niedziela, 24 września 2017

Bandycka dzielnica

 

    Zaułki białostockie były zawsze mroczne i tajemnicze. Żyły swoim własnym życiem. Czasem były pełne krzyku i bólu, czasem słychać było w nich echa wystrzałów, a najczęściej zaś migotały błyski noży.
   Ówczesny Tygodnik "Reflektor"  wydrukował ciekawą charakterystykę Chanajek - dzielnicy miejscowego półświatka. W zaułkach - jak pisał ówczesny dziennikarz - załatwiano wszelkie porachunki, likwidowano zadawnione spory, płacono otwarcie za zdradę i za miłość. Nocna pora kryła wszystko. Dzień zaś odsłaniał od czasu do czasu ofiary owych dramatów. Najważniejsza była ferajna.To ona karała za zdradę i nagradzała za wierność. Gdy była robota i kumpel zachachmęcił część łupu lub za nagrodę wydał innych salcesonom (policjantom), wtedy właśnie głos zabierała ferajna. Zbierał się złodziejski sąd, zwany dintojrą. Nie było żadnych adwokatów czy obrońców. Żadnych łagodzących okoliczności. Zdradził! Musi za to zapłacić! A zapłatę gwarantował dobry fiński nóż albo kula z brauninga.
   Swoje miejsce w zaułkach Chanajek zajmowały kobiety. Gdy kochanek rzucił dotychczasową miłość dla innej, wzgardził jej szczerym uczuciem, mógł spodziewać się zemsty. Dziewczyna z chanajkowskiego zaułka umiała pomścić siebie. Potrafiła chlusnąć w oczy żrącym płynem. Nigdy nie odchodziła w pokorze i ze łzami. Wiadomo było, że dwóch nie może kochać się w jednej. I wszystko jedno kim byłaby ta dziewczyna. W Chanajkach to rozumiano dokładnie. Jeden z kawalerów musiał ustąpić. Ale nie tak od razu. Konkurenci musieli się ze sobą spotkać. Najczęściej odbywało się to o zmroku, gdzieś pod latarnią. Każdy przyprowadzał swego sekundanta, lub nawet kilku. Wiernych kamratów, którzy go nie opuszczą w żadnej biedzie. Taka bitka musiała dać wynik. Rzadko jednak zdarzało się tak, że pojedynek dwóch zakochanych chanajkowców był należycie przygotowany. Zwykle rywale brali się za bary gdzie bądź - na ulicy, w knajpie, a nawet podczas pogrzebu kumpla. Gdzie tylko zetknęli się po raz pierwszy. Oni się pojedynkowali - a ona? Jak to określił dziennikarz "Reflektora" - princessita zaułków, czekała z niedbałym uśmiechem na tego, kto zostanie zwycięzcą. To nic, że ręce będzie miał splamione krwią. Taki adorator nawet zyskiwał w oczach dziewczyny. Walczył dla niej. Z miłości gotów był na śmierć.
 

   W zaułkach Chanajek walczono nie tylko o dziewczyny. Duża pokusą była też chęć posiadania władzy nad innymi złodziejaszkami. Zostać wodzem, hersztem bandy - to było to!
   W zaułkach skrupułów nikt nie uznawał. Krew albo i śmierć - to zwykła cena władzy. Łzami i łagodnością nikt niczego nie zwojował. Mazgajstwo wywoływało uśmiech politowania. Solidny majcher, umiejętny podstęp, a w niektórych przypadkach nawet trucizna, to były właściwe etapy do wybicia się z pospolitego tłumu żydowskich tragarzy, zachudzonych krawców czy pracowników cmentarnych. Gdy ktoś zostawał już hersztem złodziejskiej szajki - to na niego przypadała największa część łupów, zdobytych podczas organizowanych skoków. Szef gangu nigdy nie był wystawiony na sztych. Zawsze był kryty. Chyba, że sam się nieumiejętnie zasypał. No i oczywiście "całują go i pieszczą brzany - kochanki złodziejów. Jest władcą ich ciał, krwi, żądz i zmysłów".
   Na koniec jeszcze refleksja dziennikarza "Reflektora" na temat legendarnych Chanajek: "Nocna pieśń zaułków. O światła latarń tłuką się słowa prośby czy łaski. Ostre brutalne słowa. Czasem słychać rozmowy brauningów, czasem błyśnie nóż. To jest właśnie pieśń zaułków białostockich. Zwykła piosenka mroku i przestępców".

Włodzimierz Jarmolik