niedziela, 31 grudnia 2017

Ponury proceder

 

   28 stycznia 1926 r., tuż po zapadnięciu zmroku, mieszkańcy domów przy ul. Grunwaldzkiej 21 i 42 znaleźli na swoich podwórkach podrzucone niemowlęta. Była to częsta praktyka. Śledztwo szybko doprowadziło do matki podrzutków. Bliźniaki urodziła niejaka Wiera Szeń, 24-letnia panna, nieposiadająca żadnego zawodu. Dzieci nie pozbyła się sama. Pomogła jej przyjaciółka, Helena Zduniek, a zwłaszcza praktykująca bez zezwolenia akuszerka Katarzyna Miron, zamieszkała na Pietraszach. Ta ostatnia nie uczyniła rzecz jasna tego bezinteresownie. Pieniądze wzięła zarówno za ukryty poród, jak też późniejsze działania.
  Za spędzenie płodów u niefortunnych służących, kelnerek i robotnic znana była już od dawna policji. Sama spędziła nieco czasu w więzieniu. W październiku 1926 r. cała trójka kobiet stanęła przed obliczem sądu. Rozprawa odbywała się przy drzwiach zamkniętych. Najbardziej obciążona Miron dostała pół roku bezwzględnej odsiadki. Wierę Szeń, matkę porzuconych niemowląt, która w sposób dramatyczny przedstawiła swoją sytuację materialną i strach hańby przed rodziną na wsi, sędzia Rybołowski skazał na 3 miesiące więzienia w zawieszeniu na 2 lata.

Włodzimierz Jarmolik

Sylwester w Białymstoku

 

   Zmianę daty z 1927 na 1928, obchodzono w Białymstoku hucznie. Najlepsza zabawa zapowiadała się w teatrze Palace. Do tańca miała grać orkiestra wojskowa, a na uczestników balu czekało co nie miara atrakcji. Dla większej ekscytacji można było wystąpić w masce, która "była mile widziana". Na parkiecie miał być rozegrany konkurs, w którym przewidziano "nagrody dla pań za najlepsze tańce". Kilka lat później bezkonkurencyjna w Białymstoku w tanecznych pas była Nesza Lisówna, "której taniec, jak i urok zewnętrzny wzbudzały ogólny zachwyt".
  Pomiędzy tanecznymi szaleństwami, sylwestrowi goście Palace mieli do swej dyspozycji "obfity, tani bufet". Co tańczono? Szlagierami tego sylwestra i karnawału były bananas-slide, bibi-dżibi i budapeszt. Trzeba było mieć niezłą kondycję.
  Bananowe przesuwanie nie było wcale łatwe. Był to taki fox-trot. Tę nazwę można przetłumaczyć jako lisi kłus, ale z dodatkiem bananów składał się "z kroków ślizgowych i małych skoków. Miał on obrazować ślizganie się po rzuconych skórkach bananów". Dla miłośników mocniejszych wrażeń było bibi-dżibi. Ten taniec był "najniebezpieczniejszym konkurentem charlestona, do którego jest podobny w ogólnej strukturze, ale odznacza się większą jeszcze dzikością".   Te dwa tańce każdy może sobie wyobrazić, ale z budapesztem tak łatwo nie pójdzie. Było to bowiem połączenie czardasza z bluesem. Co się musiało dziać, gdy partnerka zachowała jeszcze taneczny wigor i przytupywała w rytm madziarskiej nuty, a partnerowi po wizytach w bufecie już tylko w głowie i nogach pozostawał luz blues? Wszystko dobre co się dobrze kończy.
  Każdy sylwester wygląda inaczej niż się zaczyna. Niestety, te końce się powtarzają, tak jak i w tym, również wierszyku z 1936 roku.

"Aż do rana
Strzelały korki szampana
W sufity.
Dół i szczyty
Prawie, że szalały
Lały się wina i wódki,
Jak to się mówi, na smutki
I dolegliwości
Dziś dla wielu, przykry jest powrót do rzeczywistości
Bo pieniążki z kieszonek szybko uleciały
Dolegliwości i smutki nadal pozostały."

  Ale od czego jest karnawał? A jeszcze jak jest tak długi jak tegoroczny. Więc i ja życzę Państwu szampańskiego sylwestra z przewagą czardasza nad bluesem. Życzę też karnawału na cały 2018 rok.

Andrzej Lechowski 



sobota, 30 grudnia 2017

Zestaw włamywacza

 
 
   Podrobiony klucz czy pęk zgrabnych wytrychów to był sposób na otwarcie prawie każdych drzwi. Włamywacze jednak stosowali również inne metody. Nazwijmy je siłowymi. Pomagały w tym łom, świder czy piłka do metalu.
  Zacznijmy od rympała, albo rympałka. Były to łomy ze specjalnie wymodelowanym zakończeniem, które służyły do włamania. Dzięki nim złodzieje podnosili drzwi z zawiasów czy też korzystając z niewielkiej nawet szczeliny wyrywali zamek. Oczywiście następował przy tym nieunikniony hałas. Taka operacja mogła się zatem odbywać tam, gdzie nikt tego nie słyszał. Zwłaszcza nocną porą, w letnio-jesienne urlopy wielu mieszkańców Białegostoku. Dzięki rympałkom włamywacze dobierali się też skutecznie do miejscowych sklepów i innych, handlowych pomieszczeń.
  Wczesną wiosną 1919 roku, kiedy zmrok zapadał już dosyć wcześnie, złodzieje odwiedzili skład sukna Ameliana przy ul. Żydowskiej pod numerem 2. Wywalili bezczelnie frontowe drzwi od ulicy i wynieśli przez nikogo niepokojeni materiałów na ponad 40 tys. marek.
  Na początku następnego roku specjaliści od rympała odwiedzili mieszkanie państwa Kosinowiczów na Nowym Świecie. Pora była również nocna. W tym lokalu odnajmował pokój pan Cydzik, komisarz rządu. Stracił on całkiem przyzwoite jeszcze futro, wartości 12 tys. marek, zaś jego sąsiedzi ponieśli również krzywdę w garderobie na kilka tysięcy. Jedyną stratą złodziei był łom i siekiera zgubione podczas ucieczki.
 
Opryszki bardzo chętnie przy swoich akcjach korzystali z drzwi kuchennych, od podwórka, gdzie mieli dużo większą łatwość posługiwania się sposobnym rympałem. Tak było w 1921 roku, kiedy to włamali się do magazynu konfekcji damskiej pani Kotkowskiej przy Rynku Kościuszki. Zabrali tyle towaru, że mógł go wywieźć tylko solidny wóz albo dorożka. Po tej ostatniej aferze mocno dostało się w lokalnej prasie komendzie policji. Szczególnie oskarżano posterunkowych o niedbalstwo podczas pełnienia nocnej służby.
  Przygodę z włamywaczami posługującymi się specjalistycznym łomem przeżył też w 1926 roku Aron Buchbinder. Prowadził on sklep ze skórami przy Surażskiej 4. Kiedy przybył do swojego interesu w poniedziałkowy poranek, stwierdził, że ubyło mu towaru na ok. 3 tysiące złotych. No i oczywiście stratę powiększył koszt brutalnie wyłamanych drzwi.
  I jeszcze jedna historia na identyczny temat. W styczniu 1932 roku Władysław Sokołowski po powrocie do domu, a mieszkał przy Szosie Obwodowej, zastał drzwi na oścież otwarte, a po dokładnej penetracji, zauważył brak futra żony, własnych marynarek i spodni, tudzież srebrnego zegarka. Wywiadowcom z Wydziału Śledczego udało się tym razem wytropić sprawców kradzieży. Stanisław Żmudinow dostał rok więzienia, zaś jego paser, 43-letni Jan Bogdan, musiał spędzić w celi trzy miesiące.
  Inny sposób na otwarcie cudzych drzwi dawał bor, czyli świder i piłka do metalu lub drewna, zwana w żargonie złodziejskim bukfelem. Włamywacze wiercili po prostu otwory wokół zamku, a następnie przy pomocy piłki wycinali kawał drewna z drzwiowym zabezpieczeniem i już byli w środku. Ta metoda w światku przestępczym przedwojennego Białegostoku stała się popularna na przełomie lat 20. i 30. ubiegłego stulecia. Wzór przyszedł z Niemiec, gdzie działali w ten sposób szczególnie kompetentni fachowcy.

 
   "Na świder", jak to określali dziennikarze prowadzący w miejscowych gazetach kroniki kryminalne, swoje mienie na kilka tysięcy złotych stracili m.in. Genia Goltfarb z ul. Polnej, aptekarz Arkin z ul. Sienkiewicza czy Dawid Klementynowski z Żelaznej.
  Policja niekiedy potrafiła ująć złodziei. Tak było zimą 1931 roku, kiedy włamywacze przewiercili się do składu win, wódek i tytoniu Józefa Wojtanowskiego przy ul. Mickiewicza. Byli nimi bracia Jan i Stefan Popławscy. Ten pierwszy zarobił rok odsiadki, ponieważ znaleziono jego odciski palców, drugi, bardziej ostrożny, wywinął się od kary.

Włodzimierz Jarmolik

piątek, 29 grudnia 2017

Komuniści kontra szeryf

 

   Dzisiejsze życie polityczne w porównaniu z międzywojennym to potworna nuda. Tamte emocje widać było wszędzie. Najczęściej na ulicy. Czasami przybierało to formę zabawy w Indian i szeryfa. Ale do rzeczy, a raczej do tytułu.
  Partie komunistyczne w drugiej Rzeczypospolitej były zdelegalizowane. Nie oznaczało to bynajmniej, że w związku z tym niewidoczne. Wręcz przeciwnie. Białostockie ulice co i rusz były teatrem, na których rozgrywane były rozmaite polityczne dramy.
  Tak też było we wrześniu 1927 roku, kiedy to białostocki Związek Młodzieży Komunistycznej postanowił zorganizować kolejną manifestację. Prowodyrem był niejaki Benjamin Szuster. Jego pomocnicami były, zapatrzone w niego jak w obraz, Rywka Surażska, Cyrla Szachnowicz i Belka Kańczuk. Na miejsce zwołania demonstrantów wybrano ulicę Nowy Świat. Szybko zebrane towarzystwo zaczęło wykrzykiwać "precz z policją" i "niech żyje komunizm". Z minuty na minutę przybywało uczestników zgromadzenia.
  Gdy zebrała się już spora grupka to Benjamin, który stanął na czele pochodu, zarządził marsz w kierunku ulicy Szlacheckiej. Ledwo ruszyli, gdy nagle ze Szlacheckiej wyjechał na rowerze posterunkowy Kleżel. Jechał do pracy, na dyżur. Przez chwilę zawahał się, widząc przed sobą zwarty szereg demonstrantów.
 
