czwartek, 21 grudnia 2017

Neue Markt

 

   Eugeniusz Cudowski wychował się przy Siennym Rynku. Pamięta dobrze wartkie życie w rejonie ulic Suchej, Pięknej, Młyńskiej, Śledziowej, Sportowej (dawna Malinowskiego), Targowej (Rabinackiej), Mińskiej i oczywiście arterii Mazowieckiej. Zachował się także prawdziwy skarb - zdjęcie Siennego Rynku z czasów okupacji.
  Zdjęcia wykonał ojciec pana Eugeniusza - Józef, a potem wywołał w zakładzie mieszczących się przy Neue Markt, czyli właśnie Siennym Rynku (Rynek Kościuszki nosił nazwę Gross Markt).
  Według mojego rozmówcy jest to scena obławy (rewizji) na Siennym Rynku. Takie zdarzały się co pewien czas i nie chodziło tylko o szmugiel towarów.
  Senior rodu Bronisław Jachimowicz (dziadek pana Eugeniusza) miał pod swoją pieczą piętro i częściowo parter w rogowej kamienicy Zaleskiego, z adresem Sienny Rynek 7, ale z wyjściem i na ul. Malinowskiego. Mówiło się, że to kamienica rogowa, z poddaszem, zabudowanym podwórzem, dobrze utrzymana. Bronisław był znanym białostockim szewcem, zatrudniał kilku pomocników, w czasie obu okupacji również z grona osób "spalonych", maskujących swą prawdziwą tożsamość.
  Było wśród nich nawet dwóch Żydów. Ignacy Kotłowski po wojnie profesorował na jednej z uczelni warszawskich i w 1968 roku został zmuszony do opuszczenia Polski, osiadł wraz z rodziną w USA. Raz pojawił się w wolnym już Białymstoku, zachował wdzięczność dla wybawcy.
  W opisywanej kamienicy mieszkali: dziadek Jachimowicz z żoną (i jej mamą), dwie córki (Janina wyszła za Cudowskiego, a jej siostra za Maszewskiego) oraz syn. Rodzina się powiększyła wraz z narodzinami wnucząt do 13 osób. Ponadto z gościnności Jachimowiczów korzystali przybywający na jarmarki, przed św. Jana spali pokotem w salonie.
  Za "pierwszego Sowieta" wprowadzili się oficerowie, tu jedli i pili samogon. Pan Bronisław wyposażył ich w buty, czym zaskarbił sobie wdzięczność komandirów i zyskał ochronę.
  Pewnego dnia do zakładu wtargnęli prości sołdaci, jeden z nich przymierzył buty z cholewami i uciekł zadowolony z nabytku. Dziadek ruszył w pogoń, krzyki usłyszał jeden z oficerów, ten po schwytaniu złodzieja tak energicznie zaczął wymierzać mu wyciorem sprawiedliwość, że dziadek Jachimowicz ledwie uratował złodzieja od niechybnej śmierci. Za Niemca przy Neue Markt 7 zamieszkało też dwóch oficerów. I ci zagustowali w samogonie. Mieli radio, więc gospodarze słuchali (z głową pod kocem) wiadomości z Londynu. Niemcy wyjechali, radio zostało, co umożliwiało i po wojnie łapanie zakazanych fal.
  Bronisław Jachimowicz chyba opacznie zrozumiał założenia nowego ustroju. Zaczął z nową energią rozwijać po wyzwoleniu prywatną inicjatywę, otworzył nawet sklep ze sprzętem techniczno-radiowym, zamieniony w pierwszy w Białymstoku komis. A w zakładzie szewskim zatrudnił aż dziesięciu robotników.
  Takich burżuazyjnych zwyczajów władza, nazywająca się ludową, nie zamierza tolerować i doprowadziła do powołania przy Siennym Rynku 7 Spółdzielni "Współpraca", przeniesionej następnie na Antoniuk. Urzędnicy dobili i mniejsze zakłady Bronisława Jachimowicza przy ul. Suchej (potem Warszawskiej) oraz Żelaznej. Ich właściciel przeżył rewizję funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa, kilka tygodni śledztwa na powiatówce przy ul. Wołodyjowskiego i trzy miesiące w więzieniu przy ul. Kopernika. Do spółdzielni nie wrócił, zmarł w 1956 roku nie doczekawszy się pomyślniejszych wiatrów historii.
  Młody Eugeniusz chodził do przedszkola przy ul. Grottgera (po drodze można było wygrzebać z ziemi granat) i Szkoły Podstawowej nr 9 przy ul. Kijowskiej. Teorii uczył się z książek, życia na Siennym Rynku. To były właściwie trzy rynki: główny przy ul. Suchej (tu stały furmanki z galanterią gospodarczą i produktami żywnościowymi, a o postępie cywilizacyjnym zaświadczała duża ubikacja zwana po swojemu sraczem), poboczny przy ul. Młynowej (konie, bydło) i bardziej ekskluzywny przy ul. Pięknej (królowały ciuchy).
  Z czasem zwierzęta wyprowadzono na Wygodę (za cmentarz prawosławny), a w rejonie Siennego Rynku przybyło sklepików i kramów, pojawiła się mała gastronomia. Rynki stanowiły wygodę dla białostoczan po przystępnej cenie i raj dla żulików, wydrwigroszów, meneli, marzących o sielankowym życiu na kredyt, z pomocą frajerów.
  Przy ul. Młyńskiej władze miejskie zamierzały postawić coś większego, ale podczas wykopów natrafiono na trumny. Mój rozmówca zapamiętał otwartą trumnę ze zwłokami dziewczynki ubranej w białą sukienkę.
  Pamięta i galerię typków z Siennego Rynku. Chyba najbardziej charakterystyczny był sprzedawca terpentyny, oliwy, smarów i gwoździ, regularnie szlifujący bruki. Od tego biznesu podupadł na psychice, szewcy dla zgrywu ubierali go od czasu do czasu w dziwne czapki z piórami.
  Z kolei Wacuś grał namiętnie na mandolinie, a że nie szkodził nikomu, to karmiono go, podtrzymywano przy życiu.
  Pewnego razu wybuchła wielka afera. Przy ul. Targowej stał murowany kiosk ze smarami i olejami, taka namiastka CPN-u. Ktoś zapowiedział na ścianie wielkimi literami z użyciem czarnej farby: Stalinowi oberwiemy wąsy i utniemy uszy .
  Ale się zakotłowało, rynek wypełnili ubecy i milicjanci. Sprawca chyba nie został schwytany, zbrodniczy wódz ocalił wąsy i uszy, ale wkrótce uwolnił świat od swej podłej osoby.
  I ostatnie na dziś wspomnienie pana Eugeniusza. O psie Szariku. Nie z czołgu 102, ale zostawionego przez "wyzwolicieli" latem 1944 roku. Zasłużył się dla Armii Czerwonej, wyciągając z pola walk rannych żołnierzy. Duży, silny, a spokojnej natury. Kiedy berbeć Genio wypełzł na czworakach z pokoju na betonową klatkę schodową i zmierzał do samozagłady (strach pomyśleć, co by się stało, gdyby pokoziołkował w dół), to Szarik położył się na drodze i zablokował dalszy marsz. Tak do poprzednich wyczynów dodał i uratowanie mego rozmówcy.


