niedziela, 14 stycznia 2018

Kantmaszynka

 

   Jesień 1932 roku. Domy zamożnych dorobkiewiczów z przedmieść Białegostoku zaczęli odwiedzać poważnie wyglądający osobnicy, proponujący zyskowny interes. Oczywiście niezbyt legalny, ale też trudny do wykrycia. Była to niezawodna maszynka do powielania dolarów. Oczywiście potrzebny był na początek wkład finansowy na niezbędne preparaty chemiczne. Były one dosyć drogie, bo sprowadzane zza granicy. Jeśli pazerna rybka połknęła haczyk, następowała demonstracja możliwości kantmaszynki. W ten sposób, w ciągu dwóch lat blisko 50 naiwniaków straciło swoje dolarowe oszczędności, a niektórzy na poczet przyszłych zysków nawet zadłużali się lub sprzedawali część majątku.
  Proces dolarowych kanciarzy odbył się w kwietniu 1935 roku. Na ławie oskarżonych zasiadło 16 osób. Zabrakło tylko szefa szajki. Był nim Karol Jasiński, znany władzom policyjnym krajowy hochsztapler. Ten przezornie wcześniej wybył za granicę. Nie mógł tam jednak wytrzymać bez swoich machlojek. Szybko wrócił. W styczniu 1936 roku został aresztowany w Łomży.
  Białostocki sąd nie okazał się zbyt wyrozumiały dla procederu uprawianego przez Jasińskiego, skazał go na pięć lat więzienia bez prawa do skorzystania z ewentualnej amnestii. Jednym z pomagierów Karola Jasińskiego w jego kanciarskich chwytach był niejaki Władysław Malinowski. Na procesie dostał on trzy lata, z czego odsiedział tylko połowę, jego objęła amnestia. Po wyjściu na wolność postanowił kontynuować dzieło swojego mistrza. Wymyślił więc prywatną mennicę produkującą bilon. Oczywiście na pokaz, żeby znowu naciągać pazernych frajerów.
  Malinowski rozpoczął od znalezienia odpowiedniego lokalu. Wraz ze wspólnikiem od kantu Józefem Urbanowiczem zawitali do drobnego złodziejaszka i kombinatora, Jakuba Ostropowicza. Za 10 złotych dziennie uzyskali stały dostęp do jego mieszkania i pomoc w interesach. Skompletowali przyrządy do tłoczenia 2-złotówek i 5-złotówek, jednak wcale nie kwapili się do fałszerskiej produkcji. W końcu gościnny gospodarz nie wytrzymał i sam wytłukł kilka niezdarnych monet. Przy przypadkowej rewizji wpadł. Wzięty w krzyżowy ogień pytań w Wydziale Śledczym wymienił swoich pryncypałów. Policja dobrze znała tych ptaszków.
Aresztowany Malinowski wypierał się wszystkiego. Co innego Urbanowicz - ten przyznał się od razu, lecz jego zeznania brzmiały dziwnie.
- Ano tak, mieliśmy robić pieniądze w mieszkaniu Ostropowicza, ale nie po to, żeby wydawać - opowiadał. - Urządziliśmy mennicę, aby nabierać frajerów. Nie musiała ona nic produkować. Wystarczyła sama obecność tyglów, odlewów i form. Im efektowniejszy był widok, tym lepiej. W Banku Polskim przy Warszawskiej należy kupić nowiutkie 5-złotówki, powiedzmy za 150 złotych. Później znaleźć chciwego frajera, któremu przedstawi się je jako fałszywe, ale znakomicie podrobione.
  Sprzedaje się mu rzekomo falsyfikaty za 100 zł, albo i mniej. Podpalony chciwiec chce znowu kupić nowych złotówek.
Szef oszustów, czyli Malinowski mówi, że może sprzedać tylko cały zapas za parę tysięcy złotych. Policja coś za bardzo węszy i trzeba przenieść warsztat poza miasto.
  Urobiony frajer zbierał więc po rodzinie i znajomych jak najwięcej forsy w dolarach i złotówkach. Wkładał ją do koperty i szedł na spotkanie ze swoim bilonowym szczęściem. Oszuści w zręczny sposób, przy zawieraniu transakcji, zamieniali kopertę na inną, w której były pocięte kawałki gazety.
  Przy tej przewalance operatywny był zwłaszcza Urbanowicz, który za podobne przestępstwo spędził półtora roku w warszawskim Mokotowie.
  Proces menniczych kanciarzy odbył się na początku sierpnia 1937 roku. Malinowski i Urbanowicz dostali po trzy lata, ich pechowy pomocnik, od którego zaczęła się wpadka szajki, zainkasował dwuletni pobyt za kratkami.

Włodzimierz Jarmolik