Jechać dalej, czy nie. Ale trwało to moment i Kleżel niczym samotny szeryf z klasycznego westernu ruszył powoli w kierunku tarasującej całą ulicę grupy manifestantów. Ci zamarli. Co robić. Pierwszy zreflektował się Benjamin. Cisnął czerwony sztandar na ziemię i ile sił w nogach zaczął uciekać. Za nim uczynili to jego towarzysze.
  Zdumiony tym nagłym obrotem sprawy Kleżel nawet nie gonił uciekających. Zajął się natomiast skrupulatnym zbieraniem porzuconych ulotek. Tymczasem Szuster, a za nim reszta towarzyszy dobiegli na Suraską. Tu zziajani zauważyli, że nikt ich nie goni. Ponownie więc nabrali odwagi.
  W Benjaminie znów obudziła się natura wodza rewolucji. Opanował zadyszanych towarzyszy, uformował z nich ponownie kolumnę i zarządził marsz w kierunku Rybnego Rynku. Ledwo znów zaczęli wznosić okrzyki "precz z policją" to właśnie ona, jakby na przekór skandującym zjawiła się w postaci kilku posterunkowych. Tym razem doszło do szarpaniny. Większa część demonstrujących szybko jednak uciekła co pozwoliło policjantom zająć się Benjaminem oraz Rywką, Cyrlą i Bellą. W efekcie cała czwórka wylądowała w areszcie, a wkrótce stanęła przed sądem. Ten był surowy. Benjamin z a swoje wyczyny dostał 6 lat ciężkiego więzienia. Rywka zarobiła cztery lata. Obronną ręką z opresji wyszły dwie pozostałe dziewczyny, którym sąd nie potrafił udowodnić przynależności do Związku Młodzież Komunistycznej.
 

 
Nie mniej ciekawie było w listopadzie 1927 roku. Miejscowi komuniści postanowili uczcić 10 lecie założenia przez Feliksa Dzierżyńskiego osławionej czerezwyczajki. Uchwalono więc, że w mieście odbyć się "potężna machkomuna", czyli demonstracja uliczna. Miejscem zbiórki i formowania kolumny pochodu miała być ulica Mińska, przebiegająca tuż obok cmentarza żydowskiego.
  O oznaczonej godzinie zjawił się tam spory tłumek komunistycznej młodzieży. Wnet rozwinięto czerwone sztandary i dla dodania sobie animuszu zaczęto wznosić okrzyki. I to był błąd. Okrzyki te bowiem usłyszeli policjanci patrolujący ulicę Suraską. Bez namysłu kilku z nich udało się na Mińską.
  Widząc to demonstranci zaczęli czmychać w liczne w tym rejonie miasta zaułki i na sam cmentarz "porzucając na ulicy czerwone płachty i pliki bibuły komunistycznej". Stróże porządku rzucili się za uciekającymi w pościg. Posterunkowemu Kozie udało się schwytać jednego z nich. Był to Pinkas Celnik.
Znaleziono przy nim zakazane broszury. Wkrótce i on stanął przed białostockim sądem, który za takie ekscesy wrzepił mu 4 lata ciężkiego więzienia.
  Białostockie organizacje komunistyczne działały w ścisłej współpracy z towarzyszami wileńskimi i warszawskimi. Toteż potężnym ciosem dla nich było rozbicie wielkiej drukarni Związku Młodzieży Komunistycznej w Warszawie. Sukces warszawskiej policji, której udało się aresztować 60 komunistów, podciął też skrzydła białostockim czerwonym. W sierpniu 1928 roku do Białegostoku dotarły hiobowe wieści, że bibuły nie ma i długo nie będzie. Policja zacierała ręce z zadowolenia. Jej sukcesem było też i to, że w warszawskim lokalu znaleziono "oryginały instrukcji nadesłanych z Moskwy".

Andrzej Lechowski

czwartek, 28 grudnia 2017

Szwindel po białostocku

 

    Szwindlarzy, czyli oszustów przed wojną grasowało w mieście bez liku. Oto początek lat 20. minionego wieku.   Białystok odzyskał niepodległość, ale duch zaboru rosyjskiego jeszcze w nim pokutował. Zimą 1922 roku po Rynku Kościuszki włóczył się młody człowiek w studenckiej, rosyjskiej czapce. Odwiedzał tamtejsze knajpki, bary i hotele. Zagadywał zwłaszcza przybyszów z bolszewickiej Rosji. Proponował pomoc w znalezieniu taniej kwatery, czy też wymiany złotych rubli na polskie marki. Dokonywał oczywiście przy tym grubych malwersacji i znikał. Przedtem rzecz jasna pił i jadł na koszt naiwnych.
  Tego samego roku działała w Białymstoku para oszustów przebranych za żołnierzy. Po niedawnej wojnie o mundur nie było trudno. Pierwszy z nich odwiedzał zwykle któregoś z licznych białostockich krawców, ot na przykład Kagana Kraszewskiego, i proponował odkupienie całkiem znośnego szynelu. Gdy nie udało się z krawcem, szedł do pobliskiego piekarza, Lennika, któremu wcisnął odzienie za 8,5 tys. marek. Teraz do akcji przystępował drugi przebieraniec. Odwiedzał klienta z ogromnie marsową miną, stwierdzał, że szynel został skradziony i go rekwirował. Operację taką można było powtarzać wielokrotnie.
  Nieco później ofiarą pomysłowych szwindlarzy padł znany kupiec Zabłudowski. Na jego adres przyszło na dworzec kolejowy dwa wagony zamówionej gdzieś w kraju mąki. Wartość ładunku wynosiła 40 mln marek. Miejscowi spryciarze na podstawie fałszywych kwitów zagarnęli cały transport, no i mieli z pewnością ze sprzedaży deficytowego towaru duży zysk.

 
    Lata późniejsze również dostarczają przykładów pomysłowych szwindli. W 1926 roku gościli czasowo w Białymstoku dwaj oszuści z Warszawy, Stanisław Bryzewicz i Józef Piasecki. Zakwaterowali się przy ul. Sienkiewicza 2. Ponieważ był to już czas po udanej walutowej ministra Grabskiego, złoty, a zwłaszcza dolar stały mocno, miłośnicy szwindlu postanowili to wykorzystać. Znajdowali zamożnych białostoczan, chętnych do otworzenia własnego interesu, zwłaszcza wódczanego bądź tytoniowego, obiecywali załatwić szybką potrzebę koncesji, brali sutą zaliczkę "na koszta" i znikali. W końcu jednak trafili przed oblicze wymiaru sprawiedliwości.
  Bardzo popularnym szwindlem było przed wojną sprzedawanie fałszywych obrączek i ozdób z drogimi kamieniami. Miałem okazję już o tym pisać w jednym z odcinków tego cyklu. Proceder kwitł szczególnie w dni targowe, kiedy do Białegostoku zjeżdżali mieszkańcy z pobliskich miasteczek i wsi. Niedoświadczeni prowincjusze, po sprzedaniu ziarna, świni czy pary gęsi, łatwo padali ofiarami osobników umiejętnie reklamujących złote ozdoby po atrakcyjnej cenie.
  W tombakowym biznesie wyróżniał się bardzo niejaki Zundel Połter. Jeśli prześledzi się uważnie kronikę kryminalną prowadzoną w Dzienniku Białostockim, to można to nazwisko spotkać bardzo często. Kiedy powinęła mu się noga i szedł na odsiadkę do więzienia przy Baranowickiej, z powodzeniem zastępowali go dwaj inni, znani na bruku białostockim szwindlarze - Justyn Siegień i Emil Sokołowski.
  Szczególnie zuchwali oszuści białostoccy kantowali ludzi na tzw. kantmaszynkę. Proceder polegał na przekonaniu upatrzonej ofiary do udziału w produkcji fałszywych pieniędzy, najlepiej dolarów. W latach 20. specjalizował się w tym zwłaszcza Józef Galiński. Oczywiście wszystkie zabiegi szwindlarza szły w kierunku naciągnięcia frajera na jak największą prawdziwą gotówkę. Potrzebny był przecież odpowiedni papier, farby, specjalny płyn, kosztujący wyjątkowo drogo. Fikcyjne fabrykowanie pieniędzy oszustowi się opłacało. Aresztowany w 1924 roku Galiński miał przy sobie ponad tysiąc złotych i kilkaset dolarów.
  Według "Wiadomości statystycznych miasta Białegostoku" w latach 1925-1934 zgłaszano na policji od 40 do 80 szwindli rocznie, A były to zapewne przypadki daleko nie wszystkie.

Włodzimierz Jarmolik

wtorek, 26 grudnia 2017

Pierwsza hala targowa przy Zamenhofa

 

   W XIX wieku ulicę Zamenhofa nazywano Zieloną albo Jatkową. Przez całe lata kwitł tu handel. Od rana do wieczora było rojno i gwarno. I tutaj w 1921 roku zbudowano pierwszą w mieście halę targową.  Z dawnych hal targowych pozostała dziś w Białymstoku jedynie ta na Starym Rynku, na Bojarach. Często wspominana jest również charakterystyczna z półkolistym dachem hala na Rybim Rynku. Tę niestety rozebrano w latach 60. XX wieku. Ale była jeszcze jedna. To ona powinna być w pamięci białostoczan, bo przecież była pierwszą halą targową w mieście. Wybudowano ją w 1921 roku przy ulicy Zamenhofa 18. Na jej budowę miasto wyasygnowało własne fundusze, po czym wydzierżawiło ją chrześcijańskim kupcom.
  Pomimo reklamy, że właśnie tutaj można było kupić świeże towary po przystępnych cenach, to i tak całe przedsięwzięcie skazane było od samego startu na niepowodzenie. Bo i gdzie otwierać chrześcijańską halę w środku dzielnicy żydowskiej. Jako dobry dowcip powtarzano sobie slogan ją reklamujący. Brzmiał: "Kupujcie w Hali Miejskiej. Kto raz tu zajdzie na pewno stałym klientem będzie".
  Kłopot tylko był w tym, że mało kto miał szansę tu zajrzeć. Najliczniej reprezentowane były w tej hali kramy z "mięsem wieprzowym i rentowe oraz wyroby masarskie". Było ich aż 13! Obok nich znajdowały się dwa sklepiki z pieczywem i też dwa z warzywami i nabiałem oraz trzy spożywczo-kolonialne i cztery z manufakturą i galanterią. Razem kupców było więc 24.
Władze miejskie, które w sposób wyraźny sprzyjały rozwojowi tak zwanego handlu chrześcijańskiego zapewniały, że każdy kto "przyjdzie do hali może w niej nabyć co mu potrzeba". Namawiano więc, żeby traktując to niemal jak obowiązek koniecznie "osobiście sprawdzić i odwiedzić sklepy tej hali i naocznie przekonać się o tym".
  Hala nie wytrzymywała jednak konkurencji. Głównym jej przeciwnikiem był pobliski rynek. Sami kupcy handlujący w hali na Zamenhofa zdawali sobie sprawę z nierentowności przedsięwzięcia. Józef Chodorowski, masarz nad masarze, pomimo, że miał swój sklepik w hali, to przecież prowadził od dziesięcioleci swój wyborny sklep na rynku. Podobnie robił Wacław Mioduszewski, właściciel dużego magazynu z galanterią, mieszczącego się w kamienicy przy Rynku Kościuszki 3. Wystarczyło przejść się Zamenhofa, aby pozbawić się wszelkich złudzeń.
Pamiętano, że w XIX wieku Zamenhofa nazywano ulicą Zieloną, albo Jatkową. To na niej od ponad 100 lat mieściły się niewielkie żydowskie sklepiki z koszernym mięsem. Sytuacja nie zmieniła się i w dwudziestoleciu międzywojennym. Tak więc rzeźników było tam pełno. Na Zamenhofa 5 była znana masarnia Woli, a po sąsiedzku pod 7 był rzeźnik Fajwel Bonczak. Za nimi byli Kaufman, Lewin i Dora Linczewska. Vis a vis miejskiej hali koszerne wyroby sprzedawał Salomon Reznik.
 

