wtorek, 28 listopada 2017

Alfonsi na ulicach miasta

 
 
  W okresie międzywojennym ta plaga była bardzo widoczna. Mężczyźni, wykorzystując swą dominację i siłę, zmuszali kobiety do nierządu. Ówczesny Białystok także nie był wolny od tych praktyk.
  Oczywiście sutenerstwo było zabronione i karalne. Wystarczyło jednak zajrzeć do żydowskich Chanajek, żeby odkryć tam kilkanaście domów publicznych, prowadzonych potajemnie. Działały one zwłaszcza przy ulicach: Krakowska, Orlańska, Marmurowa, Brukowa czy Piesza. Dorabiali się na nich tacy potentaci podziemnego, białostockiego światka jak: Jankiel Rozengarten, Szmul Gorfinkiel czy Sztokfic.
  Innym sposobem wykorzystywania upadłych kobiet było ich napastowanie na ulicach miasta. Krążące tam prostytutki musiały opłacać się takim bezwzględnym sutenerom, jak Jojne Winograd, Szmul Torbiel czy Hersz Juchnicki.
  Jednak najgorszą kategorią opryszków wymuszających od zabiedzonych dziewczyn ich skromne, uliczne zarobki stanowili alfonsiaki. Utrzymywała ich zwykle tylko jedna prostytutka. Stręczyciele ci poniżali, bili i zastraszali swoje ofiary. Ich szczególna aktywność przypadała na kryzysowe lata 30.
  Zacznijmy od dwóch sióstr, Luby i Marii Nesterowian z ulicy Brukowej. Każda z nich miała swojego "opiekuna". Lubą zajmował się niejaki Alfons (nomen omen) Niewodziński. Podawał się za jej narzeczonego. Zmuszał do chodzenia na uliczny zarobek, zabierał wszystkie pieniądze, bił. W styczniu 1935 roku Są Okręgowy skazał go za trzy lata pozbawienia wolności i pięć lat pozbawienia praw obywatelskich. Wyrok był tak wysoki, ponieważ Luba Nester miała niewielkie upośledzenie.
  Z kolei Marią Nesterówną zajmował się Wiktor Morawski. Też nie krępował się korzystać z jej złotówek. Zastraszona i posiniaczona prostytutka złożyła w końcu skargę na policji, za co została mocno poturbowana. Wyrok dla alfonsiaka - osiem miesięcy więzienia.
  Swoje przyjaciółki bili i poniewierali też m. in. takie wredne typy jak Lejzer Markus, Mendel Gelber czy Abram Azja z ulicy Krakowskiej. Ten ostatni nie tylko korzystał z pieniędzy swojej kuchenki, uzyskanych z nierządu, ale również zmuszał ją do kradzieży w białostockich lokalach rozrywkowych, w których dorabiała sobie jako fordanserka.
 
 
   Jednak szczególnie wstrętnie wyglądała sprawa 22-letnie Sary Robotnik. Trafiła ona w 1938 roku do prokuratora białostockiego. Młoda mężatka prowadziła przy ulicy Brukowej zakamuflowany lokalik (takich było wiele w Chanajkach), gdzie chętnie dostawali mocniejsze trunki wraz z zakąską, plus towarzystwo wesołych panienek. W prowadzeniu tego interesiku brał także udział mąż Sary, Bera Robotnik i teściowa Ruchla. Wszystko byłoby git, gdyby nie jeden pijany kolejarz, który zapragnął poznać dokładniej wdzięki miłej gospodyni. Sara odmówiła. Teściowa, widząc w tym dodatkowy zysk, poskarżyła się synowi. Ten polecił żonie spełnić zachciankę klienta. Po zdecydowanej odmowie mocno j pobił. później były kolejne, podobne sytuacje i dalsze rękoczyny. Nic dziwnego, że zrozpaczona Sara uciekła do rodziców i za ich namową złożyła skargę do władz sądowych.
  Nie tylko alfonsiaków, lecz i rajfurek podobnych do Ruchli Robotnik było w Chanajkach co niemiara. Oto, na przykład w 1927 roku Szaja Postrzygacz z ulicy Marmurowej zmuszała do nierządu Wiktorię Krupińską, którą ponoć z litości przyjęła na mieszkanie. Z kolei dziesięć lat później w kronice kryminalnej "Dziennika Białostockiego" można było znaleźć notatkę o "ciotce" (tak zwykle określano wówczas rajfurki) Łuszczykowskiej, dla której, "dziewczynka" z Marmurowej, Julia Stankiewicz, musiała oddawać swoje pieniądze, zarobione dla ulicznej miłości.
  Nic zatem dziwnego, że zastraszane i bite przez alfonsiaków dziewczyny sięgały w chwili rozpaczy po czyn ostateczny - samobójstwo. Piły w dużych ilościach jodynę, esencję octową i inne sublimenty. Mimo wysiłków lekarzy ze szpitala żydowskiego, nie wszystkie udało się uratować.