Adam Czesław Dobroński

ŚWIĄTECZNE WSPOMNIENIA

 
   Jako dziecko, oczywiście w pierwszej kolejności kojarzyłem święta Bożego Narodzenia z prezentami. Chyba każdy z nas  uwielbia prezenty. Tak więc i ja nie byłem tu wyjątkiem. W mojej rodzinie prezenty pojawiały się wieczorem. Wstępem do tego było wspólne ubieranie choinki w przeddzień wigilii, które podsycało atmosferę niezwykłości i oczekiwania. Zapach piórnika i gumki chińskiej  nie dawał spokoju.
 

   Później  oczekiwanie  w oknie  na  pierwszą  gwiazdkę.  Wkrótce przestałem oczywiście wierzyć, że to Mikołaj umieszcza tam te prezenty, a  rodzice - ale nie umniejszyło to mojej radości z otrzymywania podarunków.
  Gdy sięgnę pamięcią wstecz tak mniej więcej do końca lat 70- święta po pierwsze: były ze śniegiem, po drugie: czekało się na filmy Disneya,  pomarańcze  z Kuby lub  grejpfruty jako zamiennik czy sezamki z Wedla . Była również prawdziwa polędwica. Ja smaku i zapachu tej prawdziwej , którą kroiło się w cieniuteńkie, prawie przezroczyste plasterki - nigdy w życiu nie zapomnę.
  Mam jeszcze jedno przyjemne wspomnienie:.Na choince wisiały cukierki w papierowych opakowaniach . Jeszcze przed świętami te, które były niżej, wyjadaliśmy razem z rodzeństwem. Jak  przychodziła rodzina to trafiała  na  jedynie puste  sreberka .

Wesołych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku !



Święta ,Święta ...

 

    Drożyzna ?, ale przecież święta są świętami ! Tak mówiono przed wojną. To i białostoczanie szaleli z zakupami. Działały na nich reklamowe chwyty, a miejscowi kupcy byli w tym dobrzy. Białystok tonął w reklamach.
  Nadchodziły święta 1925 r., ale białostoczanom sen z oczu spędzała spekulacja.  Ceny szalały. Handlarze chcąc przed świętami zwiększyć swe zyski chowali towar, aby podbić jego cenę. Towarem szczególnie podatnym na takie praktyki był cukier. Tuż przed świętami nie można było go uświadczyć w całym mieście. Władze uspokajały, że "cukier jest w Białymstoku. Ceny podbijają paskarze".
 
 
   Interwencję w sprawie cukru podjął nawet minister spraw wewnętrznych.  "Zadyskontował do Białegostoku 220 ton cukru, w tym firmie Dostawa 25 ton, firmie Paktor i Prozowski 105 ton, firmie Sugar 90 ton".
  Oficjalne ogłoszenie tego komunikatu tylko na chwilę uspokoiło mieszkańców.  Okazało się jednak poważnym błędem strategicznym w walce ze spekulantami. Paskarzom udało się bowiem ukryć całe te 220 ton!  Zdezorientowanych białostoczan uspokajano twierdząc, że "władze administracyjne wszczęły obecnie poszukiwania ukrytego cukru".