   Ale gdybyśmy tak spojrzeli na całą, przecież niewielką ulicę Zamenhofa, to okazałoby się, że była ona wielkim różnorodnym bazarem To co oczywiste w tamtym Białymstoku, był to bazar wyłącznie żydowski. A więc artykuły apteczne sprzedawał Izaak Peker. Oprócz medykamentów miał dobrze zaopatrzony dział kosmetyczny ale też z przyborami chirurgicznymi. Sprzedawał w hurcie i detalu. Pod jedynką, na samym rogu z rynkiem, był sklep z wyrobami bawełnianymi Sokołowera. Pod 17 był sklep z bielizną, pod 8 Amill sprzedawał drób.
  Handlowali nim też Geldbrot pod 1. Sklepów z galanterią było trzy. Jedna herbaciarnia i jedna jadłodajnia. Miało na Zamenhofa swoje zakłady dwóch kamaszników. Był też sklep z gotowymi pantoflami oraz zaledwie jeden prawdziwy szewc taki co to buty reperował. Pod 5 był sklep kolonialny, pod 9 kosmetyczny, a pod 12 sprzedawano koszyki. Pod 10 była mleczarnia Szlomy Kaganowicza. Prawie przy samej Białce pod 31 Chaim Długi handlował kożuchami. Jego sąsiadem był Szwarc właściciel niewielkiej olejarni.
  Były też trzy sklepy z owocami zwane wówczas owocarniami. Od rana po Zamenhofa rozchodził się smakowity zapach świeżego pieczywa z trzech piekarni. Był nawet na tej ulicy pod 9 sklep sportowy prowadzony przez Judela Kowarskiego. Samych sklepików spożywczych było aż 10. Branżę rzemieślniczą reprezentowali bracia Piorun prowadzący znaną w mieście stolarnię. Sklep ze szczotkami miał tu Salomon Kobryński. Sprzedawano na Zamenhofa porcelanę, ubrania, warzywa, zabawki, zboże i żelazo. A przecież była jeszcze przychodnia towarzystwa Linas Chajlim. Stał też dom Ludwika Zamenhofa, do którego pielgrzymowali esperantyści z całego świata. Od rana do wieczora było tu rojno i gwarno. Patrząc na dzisiejszą ulicę Zamenhofa trudno to sobie wszystko wyobrazić. Ba, trudno umiejscowić, gdzie był sklep tego czy innego kupca. Trudno też znaleźć ślad po chrześcijańskiej hali miejskiej. Nawet nie ma jej na żadnej starej fotografii. A może ktoś ją ma?

Andrzej Lechowski

sobota, 23 grudnia 2017

Hej kolęda


  Na  ulicy Stołecznej    było  jeszcze sto numerów   domów ,a jak święta  to ...  kolędowanie. W  archiwach  rodzinnych znalazłem  dwie  przedwojenne  kolędy . Śpiewał  je   mój  dziadek i ojciec  Są bardzo  specyficznie .Może  i  ja  w tym  roku  je  zanucę ? Tradycji musi stać się  przecież zadość.

Z tamtej  strony kawka - zielenieje trawka.  Pastuszkowie, żebraczkowie jedli kaszkę  z garnka. 
Jeden się  dowiedział , drugim opowiedział,
Że Pan  Chrystus  się  narodził,Żeby każdy  się  wiedział.Że  Pan  Chrystus  się  narodził.Żeby każdy  się  dowiedział.
A  my tam bywali  - kolędy śpiewali , kolędeczkę , narodeczkę  - aby  nam  co  dali.
A  jak  nic  nie  dacie  wielki grzech  poznacie , garnki  miski , pobijemy , co  w chałupie  macie .
Oj dajcie  dajcie co  macie  dać  - bo nam na  progu  tu  zimno stać .
 Jeden  goły  drugi  bosy a  trzeciemu  sterczą  włosy -  Hej  kolęda! - Hej  kolęda!

W tej  kolędzie,kto  dziś  będzie,każdy  się  nacieszy .
 A  kto  ma  komu  dać - niech  prędzej  śpieszy.
 Dać  dary  tej  miary,dla  Pana naszego , abyśmy doszedli  do  zbawienia  wiecznego.
 Stach  kudłaty  chłop bogaty  miał  czerwone  złoty,nie  chciał się nikomu  kłaniać, wbiegł   prędzej  do  szopy.
Uderzył  Jurka  w  brzuch  aż  mu  kiszki  wzruszył ,  Jurek  go  za  łeb  kudły  mu  usmruszył.
 Hej   Kolęda !  Hej  kolęda !






piątek, 22 grudnia 2017

Jak zabawa to w parku miejskim

 

   Białostockie parki w letnie popołudnia przeżywają oblężenie. Tak samo było i przed wojną. Mało tego. W ogrodowym pawilonie odbywały się eleganckie wernisaże, odczyty. Ale i tak hitem marketingowym w ogrodzie miejskim noszącym imię księcia Józefa Poniatowskiego była reklama świetlna ustawiona w 1922 roku.
  O koncesję na ustawienie tej nieznanej dotychczas w Białymstoku formy reklamy wystąpiła do magistratu redakcja "Dziennika Białostockiego". W ślad za jej uzyskaniem w centralnej części ogrodu zamontowano dużą drewnianą ramę z rozpiętym na niej płótnem, na którym "codziennie wyświetlane będą ogłoszenia najpoważniejszych firm miejscowych i zamiejscowych".
  Chętnym do umieszczenia swoich anonsów oferowano abonamenty miesięczne, a nawet i na cały sezon, czyli od maja do końca września. Ci, którzy skorzystali z tej nowości byli zadowoleni, bo szybko okazało się, że reklama dźwignią handlu. Tym bardziej skuteczne to były zabiegi, gdyż w ogrodzie wieczór w wieczór odbywały się rozmaite atrakcje.
Tłumy publiczności przychodziły na niedzielne koncerty. Tak też było w maju 1922 roku. Wielkim uznaniem cieszyły się występy orkiestry policyjnej, która "znakomicie wywiązała się ze swego zadania".
  Pogoda sprzyjała, więc bawiono się wyśmienicie. Był tylko jeden szkopuł, a mianowicie ogród otwarty był do godziny 23, a dozorcy ku niezadowoleniu publiczności już od 22 wypraszali ją i pół godziny później zamykali bramy. Do magistratu płynęły w tej sprawie liczne skargi. Domagano się nawet przedłużenia godzin otwarcia do północy, ale bezskutecznie.
  Szczególną popularnością cieszyły się zabawy z których dochód przeznaczany był na cele charytatywne.
Organizatorzy zabiegali o to, aby program był tak atrakcyjny by przyciągał jak największe rzesze publiczności. Ta, bawiąc się, nie szczędziła datków na zbożne cele. W czerwcu 1926 roku zorganizowano w ogrodzie coroczną zabawę na rzecz Polskiego Czerwonego Krzyża. Bilety na nią sprzedawano po złotówce, a dla młodzieży szkolnej i żołnierzy po 50 groszy.
  Zabawa zaczynała się o godzinie 17, ale już wcześniej przed bramą do ogrodu stał spory tłum chętnych do wejścia. Zapowiedziano, że będą tańce, do których miały przygrywać aż dwie orkiestry wojskowe.

 
   Jednak największym magnesem przyciągającym setki białostoczan był program artystyczny. Zaczynał się o godzinie 19. Gwiazdą wieczoru był "trupa arabska z cyrku Medrano". Pamiętać trzeba, że Medrano był jednym z najlepszych polskich cyrków. Nic też dziwnego, że to, co zostało pokazane w Białymstoku wzbudziło aplauz publiczności.
  Oto na oczach białostoczan "Susi - Ali wypił 40 szklanek wody i wypuścił ją fontanną, zjadł suchą farbę w dwóch kolorach i zwrócił ją fontanną w stanie rozpuszczonym, połknął żywe żaby i zwrócił je żywemi, wypił garniec nafty i wypuścił ją ognistą fontanną". Licznie zgromadzeni panowie zachwycali się powabem i sex appeal`em panny Mary, która demonstrowała indyjski taniec brzucha.
  Przynajmniej raz w miesiącu w ogrodzie miejskim musiało zaistnieć prawdziwe wydarzenie. Na to z 11 lipca 1926 roku czekali wszyscy. Oto w niedzielne popołudnie zapowiedziano występ "ze wspaniałym koncertem orkiestry 42 pułku piechoty". Zespół pod batutą kapelmistrza Jana Hryniewicza ku rosnącemu zachwytowi publiczności wykonał "Straszny dwór Moniuszki". Chyba chodziło tu o mazura lub uwerturę, ale recenzent pominął ten szczegół. Dalej wojskowi odegrali czardasza z całkiem dziś zapomnianej opery "Duch wojewody" Ludwika Grossmana. Rzęsistymi oklaskami nagrodzono popularnego "Menueta" Ignacego Jana Paderewskiego. Wielkie wrażenie na słuchaczach zrobiła uwertura do "Lohengrina" Ryszarda Wagnera. Wykonano też cały szereg "innych poważnych utworów swojskich i obcych kompozytorów".
  Po koncercie "urządzona została zabawa urozmaicona dancingiem". Sukces wieczoru był niebywały. Narzekano tylko na stan ławek w ogrodzie, które były stare i w większości połamane, wobec czego "publiczność nie miała z nich żadnego pożytku". Apelowano więc do władz miejskich, aby tego stanu "dłużej nie tolerowały", bo przecież ogród ten " jest bądź co bądź ośrodkiem reprezentacyjnym naszego miasta".
  Na sierpień tegoż 1926 roku zapowiedziano "niebywałą dotychczas okazję dla miłośników muzyki". Był nią koncert "olbrzymiego zespołu ośmiu orkiestr, z przeszło 150 instrumentami". Ta mega orkiestra wykonała utwory "najwybitniejszych kompozytorów świata".