Włodzimierz Jarmolik

niedziela, 26 listopada 2017

Chłopaki z Wygody

 

   Tak jak Chanajki kładły zły cień na centrum przedwojennego Białegostoku, tak na innym z krańców panoszyła się Wygoda. Dzielnica ta leżała w północno-wschodniej części miasta. Przez nią wiódł uczęszczany szlak z Białegostoku do Grodna. Kluczową była tutaj ulica Wasilkowska, od wiaduktu kolejowego po cmentarz prawosławny. Teren ów stanowił miejsce rozmaitych złodziejskich trików oprychów z Sadowej, Sandomierskiej, Odległej czy Krańcowej.
  Tym traktem na Wasilków, Czarną Białostocką, Sokółkę i dalej jechały, zwykle wieczorem, żydowskie furki, białoruskie telegi oraz wozy polskich gospodarzy.
  Ruch był duży. Wiele spraw handlowych, urzędowych, a i prywatnych trzeba było załatwiać w Białymstoku. W powrocie do domu wskazany był pośpiech. Aż tu nagle, najczęściej na wysokości cmentarza prawosławnego - nieszczęście. Bandycka zasadzka. Poniższa historia wydarzyła się naprawdę. Dowodzi tego jej obszerny zapis w Dzienniku Białostockim.
  Grudniowy wieczór 1934 r. Około godz. 22.30 na posterunek w Wasilkowie zgłosił się niejaki Hersz Płucienko. Przedstawił się jako sklepikarz z Sokółki, mający swój niewielki interes przy ulicy Grodzieńskiej pod 150. Łamiącym się jeszcze głosem złożył zażalenie. Oto dosłownie przed kwadransem , przy wyjeździe z Białegostoku, w pobliżu cmentarza, jego pojazd zatrzymało 4 osobników w paltach z odstawionymi kołnierzami i w kosmatych czapkach na głowach. Przeprowadzili dokładną rewizję fury i zabrali pakę z 16 kg mydła. Kiedy zaprotestował, otrzymał kilka tęgich ciosów w twarz i zwalił się z fury na dół. Teraz szuka ratunku u władzy.
  Dyżurny policjant nie zdążył jeszcze zakończyć protokołu ze zgłaszanego napadu, kiedy na posterunek wpadł 19-letni Aron Brodach, również z Sokółki. Jego też około godz. 22.30 zatrzymało w tym samym miejscu 3 podejrzanych typów (czwarty zapewne potargał zrabowane wcześniej mydło do kryjówki). Ponieważ nie znaleźli na furze nic wartościowego, to dla porządku, zdzielili słabo oponującego woźnicę przez łeb i zniknęli. Pokrzywdzony Aron nie dokończył jeszcze swojej opowieści, kiedy przed obliczem posterunkowego stanął 21-letni lejba Epsztejn z Krynek. Jego także zatrzymali koło cmentarza jacyś ludzie. Młodzieniec wiózł akurat worek z towarem obstalowanym w Białymstoku przez kupca Straszkowskiego z Krynek. Rabusie przecięli nożem worek, wyjęli z niego dużą paczkę. A kiedy Lejba zaczął bronić, nie swojej zresztą własności, znalazł się na ziemi i został silnie pobity i skopany.
  Zdawało się, że to już koniec nocnych wizyt na wasilkowskim posterunku policji. Ależ skąd! Tuż przed godziną 23 w drzwiach stanął 36-letni Władysław Barcewicz, gospodarz ze wsi Lipiny w gm. sokólskiej. Jego spotkał ten sam los co poprzedników. Zatrzymany w tym samym miejscu przez tych samych, jak należy domniemywać, osobników, stracił z wozu worek z mąką. Na odjezdnym został jeszcze potraktowany siarczystym policzkiem.
  W ciągu godziny, w tym samym miejscu, jedna szajka zdołała dokonać czterech identycznych napadów. Czy to był rekord? Trudno wyrokować. Opryszki z Wygody, mając do dyspozycji tak świetne schronienie, jak pobliski cmentarz, niemal co noc wyprawiali się na złodziejski połów i nigdy nie wracali do meliny z pustymi rękami.
  Zresztą na wozy i furmanki wygodzkie cwaniaki polowali i za dnia. Ten proceder miał nawet swoją nazwę - potokarstwo (potok - wóz). Dzienni potokarze "robiący" na rogatce wasilkowskiej rekrutowali się głównie z chłopaków z ul. Sandomierskiej, zwinnych i szybkich w nogach. Na swoim terenie królowali oni niepodzielnie i przepędzali innych chętnych do podobnych kradzieży, zwłaszcza tych z miasta.
  Bandy potokarzy oblegały jadące z dużą prędkością fury i ściągały z nich co popadnie. Ręce złodziejaszków mogły przylepić się do leżącego koło woźnicy kożucha, wystającego roweru czy zawieszonych nieopatrznie na boku wozu, butów. Byli jednak i tacy ryzykanci, którzy nie zważając na uderzenia batem, wyrywali z pojazdów paczki gwoździ, worki ze skórami, a nawet skrzynki z wódką.

