

sobota, 3 listopada 2018

Rynek Kościuszki 22 i 24. Lampy Jagustów i kapelusze Kapelusznika

 

   Do tej pory poznaliśmy  historię domów od nr 6 do nr 20, pełną podziałów własnościowych, częstych zmian praw własności oraz licznie zmieniających się właścicieli sklepów i składów.
  Zdjęcie to, chociaż już kilkakrotnie stanowiło ilustrację, daje nam wciąż niepowtarzalną okazję, aby przyjrzeć się bliżej istniejącym w 1897 r. kamienicom, które po 1919 r. przyporządkowano do Rynku Kościuszki nr 22 i 24. 
  Na pierwszej z nieruchomości w 1897 r. stał typowy dla pierwszej połowy XIX w. murowany piętrowy dom, ustawiony szczytem do rynku i posiadający w parterze lokal handlowy, na piętrze zaś mieszkania. W głębi posesji były dostawione do niego kolejne dwa budynki.
  Domy te z racji posadowienia na wąskiej działce, były rozciągnięte w kierunku ul. Żydowskiej (dziś ul. dr I. Białówny) poprzez rozbudowę o kolejne oficyny i przybudówki, tak że między poszczególnymi adresami tworzyły się charakterystyczne, wąskie zaułki w formie pasaży handlowych, gdzie lokalizowano przeróżne sklepy, składy i punkty usługowe. 
  Nieruchomość przy Rynku Kościuszki 22 należała w 1897 r. do braci Berka i Kałmana Gelbergów, którzy odkupili ją w 1873 r. od swojego ojca, kupca drugiej gildii Josela Gelberga. Josel z kolei stał się jej właścicielem już w 1833 r., na  mocy aktu kupna-sprzedaży zawartego z Mendelem Grawe, odnotowanym już w 1825 r. jako posiadacz „domu murowanego w Rynku”, który „zaymuie z familią cały i w onym rożne przedaie towary”.
  Na posesji stały wówczas dwa domy, z których drugi oddany był w dzierżawę cukiernikowi, Józefowi d’Ornani. Ciekawa to postać – urodził się we Francji około 1780 r., a do Białegostoku przybył przed 1813 r., być może jako żołnierz lub uczestnik wyprawy Napoleona na Rosję w 1812 r.
  W 1813 r. ożenił się z Marianną Więcką. W drugiej dekadzie XIX w. pełnił też funkcję burmistrza, ale zapisał się na kartach miejscowej historii m.in. zorganizowaną w 1824 r. próbą usunięcia popieranego przez Żydów burmistrza Bernekera. W tym celu wysłał list protestacyjny do wielkiego księcia Konstantego, sygnowany szeregiem podpisów mieszkańców miasta. Ale niedługo później wyszło na jaw, że część podpisów została sfałszowana. W celu zbadania sprawy powołano specjalną komisję, która udowodniła winę Józefa d’Ornani.
  W lipcu 1824 r. wydano wyrok, mocą którego skazano go na 35 uderzeń rózgą oraz stałą kontrolę policyjną.  Powróćmy do 1897 r. Tego roku Kałman Gelberg zajmował się prowadzeniem własnej tkalni przy ul. Nadrzecznej, zaś w widocznych na zdjęciu Sołowiejczyka domach funkcjonowała m.in. sprzedaż instrumentów L. Zabłudowskiego.
  W 1901 r. nieruchomość odkupili małżonkowie Mowsza i Chana Jagustowie, właściciele założonego w 1886 r. składu lamp, który w 1897 r. funkcjonował jeszcze w sąsiedniej kamienicy rodziny Zabłudowskich. Właścicielami pozostawali aż do II wojny światowej, prowadząc przy Rynku Kościuszki 22 swoje przedsiębiorstwo handlujące lampami i naczyniami kuchennymi. Sąsiedni dom przy Rynku Kościuszki 24, niemal identyczny pod względem architektonicznym jak poprzednio opisane okoliczne budynki, w 1897 r. należał do rodziny Zabłudowskich.
  W 1888 r. nieruchomość należała do Mejera i Elki Zabłudowskich, ale niespłacone długi spowodowały wystawienie jej na licytację, którą wygrał Szmul Zabłudowski, syn Michela. W akcie notarialnym odnotowano, że na posesji stały dwa nowe murowane piętrowe domy z piwnicami oraz także nowy, drewniany piętrowy dom, które wypełniały całą posesję od rynku do ul. Żydowskiej.
  Po śmierci Szmula nieruchomość odziedziczyły jego dzieci, a w 1899 r. prawa własności otrzymali dwaj bracia – Newach i Dawid Zabłudowscy. Oni też, a następnie ich spadkobiercy, pozostawali właścicielami do II wojny światowej. Najstarszymi działającymi tu przedsiębiorstwami były: sklep z ubraniami damskimi Gotliba Hirsza, założony w 1879 r., oraz sprzedaż futer, czapek i kapeluszy należąca od 1900 r. do Abrama Kapelusznika.
  W okresie międzywojennym pod omawianym adresem funkcjonowały m.in. sklep z wędlinami Marty Ginter, sprzedaż koszyków i walizek Rafaela Jeruzalimskiego, większy skład towarów bławatnych Hirsza Bramsona i Sory Łoś, czy sprzedaż dodatków szewskich Bejli Rudej.  Za tydzień poznamy historię ostatnich dwóch kamienic, widocznych na zdjęciu Sołowiejczyka, przyporządkowanych do Rynku Kościuszki 26 i 28.


Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

piątek, 2 listopada 2018

Mysz narzędziem zemsty





                                                                                  Gazeta Białostocka 1932 r.

Dworzec Główny – raj dla wszędobylskich kieszonkowców



    Przedwojenny Dworzec Główny przy ul. Kolejowej wraz ze swoimi przyległościami dawał wielkie możliwości do działania rozmaitym chanajkowskim cwaniakom. Tutaj krzyżowały się drogi miejscowych kieszonkowców i wyjeżdżających białostoczan oraz przybywających gości. Swoje podejrzane interesy załatwiali, mający tam postój dorożkarze i obsługujący pasażerów tragarze. Spotkać można było naganiaczy do szulerskich stolików, farmazonów z fałszywą biżuterią, jak też proponujące usługi prostytutki.
  Nocami kolejowe składy odwiedzali włamywacze poszukujący wartościowych towarów i pobliscy amatorzy wagonów z węglem. Policjanci V komisariatu ulokowanego na dworcu mieli na okrągło pełne ręce roboty z tym szemranym bractwem.  Szczególne pole do popisu dworzec dawał jednak przede wszystkim doliniarzom (kieszonkowcom), którym odpowiadał panujący tam tłok, pośpiech i ogólne zamieszanie, zwłaszcza w okresach przedświątecznych i porze letniej, kiedy trwały rodzinne wyjazdy.   Tłumy ludzi gromadziły się wówczas pod kasami, w poczekalniach, w bufecie, no i oczywiście na peronach. Oczekiwali na swój pociąg, żegnali się i witali. Wszędzie tam obracali się niepozorni kieszonkowcy. Niektórzy z nich w poszukiwaniu okazji do kradzieży docierali nawet do wagonów i odbywali krótką podróż w kierunku Warszawy, Wilna, bądź pomniejszych miejscowości województwa, mających połączenia kolejowe z Białymstokiem.
  Wracali z łupem w postaci portmonetek, portfeli, zegarków czy większych bagaży. Od 1919 r., kiedy nasze miasto odzyskało nareszcie niepodległość, rozpoczynający swą międzywojenną działalność Dziennik Białostocki zaczął odnotowywać regularne występy dworcowych złodziei.
  4 maja znalazła się w nim taka oto wzmianka: „Na dworcu w poczekalni 3-ej klasy nieujęty dotychczas złodziej wyciął z ubrania podróżnego jadącego z Rosji pugilares z 5400 rublami”. Z kolei 9 grudnia  pisano: „Na dworcu kolejowym agenci policji aresztowali kilku złodziei, którzy dopuszczali się tam kradzieży kieszonkowych oraz złodzieja, który w tych dniach w Wilnie skradł 5 tys. rubli”.
  W następnych latach gazetowe kroniki kryminalne niemal codziennie zamieszczały podobne wiadomości. Trwało tak aż do 1939 r.  W drugiej połowie lat 20. wśród uwijających się po dworcowych pomieszczeniach penetratorów cudzych palt i marynarek odznaczał się zwłaszcza Enoch Fryszler man, młodzieniec z ul. Kijowskiej. Praktykę w zawodzie rozpoczął przy boku samego Szmula Zawińskiego, zwanego Złotą Rączką, przedwojennego doliniarza z ul. Cichej. Pełnił u niego rolę tzw. konika, drugorzędnego pomagiera, odbierającego ukradkiem zdobycz od szefa. Szybko poszedł na swoje.
  Zmontował ekipę, tzw. rakietę, która tworzyła sztuczny tłok, a on zapuszczał niepostrzeżenie zwinne palce do obiecującej doliny (kieszeni). Pewnego letniego dnia 1928 r. został złapany na gorącym uczynku. Była to jego kolejna wpadka. Trafił więc na roczną kurację odwykową do celi więzienia przy Szosie Baranowickiej.
  W tym samym czasie co Enoch Tyszlerman w doliniarskim fachu startował także Wiktor Biryło z ul. Sosnowej. Choć cieć był starozakonnym  trzymał sztamę z chanajkow ską ferajną. Chętnie pracował na dworcu.
  W lutym 1925 r. Dziennik Białostocki pisał: „Aresztowano Biryło Wiktora – Sosnowa 41 za usiłowanie kradzieży na st. Białystok”. Najchętniej Biryło kradł w pociągu. Wpadł przy operacji wycinania żyletką portfela z kieszeni Icka Kapłaha, jadącego do Warszawy.
  Jako recydywistę czekała Biryłę również roczna odsiadka.  Dworcowym i pociągowym złodziejom z Chanajek trafiali się niekiedy osobliwi klienci. W 1925 r. okradziony został rabin białostocki Rapaport, w 1935 księżna Lubomirska, zaś w 1928 r. niejaki Mejer Aronson z Ameryki stracił na ich rzecz ponad 600 dolarów. Jak widać cudzoziemców też nie oszczędzano.