Andrzej Lechowski 

czwartek, 21 grudnia 2017

Neue Markt

 

   Eugeniusz Cudowski wychował się przy Siennym Rynku. Pamięta dobrze wartkie życie w rejonie ulic Suchej, Pięknej, Młyńskiej, Śledziowej, Sportowej (dawna Malinowskiego), Targowej (Rabinackiej), Mińskiej i oczywiście arterii Mazowieckiej. Zachował się także prawdziwy skarb - zdjęcie Siennego Rynku z czasów okupacji.
  Zdjęcia wykonał ojciec pana Eugeniusza - Józef, a potem wywołał w zakładzie mieszczących się przy Neue Markt, czyli właśnie Siennym Rynku (Rynek Kościuszki nosił nazwę Gross Markt).
  Według mojego rozmówcy jest to scena obławy (rewizji) na Siennym Rynku. Takie zdarzały się co pewien czas i nie chodziło tylko o szmugiel towarów.
  Senior rodu Bronisław Jachimowicz (dziadek pana Eugeniusza) miał pod swoją pieczą piętro i częściowo parter w rogowej kamienicy Zaleskiego, z adresem Sienny Rynek 7, ale z wyjściem i na ul. Malinowskiego. Mówiło się, że to kamienica rogowa, z poddaszem, zabudowanym podwórzem, dobrze utrzymana. Bronisław był znanym białostockim szewcem, zatrudniał kilku pomocników, w czasie obu okupacji również z grona osób "spalonych", maskujących swą prawdziwą tożsamość.
  Było wśród nich nawet dwóch Żydów. Ignacy Kotłowski po wojnie profesorował na jednej z uczelni warszawskich i w 1968 roku został zmuszony do opuszczenia Polski, osiadł wraz z rodziną w USA. Raz pojawił się w wolnym już Białymstoku, zachował wdzięczność dla wybawcy.
  W opisywanej kamienicy mieszkali: dziadek Jachimowicz z żoną (i jej mamą), dwie córki (Janina wyszła za Cudowskiego, a jej siostra za Maszewskiego) oraz syn. Rodzina się powiększyła wraz z narodzinami wnucząt do 13 osób. Ponadto z gościnności Jachimowiczów korzystali przybywający na jarmarki, przed św. Jana spali pokotem w salonie.
  Za "pierwszego Sowieta" wprowadzili się oficerowie, tu jedli i pili samogon. Pan Bronisław wyposażył ich w buty, czym zaskarbił sobie wdzięczność komandirów i zyskał ochronę.
  Pewnego dnia do zakładu wtargnęli prości sołdaci, jeden z nich przymierzył buty z cholewami i uciekł zadowolony z nabytku. Dziadek ruszył w pogoń, krzyki usłyszał jeden z oficerów, ten po schwytaniu złodzieja tak energicznie zaczął wymierzać mu wyciorem sprawiedliwość, że dziadek Jachimowicz ledwie uratował złodzieja od niechybnej śmierci. Za Niemca przy Neue Markt 7 zamieszkało też dwóch oficerów. I ci zagustowali w samogonie. Mieli radio, więc gospodarze słuchali (z głową pod kocem) wiadomości z Londynu. Niemcy wyjechali, radio zostało, co umożliwiało i po wojnie łapanie zakazanych fal.
  Bronisław Jachimowicz chyba opacznie zrozumiał założenia nowego ustroju. Zaczął z nową energią rozwijać po wyzwoleniu prywatną inicjatywę, otworzył nawet sklep ze sprzętem techniczno-radiowym, zamieniony w pierwszy w Białymstoku komis. A w zakładzie szewskim zatrudnił aż dziesięciu robotników.
  Takich burżuazyjnych zwyczajów władza, nazywająca się ludową, nie zamierza tolerować i doprowadziła do powołania przy Siennym Rynku 7 Spółdzielni "Współpraca", przeniesionej następnie na Antoniuk. Urzędnicy dobili i mniejsze zakłady Bronisława Jachimowicza przy ul. Suchej (potem Warszawskiej) oraz Żelaznej. Ich właściciel przeżył rewizję funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa, kilka tygodni śledztwa na powiatówce przy ul. Wołodyjowskiego i trzy miesiące w więzieniu przy ul. Kopernika. Do spółdzielni nie wrócił, zmarł w 1956 roku nie doczekawszy się pomyślniejszych wiatrów historii.
  Młody Eugeniusz chodził do przedszkola przy ul. Grottgera (po drodze można było wygrzebać z ziemi granat) i Szkoły Podstawowej nr 9 przy ul. Kijowskiej. Teorii uczył się z książek, życia na Siennym Rynku. To były właściwie trzy rynki: główny przy ul. Suchej (tu stały furmanki z galanterią gospodarczą i produktami żywnościowymi, a o postępie cywilizacyjnym zaświadczała duża ubikacja zwana po swojemu sraczem), poboczny przy ul. Młynowej (konie, bydło) i bardziej ekskluzywny przy ul. Pięknej (królowały ciuchy).
  Z czasem zwierzęta wyprowadzono na Wygodę (za cmentarz prawosławny), a w rejonie Siennego Rynku przybyło sklepików i kramów, pojawiła się mała gastronomia. Rynki stanowiły wygodę dla białostoczan po przystępnej cenie i raj dla żulików, wydrwigroszów, meneli, marzących o sielankowym życiu na kredyt, z pomocą frajerów.
  Przy ul. Młyńskiej władze miejskie zamierzały postawić coś większego, ale podczas wykopów natrafiono na trumny. Mój rozmówca zapamiętał otwartą trumnę ze zwłokami dziewczynki ubranej w białą sukienkę.
  Pamięta i galerię typków z Siennego Rynku. Chyba najbardziej charakterystyczny był sprzedawca terpentyny, oliwy, smarów i gwoździ, regularnie szlifujący bruki. Od tego biznesu podupadł na psychice, szewcy dla zgrywu ubierali go od czasu do czasu w dziwne czapki z piórami.
  Z kolei Wacuś grał namiętnie na mandolinie, a że nie szkodził nikomu, to karmiono go, podtrzymywano przy życiu.
  Pewnego razu wybuchła wielka afera. Przy ul. Targowej stał murowany kiosk ze smarami i olejami, taka namiastka CPN-u. Ktoś zapowiedział na ścianie wielkimi literami z użyciem czarnej farby: Stalinowi oberwiemy wąsy i utniemy uszy .
  Ale się zakotłowało, rynek wypełnili ubecy i milicjanci. Sprawca chyba nie został schwytany, zbrodniczy wódz ocalił wąsy i uszy, ale wkrótce uwolnił świat od swej podłej osoby.
  I ostatnie na dziś wspomnienie pana Eugeniusza. O psie Szariku. Nie z czołgu 102, ale zostawionego przez "wyzwolicieli" latem 1944 roku. Zasłużył się dla Armii Czerwonej, wyciągając z pola walk rannych żołnierzy. Duży, silny, a spokojnej natury. Kiedy berbeć Genio wypełzł na czworakach z pokoju na betonową klatkę schodową i zmierzał do samozagłady (strach pomyśleć, co by się stało, gdyby pokoziołkował w dół), to Szarik położył się na drodze i zablokował dalszy marsz. Tak do poprzednich wyczynów dodał i uratowanie mego rozmówcy.


Adam Czesław Dobroński

ŚWIĄTECZNE WSPOMNIENIA

 
   Jako dziecko, oczywiście w pierwszej kolejności kojarzyłem święta Bożego Narodzenia z prezentami. Chyba każdy z nas  uwielbia prezenty. Tak więc i ja nie byłem tu wyjątkiem. W mojej rodzinie prezenty pojawiały się wieczorem. Wstępem do tego było wspólne ubieranie choinki w przeddzień wigilii, które podsycało atmosferę niezwykłości i oczekiwania. Zapach piórnika i gumki chińskiej  nie dawał spokoju.
 

   Później  oczekiwanie  w oknie  na  pierwszą  gwiazdkę.  Wkrótce przestałem oczywiście wierzyć, że to Mikołaj umieszcza tam te prezenty, a  rodzice - ale nie umniejszyło to mojej radości z otrzymywania podarunków.
  Gdy sięgnę pamięcią wstecz tak mniej więcej do końca lat 70- święta po pierwsze: były ze śniegiem, po drugie: czekało się na filmy Disneya,  pomarańcze  z Kuby lub  grejpfruty jako zamiennik czy sezamki z Wedla . Była również prawdziwa polędwica. Ja smaku i zapachu tej prawdziwej , którą kroiło się w cieniuteńkie, prawie przezroczyste plasterki - nigdy w życiu nie zapomnę.
  Mam jeszcze jedno przyjemne wspomnienie:.Na choince wisiały cukierki w papierowych opakowaniach . Jeszcze przed świętami te, które były niżej, wyjadaliśmy razem z rodzeństwem. Jak  przychodziła rodzina to trafiała  na  jedynie puste  sreberka .

Wesołych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku !



Święta ,Święta ...

 

    Drożyzna ?, ale przecież święta są świętami ! Tak mówiono przed wojną. To i białostoczanie szaleli z zakupami. Działały na nich reklamowe chwyty, a miejscowi kupcy byli w tym dobrzy. Białystok tonął w reklamach.
  Nadchodziły święta 1925 r., ale białostoczanom sen z oczu spędzała spekulacja.  Ceny szalały. Handlarze chcąc przed świętami zwiększyć swe zyski chowali towar, aby podbić jego cenę. Towarem szczególnie podatnym na takie praktyki był cukier. Tuż przed świętami nie można było go uświadczyć w całym mieście. Władze uspokajały, że "cukier jest w Białymstoku. Ceny podbijają paskarze".
 