Włodzimierz Jarmolik

piątek, 24 listopada 2017

Autorytety chanajkowskiej ferajny

 

  "Mnie nazywają Złoty Kaziuk, mam talent pewny, po fachu Złotej Rączki wnuk, po szansach dalszy krewny." Tak śpiewał niegdyś o środowisku warszawskich doliniarzy piosenkarz Jarema Stępowski. Białystok miał także swoją Złotą Rączkę.
  Miano wszechstronnego kieszonkowca w międzywojennym Białymstoku zyskał niejaki Szmul Zawiński, mieszkaniec Chanajek. Zawiński rozpoczął złodziejską karierę jeszcze przed I wojną światową, jako 16-letni chłopak. W czasie wojny stracił w niewyjaśnionych okolicznościach lewą rękę. Pozostała mu prawa, ale za to jakże sprawna. Miał swoją wspomagającą ekipę i kradł z powodzeniem przez cały okres międzywojenny. Od czasu do czasu szedł za kratki, jednak to jeszcze bardziej gruntowało jego autorytet wśród chanajkowskiej ferajny.
  Byli też i inni wyróżniający się specjaliści od cudzych kieszeni, ot choćby Abram Duczyński, niezrównany w robotach autobusowych. Wspomagała go w tym żona Rachela. Był elegancki przybysz z Petersburga, Szmul Chajtowicz, którego interesowali zwłaszcza klienci poczt i banków. No i jeszcze warto wymienić Mońka Złoto, pochodzącego z Białegostoku absolwenta paryskiej szkoły doliniarzy, który działał zwłaszcza w Warszawie i był sprawcą dziesiątek, jeśli nie setek kradzieży portfeli, zegarków czy papierośnic z kieszeni gości wszystkich, luksusowych hoteli stołecznych. To arystokracja fachu doliniarskiego.
  Jednak jeśli przyjrzeć się bardzo licznym wzmiankom zamieszczonym w kronikach kryminalnych białostockich gazet między rokiem 1919 a 1939, okazuje się, że większość doliniarskich występów była po stronie najczęściej bezimiennego, złodziejskiego proletariatu. Ta wielka grupa osobników z lepkimi palcami działała niemal wszędzie. Pracowali w pojedynkę i w zespołach. W mieście i na prowincji. Wobec pojedynczej ofiary, jak i w tłoku. Oczywiście nie były to banki, hotele czy eleganckie restauracje. Na ich obecność tam zwrócono by zaraz uwagę. No, ale były też inne, interesujące miejsca, gdzie czuli się jak w domu.
  Głównym miejscem urzędowania tych złodziejaszków były głównie ul. Lipowa, Rynek Kościuszki i Kilińskiego. Tutaj potrafili dokonywać bardzo sprytnych kradzieży, snuli się w pobliżu sklepów, pod oknami, obok ratusza i obserwowali. Ich ofiarami padali najczęściej gapowaci przyjezdni z prowincji, rozkojarzeni atrakcjami dużego miasta. Oto kilka przykładów kieszonkowych historii w powyższym stylu.
  W lutym 1922 roku pewna wieśniaczka spod Białegostoku z ogromnym zaciekawieniem oglądała fotosy pod kinem Modern, w kieszeni palta miała w chusteczce kilkaset marek, została popchnięta przez jakiegoś młodzieniaszka i pieniądze zniknęły. Z kolei włościanin Górasinowicz z okolic Zabłudowa stracił w 1923 roku na Rynku Kościuszki portfel z 15 mln marek. Nie zapiął kurtki i to wystarczyło dla sprytnego doliniarza. W maju 1925 roku tuż po południu, również Rynkiem Kościuszki promenował Józef Jędrych przybyły z majątku Garbowo. Nie upilnował kieszeni marynarki, stracił więc portfel z dokumentami i 43 zł gotówki.
  W 1931 roku Konstanty Perkowski, gość z Gdańska, postanowił zrelaksować się na wieczornym seansie w kinie "Apollo". Przed wejściem do przybytku X muzy, w sztucznym tłoku, postradał portmonetkę z blisko 40 złotymi. Najlepszym pomocnikiem kieszonkowców był tłum i ścisk ludzi. Wtedy działali niemal na pewniaka.
  Podczas pogrzebów na białostockich cmentarzach, na meczach piłkarskich klubów Jagiellonii czy Makabi, w tłumie ludzi na jarmarku św. Jana kieszonkowcy operowali bardzo gorliwie i plon był zawsze obfity. Potrafili wykorzystać np. tłumy zgromadzone w sierpniu 1921 roku witające w Białymstoku marszałka Józefa Piłsudskiego, defiladę odbywającą się rok rocznie dla uczczenia święta 3 Maja, czy nawet, jak to było w 1928 roku, nabożeństwo w synagodze przy ul. Szkolnej z udziałem słynnego kantora Nowego Jorku Rozenblatta. W tym ostatnim tłumie swój portfel utracił bezpowrotnie Abram Bereziński z ul. Rabińskiej. Było w nim 8 dolarów i 120 złotych.