Włodzimierz Jarmolik

czwartek, 1 listopada 2018

Zygmunt Brodowicz - Leczył, wojował, budował.

   

   100 lat temu nosiło go po świecie. Nawet w niewoli siedział najdalej, jak chyba tylko można - u Japończyków. A jednak, gdy Polska w końcu była wolna, lekarz wojownik osiadł w Białymstoku. Na nasze szczęście. Bez niego służba zdrowia w mieście i regionie nie dźwignęłaby się tak szybko, nie powstałby też Szpital Psychiatryczny w Choroszczy. Z rozwiązaniami jedynymi w niepodległej Polsce.
  Rok 1895. Zygmunt Brodowicz (1871-1948) podróżuje po Egipcie. W kieszeni ma dyplom Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Kijowskiego; w Korczówce na Kijowszczyźnie – rodziców z ziemskim majątkiem; w drzewie genealogicznym: rycerzy, powstańców, a nawet ciotki-księżniczki z Grecji i Gruzji.
  Młody lekarz dopiero zacznie pracować na swoje nazwisko. Z Białymstokiem praktycznie nie ma nic wspólnego. Co najwyżej wie, gdzie leży, ale głowy sobie nim nie zaprząta. Zanim na dobre zacznie pracę, 24-latek robi sobie wakacje. Zasłużył. Ciężkie studia, do tego, jeszcze na studiach – pomaganie przy akcji walki z epidemią cholery, która wybuchła na Wołyniu.
 Ale teraz ogląda piramidy, podziwia egzotyczne i starożytne miasta. Korzysta z chwili.
Po wakacjach jedzie do Moskwy, zatrudnia się w klinice internistycznej. Pracuje w niej osiem lat. Zastanawia się, co dalej. Nie dla Brodowicza jednak spokojna posadka powiatowego lekarza w jakiejś guberni, niespokojny duch szybko daje o sobie znać. Wiąże się z Czerwonym Krzyżem, a to oznacza, że jego zawodowa sytuacja może być dynamiczna. I tak się dzieje.
W środku wojny
  Rok 1905. Nadchodzi wojna rosyjsko-japońska. Brodowicz jako lekarz tej organizacji jedzie z żołnierzami tysiące kilometrów na wschód. W sam środek wojny – trafia do szpitala wojennego w Mukdenie w Mandżurii. A Mukden (dziś miasto w Chinach, o nazwie Shenyang) to miejsce jednej z głównych bitew wojny między Rosjanami a Japończykami. Trwa trzy tygodnie, straty po stronie rosyjskiej są gigantyczne – ginie 50 tysięcy żołnierzy, 30 tysięcy uznanych jest za zaginionych. W całym tym wojennym rozlewie krwi próbuje przetrwać Brodowicz – pielęgnując rannych, towarzysząc umierającym. Gdy losy bitwy są przesądzone, lekarz z rannymi żołnierzami trafia do niewoli japońskiej. Jest w Szanghaju, do Rosji wraca dopiero po trzech miesiącach.
  Kolejne kilka lat to względny spokój, Brodowicz zatrudnia się w Sarnach w obwodzie rówieńskim jako lekarz kolejowy. Zakłada rodzinę, żeni się z Jadwigą Radlińską.
Ale oto świat znów przestawia się na inne tory, zaczyna się kolejne wojenne szaleństwo – pierwszej wojny światowej.
Jest rok 1914, po mobilizacji Brodowicz, jako lekarz w stopniu majora, pracuje w dywizyjnym lazarecie.
Cztery lata później przychodzi szansa na polską niepodległość. A lekarz wstępuje do I Korpusu Polskiego Dowbora-Muśnickiego organizowanego na Białorusi.
Z miejsca na miejsce