 
   Interwencję w sprawie cukru podjął nawet minister spraw wewnętrznych.  "Zadyskontował do Białegostoku 220 ton cukru, w tym firmie Dostawa 25 ton, firmie Paktor i Prozowski 105 ton, firmie Sugar 90 ton".
  Oficjalne ogłoszenie tego komunikatu tylko na chwilę uspokoiło mieszkańców.  Okazało się jednak poważnym błędem strategicznym w walce ze spekulantami. Paskarzom udało się bowiem ukryć całe te 220 ton!  Zdezorientowanych białostoczan uspokajano twierdząc, że "władze administracyjne wszczęły obecnie poszukiwania ukrytego cukru".

środa, 20 grudnia 2017

Dorożkarska brać

 

   Zawód dorożkarza przechodził często z ojca na syna. Powstawały wręcz pokoleniowe klany rodzinne parające się tą profesją. Najsławniejszym z nich byli oczywiście Sybirscy, z wiekowym patriarchą rodu Hone Sybirskim na czele.
  Wszyscy Sybirscy mieszkali przy ul. Orlańskiej pod numerem 10, w sąsiedztwie znanych, chanajkowskich bandziorów i złodziejaszków. Oprócz starego ojca, dorożkarstwem trudnili się wszyscy jego czterej synowie: Abram, Chaim, Jankiel i Judel.
  Furmanem mającym własną platformę i parę koni był także młodszy brat Hone, Mojżesz. Ten zajmował się przede wszystkim wożeniem mięsa dla okolicznych rzeźników i drewna do zakładów opałowych.
  Inną żydowską rodziną z dużymi tradycjami dorożkarskimi byli na białostockim bruku Podryccy. Pięciu dorosłych braci, wszyscy żonaci i z licznym potomstwem, miało swój dom przy ul. Brukowej. Podryckich znano w mieście z tego, że nikomu nie schodzili (ani nie zjeżdżali) z drogi. Walczyli zawsze twardo o miejsce na postoju, jeździli nieprzepisowo po ulicach, kiedy zaś zatrzymywała ich policja, nie chcieli płacić kary, lecz woleli iść na kilka dni do aresztu miejskiego. Tam też potrafili tęgo narozrabiać.
  W stosunku do wożonych klientów Podryccy również nie zawsze byli w porządku. Żądali za kurs, zresztą prawie jak wszyscy białostoccy dorożkarze, znacznie więcej niż się należało, nie wydawali reszty, niekiedy niby przez nieuwagę zapominali wyładować z dorożki przewożony bagaż.
Jeden z braci, Mejer Podrycki, w końcu się doigrał. W 1936 roku zastrzelił go pijany sierżant. Tę historię opowiedziałem jednak dokładnie przed dwoma tygodniami.
 

   W odróżnieniu od Sybirskich i Podryckich nie miał natomiast szczęścia w zakładaniu dorożkarskiej dynastii stary wozak Boruch Rabinowicz. Pod koniec XIX wieku przybył on do Białegostoku z Odessy i zamieszkał na Chanajkach. Niemal od razu został dorożkarzem. Choć żona, Rachela urodziła mu trzech dorodnych synów, to jednak żaden z nich nie kwapił się zostać zmiennikiem ojca, przejąć dorożkarski bat i wdrapać się na kozła. Dwóch starszych synów Rabinowicza jeszcze w 1919 roku wyjechało nielegalnie do Ameryki i słuch po nich zaginął.
  Z kolei najmłodszy, Gabriel, choć pozostał nad Białką, to też nie kwapił się wcale, aby pomóc ojcu w pracy. Twierdził wszem i wobec, że jest uczulony na końskie włosie, żeby nie powiedzieć na co jeszcze. Pape Rabinowicz musiał wstydzić się za swojego syna przed innymi dorożkarzami. Gdy tylko rodzic zamknął oczy i trafił z należytą oprawą na żydowski cmentarz przy ul. Sosnowej, Gabryś natychmiast sprzedał odziedziczoną dorożkę, a sam zajął się na dobre pokątnym handlem i podejrzanymi interesami. Teraz można było go spotkać niemal codziennie na białostockim Kercelaku, czyli placu targowym, który mieścił się u wylotu ul. Mazowieckiej, tuż obok hal. Wśród licznych handlarzy starzyzną synalek Rabinowicza wyróżniał się wysokim wzrostem i jaskrawozielonym kapeluszem, widocznym ze wszystkich stron.
  Ten niby uczulony na konie syn dorożkarza miał także donośny głos. Na całym placu słychać było jego: handel, handel - tu u mnie! W ten sposób zachęcał Gabriel Rabinowicz do kupowania swojego towaru. Niekiedy składały się nań spinki, krawaty, mankiety, ślubne kołnierzyki pamiętające jeszcze czasy cara Mikołaja, innym razem były to sprzedawane ukradkiem zapalniczki lub niepewnego pochodzenia zegarki.
  Dorożkarz Rabinowicz musiał przewracać się w grobie


Włodzimierz Jarmolik

poniedziałek, 18 grudnia 2017

Fuszerki energetyków

 

 
   Było poniedziałkowe przedpołudnie 26 lipca 1926 roku. Przez Rynek Kościuszki, od strony kościoła farnego, jechała ciężarówka. Kierowca miał zamiar skręcić w Sienkiewicza. Uczynił to jednak tak nieudolnie, że z całym impetem wyrżnął w ustawioną tuż przy jezdni blaszaną stację transformatorową. Kolizja ta wyglądała całkiem groźnie. Huk był duży, z transformatora sypnęły się snopy iskier, a siedzący na skrzyni ciężarówki robotnik "spadł z auta lecz żadnego obrażenia nie doznał". Szczęśliwie więc wszystko skończyło się na strachu, tyle że nie dla okolicznych mieszkańców. Bowiem przez następne dni w tym rejonie Białegostoku zapanowały egipskie ciemności.
  Nie działało oświetlenie uliczne, no i oczywiście w domach też nie było prądu. Trudno to sobie dziś wyobrazić, bo tak jesteśmy uzależnieni od prądu. Nigdy wcześniej w dziejach naszej cywilizacji nie było czegośpodobnego.
  Ale w 1926 roku pozostała jeszcze odrobina zdrowego rozsądku. Białostoczanie szybko z pawlaczy i strychów dobyli lampy naftowe. To ich uratowało, bo dopiero w sobotę 31 lipca przy rozbitej stacji transformatorowej zjawiła się jakaś wysoka komisja, która "przeprowadziła oszacowanie wyrządzonej szkody". Zapowiedziała przy tym, że kosztami naprawy obciążony zostanie właściciel pojazdu. Gdy komisja swoje zrobiła, to wówczas, nie bacząc na niedzielę,     1 sierpnia naprawa transformatora ruszyła pełną parą. Monterzy z białostockiej elektrowni spisali się dzielnie. W poniedziałek, tydzień po wypadku, w śródmieściu znów rozbłysły żarówki. Takie tempo procedur i prac było przyczyną słusznej skądinąd krytyki.
  Nie były to odosobnione przypadki fuszerek energetyków. Na początku tegoż samego lipca na ulicy Dąbrowskiego "pochylił się słup z przewodami elektrycznymi" Wyglądało to jakby słup zawisł na naprężonych kablach. O zagrożeniu powiadomiono elektrownię. Monterzy przez następne cztery tygodnie oglądali i zastanawiali się, co też można by tu zrobić. Wreszcie opracowali niezwykłą technologię. W pierwszych dniach sierpnia na Dąbrowskiego przywieziono nowy słup. Wkopano go tuż obok pochylonego "lecz przewodów nie przeniesiono, a tylko przywiązano walący się słup drutem do nowego i na tem poprzestano". Mieszkańcom Dąbrowskiego pozostało jedynie obśmiać te monterskie wyczyny.
Ze słupami elektrycznymi były same kłopoty. Wykonane były z drewna nasączonego konserwującym je smolnym preparatem. Na skutek tego miały specyficzną brunatną barwę, charakterystycznie pachniały i były łatwopalne. Częstym więc były zdarzenia podobne do tego, jakie zaistniało 3 sierpnia 1926 roku.
  Był wtorkowy późny wieczór, gdy około godziny 23 na słupie stojącym na rogu Krakowskiej i Św. Rocha pojawił się pióropusz iskier. Od tego krótkiego spięcia w okamgnieniu zapalił się słup. Szczęśliwie w pobliżu znajdował się monter z elektrowni, niejaki Skorulski, który zachował się przytomnie i natychmiast odciął prąd. Zaalarmowani mieszkańcy okolicznych domów zdołali ugasić ogień tak, że gdy z pobliskiej remizy BOSO przyjechali strażacy, to nie mieli już nic do roboty.
 
Największa słupowa sensacja wydarzyła się 9 sierpnia 1926 roku. Dziś o taki news biłyby się wszystkie światowe stacje telewizyjne. Ale od początku...
  W okresie międzywojennym popularnością cieszyło się hodowanie w domu wiewiórek. Te piękne, ale dzikie zwierzątka nie nadawały się do tresury, przeto należało trzymać je w stalowych klatkach. W jednym z mieszkań przy ulicy Warszawskiej pewna jejmość postanowiła swojej wiewiórce dać choć nieco wolności i wypuściła ją z klatki. Wiewiórka wykorzystała moment nieuwagi swej pani i przez otwarte okno, pięknym skokiem wylądowała na stojącym przed domem słupie telefonicznym. Za wiewiórką, ale oczywiście drzwiami, wyskoczyła na ulicę roztrzęsiona jejmość i dalejże słodziutko namawiać podopieczną do zejścia. Ale wiewiórka poczuwszy powiew wolności ani myślała o powrocie.
  Tymczasem pod słupem zaczął gromadzić się tłumek gapiów. Każdy podawał najlepszy sposób na zwabienie wiewiórki. Wreszcie po kilku godzinach bezskutecznych prób posłano po montera telefonicznego. Ten przy pomocy specjalnych uchwytów przypinanych do butów wspiął się na słup i uratował jejmość, bo czy powrót do klatki był ratunkiem dla wiewiórki? Raczej nie.

www.poranny.pl

Pierwsza kobieta kierowca w Białymstoku

 
  Pierwszą kobietą za kierownicą po wojnie w Białymstoku była Helena Klemensowicz, zamieszkała przy ul. Angielskiej 20.
"Marzeniem mojej mamy było zdobyć prawo jazdy - wspomina Janusz Klememsowicz - ale na to nie zgadzała się babcia. Mama musiała więc wyjechać aż do Nowej Huty.
  Wróciła po dwóch latach z prawem jazdy pierwszej kategorii i nakazem pracy.  Podjęła ją w "przemysłówce" przy ul. Ogrodowej, jeździła zisem. Woziła cegłę, nawet ciągnęła za sobą trzy przyczepy z pod białostockich Koplan na budowę obiektu wojskowego w Czarnej Białostockiej. Gdy miałem pięć lat zabrała mnie ze sobą. Musiałem ukryć się na spodzie kabiny, bo wjeżdżające samochody kontrolował żołnierz.
  W połowie lat 50. ubiegłego wieku mama przeszła do pracy w przedsiębiorstwie budowy kolei z siedzibą przy ul. Kolejowej. Budowano wtedy linię kolejową z Sokółki do Sidry. Na początku lat 60. przeniosła się do MPK, ale po kilku miesiącach musiała zrezygnować, bo nowe przepisy zakazywały kobietom kierować pojazdami powyżej 3,5 tony.
  Ówczesne autobusy miały kabinę oddzieloną od części pasażerskiej. Mama jeździła więc żukiem w Przedsiębiorstwie Transportu Handlu Wewnętrznego, a potem, aż do emerytury, czyli do końca lat 80. na taksówce.
  Wybrała numer boczny "13", którego nikt z taksówkarzy nie chciał. Początkowo prowadziła szarą warszawę M20, potem już warszawę górnozaworową 203. W latach 70. mama dostała przydział na białego fiata 125p. Taksówkarze mamę nazywali Halinką, choć miała na imię Helena. Była bardzo stanowcza, niegrzecznego klienta potrafiła wysadzić nawet na środku skrzyżowania."
  Helena Klemensiewicz miała tylko jeden wypadek, który na trasie Białystok - Kruszewo spowodował przebiegający przez drogę dzik.