Włodzimierz Jarmolik

poniedziałek, 20 listopada 2017

Hochsztaplerzy, kanciarze i naciągacze

 

   Pozbawić kogoś jego własności można było na różne sposoby. Brutalną przemocą, zuchwałą kradzieżą bądź też sprytnym oszustwem. Wszystkie te metody znane były bardzo dobrze na przedwojennym bruku białostockim.
  Zacznijmy od szczególnie groźnej i bezczelnej mistyfikacji, kiedy to oszuści wcielali się w funkcjonariuszy policji albo udawali przedstawicieli państwowych urzędów. Na początku lat 20. ubiegłego wieku grasował w Białymstoku niejaki S.Szmulkiewicz. Mieszkał on sobie spokojnie na ul. Wilczej, w dzień. Zaś wieczorami przemieniał się w tajnego agenta policji i posługując się byle jak spreparowaną legitymacją, dokonywał bezprawnych rewizji. Rzecz jasna wybierał co zamożniejszych białostoczan.
  Jego śladem poszedł w 1925 roku Leon Rabinowicz z ul. Branickiego. Ten z kolei udawał wywiadowcę z Ekspozytury Urzędu Śledczego i w zamian za swoje rzekomo duże możliwości wyłudzał od naiwnych kupców i straganiarzy kilkuzłotowe datki.
  Małe miłe zdarzenie przytrafiło się w styczniu 1935 roku Teodorowi Abramowiczowi z ul. Sienkiewicza. Odwiedzili go dwaj mężczyźni, którzy przedstawili się jako kontrolerzy papierów wartościowych z ramienia Banku Polskiego. Zażądali okazania posiadanych obligacji. Abramowicz nie podejrzewając nic złego wręczył im posiadane papiery wartościowe. Jeden z kontrolerów, przejrzawszy numery obligacji stwierdził, że padła na nie duża premia, 10 tys. złotych, którą można odebrać w kasie Banku Polskiego.
  Oszuści zwrócili grzecznie swojej ofierze kopertę ze szczęśliwymi bonami. Dopiero nazajutrz, wybierając się do banku spotkało Abramowicza duże rozczarowanie. W kopercie bowiem znalazł zamiast papierów wartościowych bezwartościowe druki reklamowe. Ponieważ policja otrzymała jeszcze kilka zawiadomień o podobnych wyłudzeniach, Bank Polski oficjalnie ogłosił, że nie delegował żadnych kontrolerów do sprawdzania numerów obligacji.
Pieniądze od naiwnych wyłudzano zresztą na przeróżne sposoby. Oto na przykład w 1923 roku pewien przemyślny staruszek odwiedzał co najbogatsze domy i uniżenie prosił o pożyczkę "na koszta operacji swej córki akuszerki, która przy zabiegu położniczym jednej ze swych pacjentek doznała zakażenia". Na ową kombinację dał się nabrać nawet Ł. Jankowski, znany na białostockim bruku króla papierosów.
  Z kolei w latach 30. modne były wizyty przyjezdnych akwizytorów, rozprowadzających nigdy nieistniejące czasopisma. Brali zadatki i czym prędzej się ulatniali.
  Na nienowy, ale zwykle skuteczny pomysł wpadł niejaki Henryk Stachowicz. Ubrał się w sutannę i zaczął zbierać datki na budowę wymyślonego przez siebie kościoła. Oczywiście policja szybko aresztowała rzekomego kwestarza, odebrała mu fałszywe zezwolenie od władz kościelnych i duchowy przyodziewek.
  Zimą 1921 roku szczególną bezczelnością popisał się natomiast Aleksander Zakrzewski. Przyszedł on do redakcji "Nowego Dziennika Białostockiego" i przedstawił się jako powstaniec górnośląski i poprosił o wsparcie albo nawet zatrudnienie. Został przyjęty na próbę. Wkrótce awansował na rachmistrza. No i tutaj zaczęły się kombinacje.
  Najpierw Zakrzewski sprawił sobie gustowną wizytówkę z tytułem sekretarza administracyjnego, a do nazwiska dodał jeszcze herb Jastrzębiec. Następnie zaczął podbierać z redakcyjnej kasy mniejsze lub większe sumki.
  Pieniądze były mu niezbędne , gdyż poznał akurat rozkoszną panienkę, musiał mieć więc sporo marek na dorożkę (jak na dżentelmena przystało odwoził swoją wybrankę do domu), zamówiony stolik w restauracji, bilety do kina czy do teatru. Wkrótce jednak machlojki pana Aleksandra wyszły na jaw. Na ogólnym zebraniu wszystkich pracowników redakcji przyznał się on do kilku "omyłek" w prowadzonych przezeń rachunkach. Obiecał poprawę i pozostał na posadzie.
  Ostatniego fałszywego powstańca rozszyfrowała prawdziwa EUS. Okazał się on zwykłym dezerterem z wojska, który uciekł z więzienia. Poszukiwany był też za zabójstwo. A teraz miał jeszcze odpowiadać za defraudację pół miliona marek.