  Ze swoim doświadczeniem i talentem menedżerskim jest fantastycznym nabytkiem dla świeżo rodzącej Rzeczpospolitej. Nic dziwnego, że już w 1919 roku pracuje w Ministerstwie Zdrowia. Najpierw zajmuje się problemem chorób zakaźnych, potem z polecenia ministra organizuje raczkującą ochronę zdrowia na Wołyniu i Wileńszczyźnie. A także Białostocczyźnie. Pracy jest ogrom, w końcu to prawie cały pas wschodni, a przecież działania wojenne jeszcze tak naprawdę się nie skończyły.
  Tymczasem zaczyna się ofensywa bolszewicka, w 1920 roku Brodowicz znów przywdziewa wojskowy mundur. Wstępuje do Wojska Polskiego i zostaje przydzielony do Armii Ochotniczej w Warszawie. To on zajmie się żołnierzami rannymi w obronie stolicy - na Dworcu Wileńskim organizuje punkt zborny dla chorych i rannych.
    Jest ciągle w centrum wydarzeń, ciągle tworzy coś od podstaw. Sprawdza się, więc jest przerzucany z miejsca na miejsce, najwyraźniej w myśl zasady: „Dajcie tam Brodowicza, da radę”. 
  Wyliczmy. Rok 1920 – lekarz naczelny 36. pułku piechoty, 1921 – lekarz naczelny Korpusu Kadetów w Modlinie. 1922 – ma już stopień podpułkownika. 1924 – przeniesienie do Torunia i organizowanie szpitalnictwa i higieny Dowództwa Ochrony Korpusu VII. 1925 – awans na pułkownika. I tak dalej, i dalej. Teczka z jego osiągnięciami puchnie.
  Gdy w 1927 roku w końcu zostaje przeniesiony do służby cywilnej, Brodowicz nie ma szans na zwyczajną praktykę.
Zresztą nikt z „góry” raczej by na to nie pozwolił. Brodowicz ze swoim doświadczeniem organizacyjnym jest zbyt cenny.
  Biała plama
I tu zaczyna się rozdział białostocki w życiu Brodowicza. 4 lutego 1927 roku minister Sławoj Składkowski powołuje go na szefa wydziału zdrowia, a następnie wydziału opieki społecznej w Urzędzie Wojewódzkim w Białymstoku.
  Był tu już mniej więcej dekadę wcześniej. Od czasu, gdy w pierwszym roku rodzącej się niepodległości tworzył podwaliny szpitalnictwa, w regionie sytuacja już się trochę poprawiła. Miasto miało w planie budowę szpitala św. Rocha, z większością specjalności. Ale problemem był brak psychiatrii. Pod tym względem zarówno region, jak i Białystok to biała plama. Tak naprawdę placówki psychiatrycznej nie ma w całej Polsce północno-wschodniej. Najbliższe – to Wilno i Lwów.
  W czterech placówkach te miasta oferowały łącznie zaledwie jakieś 250 łóżek – szacuje w Zeszytach Historycznych Okręgowej Izby Lekarskiej (z 1995 roku) prof. Eugeniusz Bernacki. Jak na 16 milionów ludzi mieszkających w tej części Polski (po prawej stronie Wisły) – to ledwie kropla w morzu.
  Brodowicz już wiedział więc, co będzie priorytetem jego działalności przez najbliższe lata.
Przekonywanie
  Działa szybko. Kilka miesięcy po przybyciu do Białegostoku zwołuje komitet osób, które zajmą się budową i uruchomieniem szpitala psychiatrycznego. Szybko powstaje statut, nazwa (trochę długa i nudna: Białostocki Związek Międzykomunalny dla Założenia i Utrzymania Wojewódzkiego Zakładu Psychiatrycznego) i władze. Prezes był w sumie oczywisty – zostaje nim Brodowicz, zastępcą – starosta łomżyński Mieczysław Syska.