Marek Jankowski

niedziela, 17 grudnia 2017

Kawiarniane życie

 

   Wszystko szło zgodnie z prostym scenariuszem: bufet - parkiet - bufet. Po kilku szybkich rundach w towarzystwie dyskusja zeszła na tematy polityczne. Wymiana zdań szybko przerodziła się w pyskówkę, a potem w regularną bijatykę.
  Tylko patrzeć jak słonko na dobre się u nas rozgości i jak co roku wokół rynku rozłożą się ogródki przez jednych zwane piwnymi przez innych kawiarnianymi. I rozkwitnie życie kawiarniane. O kawiarniano-restauracyjnych wyczynach białostoczan sprzed ponad 80 laty pisano wprost, że było to "paszczobicie".
  Zdarzało się też w całkiem renomowanych lokalach. Tak było we wrześniu 1927 roku w popularnej sali Pisara, w jego kamienicy przy Dąbrowskiego 20.
  Wynajął tę salę Związek byłych Więźniów Politycznych chcąc urządzić w niej "wielką zabawę taneczną". W sobotni wieczór 24 września w udekorowanej sali zjawił się nobliwy tłumek. Zabawa zapowiadała się wyśmienicie. Wszystko szło zgodnie z prostym scenariuszem: bufet - parkiet - bufet. I tak wkoło. Po kilku szybkich rundach pomiędzy czterema byłymi więźniami doszło do dyskusji, jak to w takim towarzystwie przystało, na tematy polityczne. Wymiana zdań szybko przerodziła się w zwykłą pyskówkę. Gdy zabrakło słownych argumentów zaczęła się "walpyskówka". "Prano się wzajemnie mocno i zawzięcie". Bijatyka ogarnęła wszystkich. W ruch poszły "naczynia bufetowe", które w wyniku awantury "uległy częściowemu zniszczeniu".
  Do bijących się politycznych wezwano policję, która rozpędziła całe towarzystwo. Oczywiście, że interwencję stróżów porządku potraktowano w tym gronie jako zamach na wolność słowa i polityczne szykany.
 

   Do gorszących ekscesów dochodziło też i w samym centrum miasta. Pod koniec września 1927 roku targnął się, skutecznie, na swe życie pewien białostocki urzędnik. Poruszeni tym smutnym wydarzeniem koledzy, po pogrzebie nieszczęśnika umówili się na niewinną wódeczkę. Ot tak tylko, żeby powspominać, odreagować. Na miejsce spotkania wybrano popularne Akwarium Mandelbauma przy Rynku Kościuszki 6. Jak to później określono - "stypa była fest pierwsza klasa". Wódeczki było ile trzeba, zakąski też niczego sobie. Jednak w miarę wypijania co raz większych ilości trunków żałobnicy "wywalili się z gabinetu do bufetu restauracji i zaczęli wywoływać przez telefon kogoś ze swych przyjaciół".
  Nic nie byłoby w tym nagannego, gdyby nie używano przy tym ordynarnych wyrażeń. Takich ekscesów klientela nobliwego Akwarium dawno nie widziała i nie słyszała. Mandelbaum z "wielkim trudem lokalizował skandal", wpychając opojów na powrót do gabinetu. Jednak po chwili ci ponownie "wywalali się" do bufetu, klnąc już wszystkich i wszystko. Goście nie chcąc wysłuchiwać tych grubiaństw, pomimo próśb i przeprosin Mandelbauma szybko zaczęli opuszczać lokal.
A stypa? Trwała do rana. Mandelbaum wznosił oczy, pytając niebiosa dlaczego taki skandal zdarzyć się musiał właśnie u niego w Akwarium.
  Przecież takie awantury były powszednim zjawiskiem w pobliskiej piwiarni przy Zamenhofa 18. Prowadzona ona była przez Józefa, nomen omen, Wesołego. Wesoły znany był z tego, że "dbał w pierwszym rzędzie o to, aby i goście odwiedzający jego zakład mogli być weseli". Piwo lało się więc w jego lokalu strumieniami, ale gdy któryś z gości miał ochotę na mocniejszy trunek, to bez najmniejszych ceregieli serwowano mu samogon nalewany "spod fartuszka". Dla bywalców spragnionych cielesnych rozkoszy urządził Wesoły "odpowiedni kącik". Wesołego restauratora wielokrotnie upominała policja. Nic sobie z tego nie robił. Gdy sprawa trafiała do sądu, to Wesoły natychmiast obłożnie chorował. I tak jakoś mu się udawało
 

   Ale też była i odwrotna strona medalu - elegancka, statecznie mieszczańska. W tym samym wspomnianym już Akwarium pod koniec 1926 roku wprowadzono super atrakcję, czyli radio koncerty. Zaraz po nim był Krystal. Znajdował się w kamienicy pod 37 przy Sienkiewicza. I tu z początkiem 1927 roku wprowadzono "codzienne radio koncerty". Zaczynały się one o godzinie 16. Były w Krystalu "oddzielne loże i gabinety", ale nikomu z gości do głowy by nie przyszło, aby się z nich "wywalać" po pijanemu, albo co gorsza urządzać w nich "kąciki" do wiadomych celów.
  W tym samym czasie białostoczanie opowiadali sobie czego to na świecie nie wymyślą. Otóż "związek areonaucki", obsługujący linię Paryż - Londyn, wprowadził nowość - "samolot restauracyjny". W głowach się nie mieściło, że "pasażerowie w czasie lotu będą mogli spokojnie spożywać posiłki". Mało tego. "Związek areonaucki" zapowiadał, że już wkrótce wszystkie linie we Francji i Anglii będą miały takie podniebne restauracje.
  Żartownisie powiadali, że wielkie mi co. W Białymstoku to dopiero nowoczesność. Wystarczy ze cztery kolejki u Mandelbauma, albo kilka głębszych "spod fartuszka" u Wesołego i już fruwa się jak samolot, a i stan nieważkości zaliczyć też można.

Andrzej Lechowski

piątek, 15 grudnia 2017

Rzeźnia i młyn.Co dalej z tym ?

 

    Mejer Krynicki, sanacyjny kasiarz z doświadczeniem, wyznawał zasadę, że nie należy kraść u siebie. Jego łupem padały więc safesy na prowincji. W latach 1933-34 zmienił jednak zdanie. Sięgnął po zasoby białostockich skrytek.
  W nocy z 24 na 25 listopada 1933 r. włamano się do biura rzeźni miejskiej. Złodzieje rozpruli sejf i zabrali z niego ok. 2 tys. złotych w banknotach polskich i dolarach. Łup mógł być większy, ale uprzedzili ich urzędnicy miejscy. Tego dnia urząd odebrał z rzeźni i pokwitował 7 tys. złotych na swoje potrzeby. Przybyli na miejsce kradzieży agenci wydziału śledczego zrekonstruowali przebieg wypadków.
  Włamywacze dostali się na teren rzeźni przez okalający ją parkan. Umiejętnie, bez hałasu, usunęli szybę na parterze budynku. Będące za nią rachityczne kraty również łatwo wygięli i już byli w środku. Szybko odnaleźli pokój z ogniotrwałą kasą i zabrali się do roboty. W tym czasie stróż nocny, pilnujący posesji rzeźni, Andrzej Pawlina, rozpoczął swój rutynowy obchód. Zdziwił się bardzo, że nie może otworzyć drzwi do jednego z pomieszczeń (złodzieje przewidująco zablokowali zamek). Wrócił na korytarz i próbował zajrzeć do kasowego pokoju od podwórza. Tutaj spotkała go mało przyjemna niespodzianka.
  Jakiś osobnik w kaszkiecie nasuniętym na oczy i z rewolwerem w ręku (ten mógł być zwykły z drewna, kasiarze nigdy nie chodzili na robotę z bronią), kazał mu stanąć w miejscu i podnieść ręce do góry. W tej pozycji stróż tkwił przez pół godziny. Kiedy złodzieje skończyli swoje, zbiegli. Dozorca Pawlina obudził mieszkającego na miejscu felczera Sidwę, a ten zawiadomił policję.
  Śledczy, którzy przybyli na miejsce przestępstwa niewiele mogli na początku ustalić. Włamanie było przeprowadzone perfekcyjnie. Pies policyjny idąc po śladach, doszedł tylko do płotu oddzielającego rzeźnię od ul. Hetmańskiej. Potem stracił trop. Sprawców zuchwałej kradzieży trzeba było więc szukać inaczej. Sprawdzano alibi miejscowych fachowców od prucia kas, postawiono na baczność kapusiów. Jednym z podejrzanych stał się rzecz jasna Mejer Krynicki, numer jeden na liście białostockich zawodowych kasiarzy i włamywaczy. Nie było jednak przekonywujących dowodów. Krynicki wyszedł zza kratek.