Włodzimierz Jarmolik

sobota, 18 listopada 2017

Pożar na Kolejowej

 

   W 1926 roku, 23 października, tuż po północy wybuchł pożar w magazynach Towarzystwa Handlowo-Transportowego "Warrant" przy ul. Kolejowej 12. Pierwsze oznaki pożaru zauważył Aleksander Kozłowski, palacz z sąsiedniej fabryki dykty. Zaraz powiadomił o tym pryncypała Bruna, a ten z kolei natychmiast zadzwonił do straży ogniowej.
  Walka z pożarem trwała blisko trzy godziny. Strażacy pracowali jeszcze do prawie szóstej rano. Zabezpieczali sąsiednie budynki przed zachłannym ogniem.
  Niebawem na miejsce katastrofy przybyła poważna delegacja miejska, składająca się z panów: Filipowicza - prezesa Rady Miejskiej, Sobocińskiego - komendanta powiatowego Policji Państwowej i Makarewicza - szefa Urzędu Śledczego. Rozpoczęło się dochodzenie, które miało trwać blisko sześć lat.
Firma "Warrant" stanowiła własność kilku wspólników: braci Mejera i Tewela Krugmanów, Lejzera Kugla i Abela Furmana. Budynek, który zajmowała należał do Towarzystwa Akcyjnego Wieczorek.
  Był to jednopiętrowy magazyn, całkiem murowany, zapełniony różnymi towarami. Na dole w beczkach stały oliwa, stearyna, tłuszcz, kalifonia i inne żywice. Na pierwszym piętrze znajdowały się składy towarów kolonialnych, należących do białostockich kupców.
  Według późniejszych zeznań właścicieli spalonego dobytku wart był on w sumie około miliona złotych (100 tys. dolarów). Alter Greeberg, kupiec branży skórzanej oświadczył, że trzymał w "Warrancie" dziewięć koszów skórek tchórzy, soboli, wiewiórek, lisów i gronostajów. Ich ubezpieczenie wynosiło 20 tys. dolarów. Taką samą kwotę ubezpieczeniową za swoje skóry zgłosił Berel Lis, właściciel największej w Białymstoku firmy obuwniczej. Pretensje wnieśli też inni kupcy, którzy mieli stracić w pożarze wiele cennych futer. Wszyscy byli wysoko ubezpieczeni.
  Bardzo szybko po mieście zaczęły krążyć najróżniejsze plotki na temat spalenia się "Warranta". Zastanawiano się przede wszystkim, dlaczego owej, pechowej nocy w magazynie nagromadziło się tak wiele drogich towarów? Dlaczego budynek spalił się tak szybko i doszczętnie? Dlaczego kupcy składujący w "Warrancie" swój towar, ubezpieczali go na różne sposoby w odległych często towarzystwach asekuracyjnych? Odpowiedź na to i inne pytania miało dać śledztwo policyjne i dociekliwość miejscowej prokuratury.
  Dopiero w październiku 1932 roku nastąpił finał sprawy pożaru "Warranta". Określono ją jako umyślne podpalenie i chęć wymuszenia wysokiej premii asekuracyjnej. Na ławie oskarżonych Sądu Okręgowego w Białymstoku zasiadło 11 osób, w tym m. in. Lejzer Kugiel, Berel Lis, Chona Janowski i Chackiel Geldsztejn. Obok zajęli również miejsca Jankiel Najdorf i Izaak Kantor, wyróżniające się na Chanajkach osobistości świata przestępczego, którzy mieli odpowiadać za osobiste podpalenie składów "Warranta".
  Przewód sądowy ciągnął się bardzo długo. Zeznawało blisko 250 świadków. Niektórzy mówili bez ładu i składu, powołując się na niepamięć o wydarzeniach sprzed sześciu lat. Powołanych dziewięciu biegłych sądowych zastanawiało się drobiazgowo, dlaczego tak ogromna ilość drogich skór i futer zostawiła w pogorzelisku tylko 20 centymetrów popiołu, a nie jak powinno być - półtora metra.
Obrona oczywiście upierała się przy tym, że pożar wybuchł samoistnie. Bez złej woli jej klientów.
  9 grudnia 1932 roku sąd ogłosił wyrok: Furman, Guzowski, Kugiel i Lis za zorganizowanie podpalenia i próbę wyłudzenia półmilionowego ubezpieczenia zostali skazani na cztery lata więzienia. Kilku oskarżonych dostało po roku, a resztę uniewinniono.
  Sprawa oczywiście na tym się nie skończyła. Nastąpiły odwołania. W 1934 roku Sąd Apelacyjny w Białymstoku wszystkich "warrantowców" uniewinnił. Teraz przyszła kolej na stolicę. Sąd Najwyższy podtrzymał tylko zarzut próby oszustwa ubezpieczeniowego. Wyrok brzmiał trzy lata więzienia. Ostatni opuścili kryminał przy Rakowieckiej w Warszawie Abel Furman i Lejzer Kugiel. Był sierpień 1938 rok.