  Podstawowe zadanie: zebranie funduszu i wyszukanie odpowiedniego miejsca, w którym szpital mógłby powstać. 
Trudności są ogromne – kraj i świat w tym czasie boryka się z kryzysem. Jak wspomina prof. Biernacki: Brodowicz w tej sytuacji na jakąś większą pomoc państwa w ogóle więc nie liczy. Stawia jednak na sejmiki, opłaty członkowskie i kredyty. Do sprawy przekonuje wielu starostów. Dostaje jednorazową dotację od państwa i ZUS.
  W międzyczasie Brodowicz przekona jednak „górę” do jeszcze innej inwestycji: by skarb państwa tanio odkupił zrujnowany pałac w Święcku koło Grodna i zorganizował w nim pierwszy w Polsce w owym czasie 40-łóżkowy szpital dla narkomanów.
  A zanim w Białymstoku szpital powstanie – organizuje pierwsze miejsca z opieką psychiatryczną w części barakowej Szpitala Żydowskiego.
  Eksperymenty
Trwa jednak gorączkowe szukanie lokalizacji na szpital z prawdziwego zdarzenia. W końcu jest decyzja i już w 1929 roku Związek kupuje zrujnowane budynki po dawnej fabryce sukna i koców Moesa w Choroszczy. Budynki są zdewastowane (Rosjanie, wycofując się, wysadzili fabrykę w powietrze). Ale jest tam ze 140 ha! Prace budowlane idą naprawdę szybko – już w 1930 roku przyjęto pierwszych chorych. Szpital (kierowany przez Stanisława Deresza) rozwija się błyskawicznie – w sprawozdaniach wojewody z tamtego okresu można przeczytać, że w styczniu 1931 roku leczyło się tu już 431 osób (część przeniesiono ze Szpitala Żydowskiego). Zaledwie dwa lata od otwarcia szpital miał już 480 łóżek! (więcej niż w Wilnie i Lwowie razem w 1927 roku). W 1933 roku – już 800. W 1938 – 900.
  Tak naprawdę chorych jednak leczono więcej, szpital w Choroszczy wprowadził bowiem znakomite rozwiązanie, pierwsze takie – i jedyne – w Polsce. Czyli leczenie pozazakładowe, którym już w 1933 roku objętych było około 300 chorych.
  To był ewenement w skali kraju, o którym też, w blisko 90 lat od wprowadzenia eksperymentu, na swoich stronach przypomina szpital w Choroszczy. Termin naukowy eksperymentu: opieka adneksyjna. Spokojni chorzy nie mieszkali w szpitalu, a u różnych rodzin na wsiach w odległości 8-10 km od szpitala. Rodzina była wybierana wedle konkretnych kryteriów: „musiała wykazać się należycie prowadzonym gospodarstwem, porządkiem w domu i kulturą osobistą”. Szpital płacił za opiekę nad każdym pacjentem złotówkę dziennie. Dawał też ubrania, bieliznę, pościel i łóżka, i zapewniał stałą fachową opiekę oraz leki, cały czas pozostając w ścisłej łączności z chorym.
  Eksperyment się sprawdzał, lekarze zapewniali, że chorzy z łagodnymi objawami „przy rodzinie” najczęściej się wyciszali i uspokajali.
  Korzystała też rodzina - 30 zł miesięcznie to była spora kwota w domowym budżecie. Często chorego traktowano jako członka rodziny.
  Złoty okres