  Dokładnie rok później, 4 listopada 1934 r. doszło do zuchwałego włamania przy ul. Mazowieckiej 68. Stał tam młyn elektryczny, własność Jana Karnego. Wszyscy w sąsiedztwie wiedzieli, że Karny jest bardzo zamożny. Pieniądze zaś ukrywa w młynowych zakamarkach.
  Złodzieje dostali się do młyna wprost karkołomną drogą. Najpierw uśpili psa na sąsiedniej posesji, później wchodząc po drabinie, ułożyli pomost z desek, z pobliskiej szopy, skierowany na dach młyna. Odkręcili śruby w dachowym okienku i byli już w środku. Wiedzieli gdzie szukać. Łup wyniósł 20 tys. zł.      W czasie roboty jeden ze złodziei musiał skaleczyć się w rękę, w różnych miejscach bowiem były krople krwi. I znowu padło podejrzenie na Mejera Krynickiego.
  Rewizja w jego mieszkaniu potwierdziła policyjny ślad. Przy ul. Zielonej 23 znaleziono część pieniędzy skradzionych młynarskiemu bogaczowi. Samego Krynickiego trzeba było jednak sporo się naszukać. Łatwiej wywiadowcom policyjnym poszło z ustaleniem i aresztowaniem pomocników "Krynicy". Byli to również działający na rynku kasiarskim, nietuzinkowi, białostoccy fachowcy. W skoku na rzeźnię wspomagał Krynickiego Chaim Gerber, specjalista od wszelkich, precyzyjnych narzędzi złodziejskich, zaś w młynie asystował mu Chaim Chazan, też mający w archiwum policyjnym sporą kartotekę.

Włodzimierz Jarmolik

czwartek, 14 grudnia 2017

Mistrzowie od włamu

 

   Przy ul. Żytniej nr 9 mieszkał przyzwoity podatnik Józef Kołodko. Miał mały interes saturatorowy i całkiem sporą pomoc od brata zza granicy. Pewnego kwietniowego dnia zastał drzwi swego mieszkania wyjęte z zawiasów, zaś z szuflady kredensowej zniknęło 350 dolarów i prawie 40 tysięcy marek polskich.
  W drugiej połowie lat 20. minionego wieku mistrzem od włamu był niejaki Ignacy Górski. Wyznawał on prostą zasadę: aby dostać się do środka, oczywiście mieszkania, biura czy sklepu. Za pomocą łomu, świdra, a, to już była wyższa szkoła umiejętności, plastra złodziejskiego, którym bardzo cicho usuwano szybę okienną. Nie ominęły go jednak wpadki. Agenci śledczy poznali się na jego metodach i posypały się kary więzienne. Po ostatniej odsiadce pan Ignacy ruszył w teren, na tzw. gościnne występy. Na początek wybrał Knyszyn. Tam zaraz po zamknięciu sklepu Kooperatywy Rolniczej, wybił w cienkiej ścianie spory otwór, wlazł do środka i nakradł różnego towaru na sumę prawie 600 złotych. Jego białostocki paser, Hugo Szatauer nie miał żadnego kłopotu z jego rozprowadzeniem.
  Zachęcony powodzeniem wybrał się Górski bardziej na południe, do Bielska Podlaskiego. Tym razem nocną porą dostał się do sklepu Enocha Częstochowskiego i do zabranego specjalnie worka wrzucił pudełka z papierosami, opakowania herbaty i czekolady. Na tym skoku trafił również kilkaset złotych.
  Ponieważ jego poprzedni paser szpetnie go oskubał, Górski postanowił sam rozprowadzić trefny towar. Podając się za zbankrutowanego kupca z prowincji opylił cały majdan sklepikarzowi Wacławowi Pastuszko. Ale policja miała na tego ostatniego oko, więc złodziejaszek wpadł. Sąd wymierzył mu rok i trzy miesiące więzienia.
  Bardzo klasyczne włamanie miało miejsce w lutym 1932 r., w samym śródmieściu Białegostoku. Był akurat piątek, więc Chaim Wajnsztadt, właściciel sklepu z galanterią skórzaną przy ul. Sienkiewicza 22, zamknął swój interes około godz. 16. Panował już zmierzch, ale ruch na ulicy był jeszcze całkiem spory. Wtedy właśnie zaczęli swoją robotę włamywacze. Sforsowali oni bez trudu główne wejście do budynku, a później z niepozornej komórki przebili łomem grubą ścianę i dostali się do sklepu. Łupu było jednak tak dużo, że wynieśli najpierw tylko część, reszta została w komórce. W sobotę pan Wajnsztadt pojawił się około południa w swoim sklepie po zapomnianą korespondencję handlową. Natychmiast zauważył okropny bałagan, efekt działalności złodziei. Oczywiście zaraz zawiadomił policję. Cóż ona mogła jednak zrobić? Chyba tylko pomóc przenieść z komórki do sklepu niezabraną przez złodziei część partii butów i torebek.
  Szczególną pomysłowością wykazali się pod koniec grudnia 1931 r. bracia Jan i Stefan Popławscy. Był to sezon choinkowy, więc rozstawili swój towar na ul. Mickiewicza koło domu nr 18. Traf chciał, że za ich plecami znajdował się sklep Józefa Wojtanowskiego, a w nim półki z rozmaitymi winami i wódkami. Parawan z zielonych drzewek i posiadanie nieodzownego w takich przypadkach świdra pozwolił pomysłowym braciszkom sforsować drzwi do magazynu, no i oczywiście wynieść z niego dużo flaszek z gorzałką oraz papierosy i inne specjały.
  Niestety Popławskich dotknął pech. Zwłaszcza Jana. Zgubił on w sklepie opatrunek, który miał. W jaki sposób policja, dzięki jego szmatce, dotarła do sprawców włamania, trudno powiedzieć. W każdym razie Jan Popławski zainkasował wyrok jednego roku więzienia, a jego brat mógł w następnym roku już sam sprzedawać choinki.

Włodzimierz Jarmolik 

poniedziałek, 11 grudnia 2017

Romans po białostocku

 

   Ilustrowany Kurier Codzienny,  w październiku 1936 roku podał niby serio elektryzującą wiadomość z Białegostoku. Wynikało z niej, że nad Białkę przybyć miał pewien londyńczyk, przedstawiciel organizacji, której celem było ułatwienie wyjścia za mąż niezamożnym pannom.
  Tajemniczy przybysz miał ponoć założyć w Białymstoku filię angielskiego stowarzyszenia. Swoim członkiniom miało ono wypłacać posag w wysokości od 1000 dolarów w górę. Ale, aby otrzymać tę kwotę należało spełnić trzy statutowe warunki:
"1. Panieństwo w latach od 35 do 50. 2. Premiowana brzydota.3. Agresywne usposobienie wobec przyszłego małżonka".
  Po Białymstoku krążyły już wieści, że biuro lada moment zostanie otwarte przy ulicy Lipowej. Złośliwcy zapytywali znajome panny, które spełniały statutowe warunki, czy już mają odpowiednie posagi, czy też czekają jeszcze w kolejce. Wkrótce okazało się, że wszystko to jest jedynie żartem.
  Tymczasem gwiazdą i tematem wdzięcznych zawsze ploteczek damsko-męskich była nadzwyczaj urodziwa córka Romana Samitowskiego. Prowadził on od 1909 r. ekskluzywny magazyn z obuwiem na Lipowej 16. Samitowszczanka w 1935 r. "uzyskała maturę i zaraz rozpoczęła romansowanie".
  Pierwszym jej wybrańcem był pewien młody handlarz manufaktury. On też był niedawnym maturzystą, przeto młodzi mieli wiele wspólnych tematów. I gdy wydawało się, że miłość będzie kwitła, to kochliwa panna szybko przerzuciła swe uczucia na bogatego wdowca, też zajmującego się manufakturą. Miał on swój sklep na Sienkiewicza i odtąd dzień w dzień Samitowszczanka z Lipowej kursowała na bulwary, jak czasem nazywano odcinek Sienkiewicza za Białką.
 
   
   Tymczasem "zdradzony maturzysta szalał z rozpaczy i walczył o odzyskanie względów dziewicy". W trakcie tej walki w dyskretnym liściku poprosił ukochaną o ostatnie spotkanie. Młodzi umówili się właśnie na bulwarach. Cóż za brak roztropności! Gdy młodzian wyjaśniał żarliwie, że bez swej wybranki żyć dalej nie potrafi, to z naprzeciwka, po zamknięciu sklepu, nadszedł jego starszy rywal. Widząc co się kroi, wymierzył sążnisty policzek konkurentowi. Ten bez namysłu odpalił kontrę w nos wybranka swej wybranki. A dalej to już bez czekania na riposty obaj zaczęli się bezprzykładnie bić. A co robiła ona? "Panna chusteczką ocierała krew, spływającą z twarzy obu amantów, którzy dotkliwie poturbowani opuścili wreszcie plac boju". Sprawa tej romansowej bijatyki swój finał znalazła w sądzie, ale jej wynik nie interesował już Samitowszczanki. Romansowała dalej.
   Nie mniejsze kłopoty, tyle że z romansowym synem miał Oswald Trylling. Fabrykancki synalek, bon vivant, rozbijający się po Białymstoku samochodem, upatrzył sobie pewną 19-letnią robotnicę w ojcowskiej fabryce. Dziewczyna nie potrafiła oprzeć się zalotom przystojnego, bogatego i pewnego siebie młodzieńca. Przeto "różne kumoszki i dziewice miały żniwa językowe dzięki temu romansowi". W listopadzie 1935 r. kochanka fabrykanckiego książątka zasłabła w pracy. Nikt nie zorientował się, że jest ona w stanie błogosławionym. Wezwano lekarza "nie mającego nic wspólnego z akuszerką". Ten z miejsca zorientował się w czym rzecz. Na to wszystko nadszedł Oswald Trylling. Jego robotnicy opowiadali później w swoich domach, "gdybyście widzieli jego minę, gdy oświadczono mu, że dzięki jego synowi, robotnica przyczyniła się do wzrostu ludności w naszym kraju".
   Wkrótce nowa sensacja postawiła na nogi cały Białystok. Była nią wieść o cudownym eliksirze doktora Jaworskiego, który robił oszałamiającą karierę w Paryżu. Dzięki niemu można było przeprowadzić "hormonotransplantację i heteroplastykę". Białystok opowiadał sobie, że po terapii eliksirem każdy "gentelman wygląda o 20 lat młodziej i gotów jest do każdej akcji na poczekaniu". Sceptycy, którzy zawsze się znajdą, twierdzili, że jest w tej kuracji groźba "szybkiego zmałpienia". Ale zwolennicy odpierali te wątpliwości, twierdząc, że "taki jegomość po zastrzykach eliksirem doktora Jaworskiego nie robi zaraz awantur, nie rzuca się na niedolatki, nie napastuje sekretarki, nie kładzie zaraz ręki na kolanie manicurzystki, ale także nie porasta na rękach włochami, nie rży, nie wierzga nogami, nie staje dęba na widok kąpiącego się pensjonatu".