Włodzimierz Jarmolik

wtorek, 7 listopada 2017

Cwany paser z ul. Św. Rocha

 

   Przedwojenny świat złodziejski nie mógł obyć się bez paserów. Długo w zaułkach Chanajek królował Ela Mowszowski, spec od grubych afer. Mniejszym, za to ruchliwym paserem był Zundel Połter z ul. Św. Rocha. Jaszkie, jak nazywano Połtera w przestępczych kręgach, kupował od swoich szemranych dostawców niemal każdy, cokolwiek warty fant. Płacił oczywiście mało, ale był bardzo przydatny chanajkowskim złodziejaszkom. Nadawał im dobrze już rozpracowane przez swoich pomocników roboty. Gdy któryś z worychów był w potrzebie, służył pożyczką. Na swojej ulicy był ich stróżem opiekuńczym.
  W 1934 roku przy znacznym udziale pasera Jaszkiego powstała w Chanajkach grupka złodziei, których w poważnej literaturze kryminalistycznej określano szpryngowcami. Szpryng znaczyło tyle, co ukraść szybko w biały dzień z jakiegoś mieszkania, najlepiej z przedpokoju, jakąś wartościową rzecz i zmyć się niepostrzeżenie.
  Szpryngowcy szukając lepszego łupu wybierali najchętniej przedpokoje mieszkań należących do zamożnych właścicieli. Popularnym sposobem ich działania był chwyt "na pomyłkę". Ubrany nawet całkiem przyzwoicie złodziej pukał lub dzwonił do drzwi pod wytypowanym wcześniej adresem i służącej, która mu otwierała (u bogatych mieszczuchów były zazwyczaj takowe), anonsował się z wizytą do jej pana. Kiedy ta, pozostawiwszy gościa w przedpokoju szła zawiadomić swojego pryncypała o przybyszu, złodziej skwapliwie penetrował wieszaki i stoliki z ich zawartością, a następnie, umiejętnie, blokował od wewnątrz zamek przy drzwiach. Po pojawieniu się właściciela mieszkania szpryngowiec udawał zaskoczenie i gorąco przepraszał za zaistniałą pomyłkę i zakłócenie spokoju. Odwracał się na pięcie i czym prędzej wychodził. Nie zapominał jednak starannie zamknąć spreparowanych już do włamu drzwi.
  Odwrót złodziejaszka był oczywiście pozorny. Pozostawał on na klatce schodowej, nasłuchiwał pilnie co się działo po drugiej stronie. Jeśli nie było żadnych odgłosów, wówczas otwierał ostrożnie drzwi z niezatrzaśniętym zamkiem i szybko wynosił upatrzone wcześniej futra, palta czy lichtarze.
Innym trikiem białostockich szpryngowców było wizytowanie wartych zabiegów lokali pod płaszczykiem domokrążców czy żebraków. Właśnie w ten sposób działała szajka stworzona przez pasera Połtera. Przez szereg miesięcy nękała ona mieszkańców naszego miasta. Wydział Śledczy, do którego spływały zawiadomienia o przedpokojowych kradzieżach był przez długi czas całkiem bezradny. Złodzieje nie pozostawiali po sobie żadnych śladów, a zeznanie poszkodowanych co do okoliczności kradzieży różniły się często diametralnie.
  W końcu jednak sprawa się rypła. W szajce doszło do konfliktu interesów, oczywiście na tle podziału zdobywanych łupów. Jaszkie, organizator całego procederu, chciał brać znacznie większą dolę niż jego pomagierzy. A było ich kilkoro: bezrobotny malarz pokojowy, handlarz świętymi obrazkami, zawodowy żebrak, a zwłaszcza Maria Gołaszczuk, zawodowa złodziejka, wydalona jakiś czas tam z Francji. Właśnie owa internacjonalistka postanowiła po ostatniej, szczególnie zyskownej robocie okpić swojego szefa. Ukryła dużą część łupu. Jaszkie był jednak nie w ciemię bity. Nasłał na mieszkanie nierzetelnej pomocnicy znajomych włamywaczy. Ci wydobyli z zakamarków jej mieszkania towaru na blisko 2 tys. złotych.
  Poszkodowana Gołaszczuk zgłosiła się na IV komisariat i doniosła o swojej stracie. Gorzej dla siebie nie mogła zrobić. Policjanci z Wydziału Śledczego bardzo wnikliwie zajęli się jej sprawą. Wkrótce wyszła na jaw cała złodziejska konspiracja z ul. Św. Rocha. Aresztowano wszystkich szpryngowców. Za kratki trafił protektor Zundel Połter, zwany Jaszkie. Po kilku miesiącach sprawa znalazła się przed białostockim Sądem Grodzkim. Cwany paser i Maria Głuszczak dostali po roku więzienia, a pozostali delikwenci poszli za kratki na pół roku.
  Publiczność wychodząca z sali sądowej przy ul. Mickiewicza zastanawiały te całkiem niskie wyroki. Zwłaszcza, że jedną z ofiar zuchwałych złodziejaszków padła w swoim czasie żona sędziego Korab Karpowicza. Pewnego kwietniowego poranka 1935 roku z wieszaka w jej luksusowo urządzonym przedpokoju zniknęło drogie futro. Cóż, Temida bywa czasami niedowidząca.