Szpital miewał różne problemy finansowe, ale powoli z nich wychodził, pod względem naukowym zaś, i w błyskawicznym tempie, z udziałem zatrudnionych lekarzy szybko stawał się jedną z najnowocześniejszych placówek medycznych w kraju.
   Miał własne gospodarstwo rolne, w którym pomagali chorzy. A także bibliotekę i kino, z których mogli korzystać również inni mieszkańcy. Mało tego - w jednym z budynków szpital stworzył  i utrzymywał jedyną w Choroszczy szkołę powszechną. Dokarmiał też 70 biednych dzieci i 50 bezdomnych. A z wytwarzanej przez szpital energii elektrycznej (miał własną elektrownię) korzystała też część mieszkańców.
  Słowem, dzieło Brodowicza rozwijało się znakomicie i cieszyło, nie tylko jego twórcę. To, co stworzył, widział codziennie - mieszkał w domu, na terenie szpitala. Również po odejściu na emeryturę, w 1936 roku.
  11 miesięcy wcześniej podlascy lekarze zorganizowali mu fetę z okazji  40-lecia praktyki lekarskiej.
Było co świętować, bo mimo ledwie 8-letniego pobytu Brodowicza w Białymstoku zrobił on dla miasta i województwa mnóstwo. Prof. Biernacki szacuje, że na terenie Białegostoku i województwa zorganizował i uruchomił, bagatela, 18 ośrodków zdrowia. Stworzył Towarzystwo Opieki Społecznej „Przystań” przy Warszawskiej. No i przede wszystkim doprowadził do budowy szpitala, który w latach 30. przeżywał wyjątkowo świetny okres.
  Rozpad
Niestety, wybuch wojny zniweczył wszystko. Los pacjentów okazał się tragiczny. Najpierw szpital postanowiły zlikwidować władze sowieckie, zakwaterować w nim wojsko, a chorych wywieźć w głąb Rosji (gdzie masowo umierali, m.in. wskutek dyzenterii). Zostało kilkudziesięciu chorych nienadających się do transportu oraz blisko 600 pacjentów, którymi opiekowały się rodziny. Tych, którzy zostali w szpitalu, przeniesiono do budynku plebanii. Na potrzeby somatycznie chorych część swojego domu na terenie szpitala postanowił oddać też Brodowicz z żoną. Wszyscy byli dalej leczeni.
  W kolejnych miesiącach było już tylko gorzej. Brodowicz nie miał emerytury, bo wstrzymały je władze sowieckie, domu nie odzyskał, musiał przenieść się do Białegostoku i podjąć, pracę, by się utrzymać.
  A do Białegostoku (i szpitala) weszli Niemcy. W całej Polsce pacjentów psychiatrycznych eksterminowali błyskawicznie – i tak też stało się w Choroszczy. Najpierw wywieźli do lasu pod Nowosiółkami blisko stu pacjentów ze szpitala i tam ich rozstrzelali, potem rozkazali opiekującym się rodzinom przywiezienie chorych. Przywiezionych też rozstrzelali w lesie. W masowej egzekucji zginęło prawdopodobnie łącznie 700 osób.
  Świetność medycznej perełki rozpadała się w oczach.
W tym czasie Brodowicz pracował w szpitalu zakaźnym, potem w ambulatorium. Ale miał już coraz mniej siły. Po wojnie znalazł ją jeszcze na pracę społeczną – przewodnicząc m.in. Towarzystwu Przyjaciół Żołnierza i Radzie PCK. Jeszcze w 1945 roku Wojewódzka Rada Narodowa uhonorowała go z okazji 50-lecia pracy lekarskiej i społecznej. Trzy lata później zmarł. Leży na cmentarzu farnym.
  Do tego, by tak zasłużony dla Białegostoku i regionu człowiek otrzymał ulicę swego imienia, trzeba było czekać do 1976 roku. Dzięki staraniom prof. Eugeniusza Bernackiego, dyrekcji szpitala psychiatrycznego, grupie psychiatrów i Okręgowej Izbie Lekarskiej, imieniem doktora Brodowicza nazwano też plac przed szpitalem - dziełem jego życia.

wyborcza.pl/akademiaopowiesci

Fot. Bolesław Augustis,Narodowe Archiwum Cyfrowe