Andrzej Lechowski 


Św. Rocha 10/2

 

    Nie istniejąca już posesja przy ul. Św. Rocha 10/2  była pierwotnie własnością państwową przy ówczesnej ulicy Staroszosowej.  W 1877 roku dużą posesję wykupił Jan Pastor, który postawił tu drewniany dom. Działała w nim agencja Petersburskiego Towarzystwa Ubezpieczeniowego .
   W 1913 roku mieszkała tu nauczycielka Instytutu Panien Szlacheckich.  Po 1919 roku nieruchomość odziedziczyła córka Hugo Pastora (syna Jana), Helena, nosząca po mężu nazwisko Spaska.  W 1929 i 1937 roku sprzedała części majątku, z których powstały posesje o nr 10/1 i 10/2.
Wtedy też powstał murowany dom - najwcześniej w 1930 lub 1938 roku.

Wiesław Wróbel
 








piątek, 8 grudnia 2017

L.O.P.P

 
 
    Ten skrót oznaczający Liga Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej dobrze znano w międzywojennym Białymstoku, jak zresztą w całej ówczesnej Polsce. Aktywność organizacji przybrała na sile na początku lat 30. Nastąpił bowiem wzrost zagrożenia ze strony Niemiec. Szkolono intensywnie instruktorów obrony przeciwlotniczej, uświadamiano społeczeństwo, zbierano fundusze na budowę samolotów, a zwłaszcza przeprowadzano pozorowane alarmy lotnicze, na wypadek prawdziwych nalotów bombowych.
   7 października 1936 r. miejscowy komitet LOPP zafundował białostoczanom kolejną taką akcję. Przy ul. Warszawskiej 29 było gimnazjum Przez kilka wcześniejszych dni prasa i rozklejone afisze obwieszczały zasady postępowania. Alarm przewidziany został między 18.30 a 21. Sygnałem miał być 2-minutowy gwizd syren fabrycznych i lokomotyw na dworcu kolejowym. Należało natychmiast zgasić wszystkie światła w domach i sklepach, w zakładach produkcyjnych i lokalach rozrywkowych obowiązywało szczelne zaciemnienie okien. Ruch pieszy, jak i kołowy miał zostać wstrzymany. Nie można było używać telefonów, za wyjątkiem przypadków wzywania pogotowia ratunkowego, straży pożarnej czy policji. 2-minutowe, tym razem przerywane buczenie syren było sygnałem do zakończenia ćwiczeń przeciwlotniczych.
 

   A jak te kategoryczne zarządzenia zostały wypełnione przez mieszkańców Białegostoku? Z późniejszej oceny kierownictwa LOPP wypadło, że blisko w 30 proc. domów korzystano ze światła. Dotyczyło to zwłaszcza dzielnic Piaski i Chanajki. Również w fabrykach i zakładach, mimo użytego zaciemnienia, światło znikało na zewnątrz. Rejon ulic Częstochowskiej i Konopnickiej był normalnie oświetlony. Przed dwoma laty ludność miasta zdecydowanie lepiej respektowała polecenia przeciwlotnicze. Czyżby rozluźniła się dyscyplina i spadła czujność wobec potencjalnego wroga? Lepiej było w śródmieściu, od Rynku Kościuszki w kierunku ul. Sienkiewicza. Wzorowo zachowała się ul. Pierackiego, która pogrążyła się w pełnych ciemnościach. Wiadomo, ulica policyjna. Tylko przy szpitalu Czerwonego Krzyża dyżurowali sanitariusze.
  Również przedmieścianie bardziej wzięli do serca nakaz zaciemnienia. A także elektrownia, która na długo przed alarmem wyłączyła latarnie uliczne.
Podobne uczucia miał wysłannik Echa Białostockiego, któremu instruktor wojewódzki LOPP major Orłowski zezwolił obserwować w tym czasie miasto z wieży kościoła Św. Rocha. Jeszcze o 19.27 Białystok widziany z góry był jedną wielką łuną.
  Kiedy zagrały syreny, światła zaczęły powoli gasnąć. Minutę po alarmie mocno jeszcze jaśniał dworzec i budynki przystacyjne. Później na tle ogólnych ciemności widać było wyraźnie jasne plamy niezasłoniętych okien, rozrzucone po całym mieście. Mniejsze i większe. Niektóre światełka się poruszały - oznaka jadących dorożek, samochodów i motocykli.
  Tymczasem ulicami zaciemnionego Białegostoku kursowały specjalne patrole z żółto-białymi i czerwono-białymi opaskami. W rękach tuba głośnikowa i dobiegający z niej okrzyk: Gasić światła!, Lotnik!, Kryj się! Ludzie, których akcja przeciwlotnicza zastała na ulicy, musieli przeczekać alarm w najbliższej bramie.
W niektórych gromadziły się tłumy.
  Za porządek w tym miejscu odpowiadali dozorcy. Policja też miała co robić. Przede wszystkim nie dopuścić wykorzystania okazji przez złodziei i różnej maści awanturników. Alarm odwołano bardzo szybko. O godz. 20. miasto powróciło do normalnego życia. Nazajutrz policjanci zaczęli wypisywać karne mandaty za nieprzestrzeganie zaciemnienia. Uzbierało się ich ze 40. Jubilerzy z ul. Piłsudskiego i Rynku Kościuszki zapłacili chętnie. Mniejsza strata niż rabunek ich sklepów w ciemnościach.

Włodzimierz Jarmolik

czwartek, 7 grudnia 2017

Miała być Świątynia Opatrzności Bożej

   

  14 kwietnia 1926 roku ogłoszony został konkurs na "budowę Świątyni Opatrzności Bożej w Białymstoku na 3000 osób". Chodziło o kościół na wzgórzu Św. Rocha. Inicjatorem zorganizowania konkursu był proboszcz świeżo powstałej w 1925 roku parafii, ksiądz Adam Abramowicz. Z pomysłem swym zwrócił się do Koła Architektów w Warszawie. Tamtejsi więc architekci zajęli się ogłoszeniem i formalnym przeprowadzeniem całej wymaganej procedury.
  Chętni, którzy chcieli startować w białostockim konkursie czasu mieli niewiele, bo rozstrzygnięcie zaplanowano na 7 lipca. Nadspodziewanie nadesłano "jak na nasze stosunki dużą ilość prac". Raz podawano, że nadeszło 70 projektów, innym zaś razem mówiono o 75 i 76 pracach. Dziś już trudno ustalić, ile ich było naprawdę. Jedno było pewne. Zainteresowanie Białymstokiem było wielkie.
  Wszystkie nadesłane projekty pokazane zostały na specjalnej wystawie zorganizowanej w Pałacu Branickich. Organizatorzy tak przejęli się całym wydarzeniem, że zapomnieli o wywieszeniu ogłoszeń o tej ciekawej ekspozycji. Pojawiły się one dopiero po interwencjach w następnych dniach.
  Sama wystawa w oczach recenzenta wyglądała tak. "W pierwszej sali widzimy ściany i stojaki owieszane projektami. Po opłaceniu wejściowego zaczynamy oglądać. Wiele projektów zadziwia nas swoją oryginalnością". Na koniec konkludował, że "wobec tak wielu i tak różnorodnych projektów pożądanem byłoby, ażeby wszyscy katolicy naszego miasta i okolic obejrzeli je i wypowiedzieli swoje zdanie". "Katolikom naszego miasta" najbardziej przypadły do gustu prace nr 40, 49 i 53.
  Jury konkursowe miało jednak inne upodobania. Nie po to przecież wybiera się jury, żeby wybierało ono to, co ludziom się podoba! Tak więc pierwszą nagrodę w wysokości 2,5 tysiąca złotych przyznano pracy nr 63. Jej autorami byli Władysław Schwarcenberg-Czerny, Jan Karżewski i Jerzy Woyzbun. Kolejne nagrody przypadły też nie tym, którzy mieli wygrać. I to był cały kłopot związany z tym konkursem. Abramowicz liczył, że komisja stanie na wysokości zadania i laurem nagrodzi projekt Oskara Sosnowskiego.
 

   Praca była już dawno obgadana przez autora i inwestora. Po co więc wymyślono cały ten konkurs? Tego trudno dociec. No, ale co się stało, to już się nie odstanie. Wobec tego zdeterminowany duchowny nie pytając nikogo o zdanie, ku zaskoczeniu wszystkich ogłosił, że konkurs wygrał Sosnowski. Sytuacja stała się kłopotliwa, a oliwy do ognia dodał jeszcze przyjazd do Białegostoku zwycięskiego zespołu. Na miejscu stwierdzili, że przyjechali "celem zawiązania kontraktu z komitetem budowy kościoła i ewentualnego przystąpienia do realizacji planu". Abramowicz był jednak nieustępliwy. Postawił na swoim.
  Cztery lata po tych wydarzeniach, gdy budowa kościoła na wzgórzu Św. Rocha była już mocno zaawansowana ksiądz uchylił rąbka tajemnicy o tym, co nim wówczas powodowało.
  Na łamach parafialnego pisemka ukazał się artykuł jego autorstwa noszący tytuł, który wyjaśniał wiele - "Dziwolągi w sztuce kościelnej". Autor twierdził, że do połowy XIX wieku w architekturze sakralnej wszystko działo się po bożemu. Akceptował też i "architekturę świecką". Ale cóż z tego skoro, zdaniem Abramowicza, od połowy XIX wieku rozpoczął się "upadek w architekturze". Winę ponosili sami architekci, którzy w poszukiwaniu nowych form zatracili smak i umiar.
  "Klasycznym tego przykładem była wystawa konkursowa projektów na kościół - pomnik Św. Rocha odbyta w r. 1926 - w pałacu Branickich. Śmiało można rzec, iż z pośród 76 nadesłanych projektów najwyżej 10 miało charakter kościoła. Reszta - dziwolągi". Przy okazji skrytykował Abramowicz i białostocką farę, w której w 1926 roku ustawiono ołtarz w kaplicy Św. Sakramentu. Zdaniem autora "postać Chrystusa na krzyżu jest zbyt szeroką w ramionach, natomiast zbyt wąską w biodrach". Twórcę rzeźby Wincentego Bogatczyka oskarżał, że "na starość został niewolnikiem mody".
 

   Na zakończenie pouczał, że trzeba "wykorzystując zdobycze wiedzy jak żelbeton, centralne ogrzewanie itd. baczyć pilnie, by charakter świątyni, tego Domu Bożego został zachowany bezwzględnie. Zaś z kubizmami wara od świątyń naszych, bo kubizm to pseudosztuka, a więc brzydota". Jak mając tak dziwaczne poglądy na sztukę "zafundował" nam ksiądz Abramowicz dzieło naprawdę wybitne? Trudno zrozumieć Ale może do tego właśnie potrzebny był mu ten nikomu niepotrzebny konkurs?

Andrzej Lechowski