Włodzimierz Jarmolik

czwartek, 2 listopada 2017

Z kroniki policyjnej

 

   W przedwojennej prasie popularne były różnego rodzaju kroniki kryminalne. W 1925 r. Dziennik Białostocki opublikował materiał pt. "Nowy typ niebieskiego ptaka". Jego autor stwierdził, że przez żadne bodaj miasto prowincjonalne nie przewinęło się tyle tzw. niebieskich ptaszków, wszelkiego rodzaju i gatunku, co przez Białystok. Przez pewien czas grasowali tutaj rozmaici "wydawcy" i "redaktorzy", mający na celu ordynarny szantaż, albo zdobycie od łatwowiernych kupców i fabrykantów ogłoszeń. Później pojawili się "finansiści" od robienia interesów w drzewie, konopiach, kartoflach, kocach itp. Aż się roiło od tego tałatajstwa. Z czasem przybyli agenci i reprezentanci firm istniejących przeważnie na papierze. Ostatnio pojawił się nowy typ oszusta - fotografa. Już od stycznia odwiedzał domy agent Franciszek Więckowski. Dostatni ubiór, płynna wymowa i spryt, uosabiały przychylnie do agenta, który proponował za opłatą bajecznie niską powiększenie fotografii. Zamówienia posypały się jak z rogu obfitości, za nimi zaliczki. Gdy już większość klientów wpłaciła gotówkę, oszust ulotnił się. Tymczasem firma faktycznie wykonała portrety i nadesłała je za zaliczeniem pocztowym. Rzecz jasna, że amatorzy powiększonych zdjęć ślubnych po prostu ich nie wykupili. W porę wdała się w całą sprawę Ekspozytura Urzędu Śledczego i osadziła przedsiębiorczego "fotografika" za kratkami.
  Z kolei w 1937 r. "Echo Białostockie" opisało ze szczegółami następującą historię: "Szmul Cywes podejrzany był o paserstwo, gdyż podczas dokonywania u niego rewizji zakwestionowano dwie kurtki niewiadomego pochodzenia. Co prawda on twierdził uparcie, że to jego własność, ale pomogło mu to tyle, co umarłemu kadzidło. Policja kurtki zabrała. Zgłosił się wtedy do Cywesa niejaki Duczyński Abram, gość wielce szacowny, którego fotografie z całą pieczołowitością przechowywane są w albumach policyjnych, a którego wywiadowcy białostoccy lepiej pilnują niż Scotland Yard - króla Jerzego VI. Duczyński oświadczył, że za odpowiednim wynagrodzeniem podejmuje się jego sprawę pozytywnie wyjaśnić. - Bądź pan spokojny, ja w policji jestem bardzo dobrze znany. Sam komisarz zwraca się do mnie per "ty". - zapewniał Cywesa. Cywesowi zależało na owych kurtkach, dlatego też wręczył Duczyńskiemu 45 zł na "koszta manipulacyjne", i czekał. Policja jednak kurtek nie zwracała. Trudno. Cywes sam poszedł na komisariat. Rozpytał się o wszystko. Dowiedział się wówczas, że Duczyński nabił go po prostu w butelkę. I po co to wszystko panu było - spytał policjant Cywesa - skoro kurtki miały nie pochodzić z kradzieży? Widocznie jednak coś z nimi nie tak".
  Wiosną 1939 r. "Wiadomości Białostockie" zamieściły w kronice kryminalnej relację noszącą tytuł: "Ulica Brukowa - centrum brudu". Rzecz jednak wcale nie dotyczyła sprzątania, lecz bandytyzmu. "Sąd Okręgowy rozpatrzył sprawę Jana Matejaka i Stanisława Olszyny oskarżonych o to, że 3 grudnia 1938 r. pod groźbą użycia siły zrabowali Stanisławowi Panasewiczowi litr wódki, krążek kiełbasy i 16 złotych gotówką. Okazało się też, że Jan Matejak ma już na swoim koncie 11 wyroków skazujących go w sumie na 18 lat więzienia. Ciekawe było też ostatnie słowo oskarżonego. Nie przyznając się do zarzucanego mu czynu, całą winę za swoją przeszłość zrzucił na ulicę Brukową. "Mieszkam - powiedział - na Brukowej, w centrum brudu i demoralizacji. Nic więc dziwnego, że stąd tak łatwo trafić do więzienia".

Włodzimierz Jarmolik



środa, 1 listopada 2017

Ulica Brukowa 8

 

   Ulica ta leżała w samym środku przestępczych Chanajek. Od sąsiadujących z nią ulic i zaułków wyróżniała się tym, że mieszkała przy niej spora grupka ludności nieżydowskiej. Ale na poziom uczynków niegodnych nie miało to wielkiego wpływu. Katolicka część Brukowej także słynęła ze swoich złodziejaszków i awanturniczych indywiduów, którym nieobce były wytrychy, łom czy nawet pistolet.
  Brukowa ciągnęła się od Krakowskiej do Sosnowej. Liczyła sobie blisko 30 posesji. Szczególnie aktywni brukowce zamieszkiwali gdzieś w jej połowie. Wyróżniali się zwłaszcza lokatorzy domu nr 8. Oto najbardziej ciekawe egzemplarze.
  Na pierwszym miejscu należy niewątpliwie wymienić Kazimierza Zabijakę. Nazwisko bardzo groźne, był on jednak tylko złodziejem sklepowym. Z dwoma koleżkami, Stanisławem Dąbrowskim i Władysławem Fiedorukiem wybijali nocną porą dziurę w ścianie upatrzonego obiektu i wynosili cały, często dosyć lichy towar. Wpadli w styczniu 1931 r. Zabijaka jako prowodyr dostał rok odsiadki.
  Innym specjalistą od wszelakich kradzieży był pomieszkujący pod brukowską ósemką Kazimierz Galicki. On także miał swoich pomagierów. W 1933 r. wpadli oni na dwóch złodziejskich robotach. Najpierw włamali się do składu z narzędziami technicznymi. Wartość łupu wyniosła ponad tysiąc złotych. Parę tygodni później wpadli na kradzieży gotówki i biżuterii wartości blisko 200 zł. Poszkodowaną okazała się Wiktoria Ilonowicz. I ci brukowcy trafili za kratki.
  Dalej należy wymienić potokarza Sobczaka, który w latach 20. okradał z powodzeniem chłopskie furmanki, zmierzające ul. Krakowską w kierunku Siennego Rynku i Kazimierza Daniłowicza, specjalizującego się w podbieraniu drobnych przedmiotów w małych zakładach rzemieślniczych. Upodobał on sobie zwłaszcza warsztaciki szewskie, no i 1934 r. wpadł na ul. Kalinowskiego z parą butów za pazuchą.
 

   Szczególnego pecha miał w tymże samym roku Czesio Binczewski. Pewnej nocy opuścił swój pokoik przy Brukowej 8, udał się na ul. Sosnową pod parkan otaczający cmentarz prawosławny, przeskoczył go i zabrał się do zrywania owoców. Choć dozorca spał, za to czuwał jego pies. Czesio zanim zdołał umknąć przed groźną sobaką, został przez nią dotkliwie pogryziony. Oczywiście torba z jabłkami i gruszkami także przepadła.
  W takim miejscu, jak Brukowa 8 nie mogło obyć się bez panienek lekkich obyczajów. Policjantom z IV komisariatu szczególnie dawała się we znaki Maria Nester. Ciągle składała zażalenia na swoich klientów, a to, że byli niewypłacalni, albo też, że okradali ją z gotówki i różnych przedmiotów. W sierpniu 1936 r. złożyła skargę na znanego, miejscowego awanturnika Wiktora Morawskiego, który nie tylko ją okradał, ale też groził jeszcze dotkliwym pobiciem. Na początku 1937 r. sprawa trafiła do Sądu Okręgowego. Ten uniewinnił Morawskiego od wydumanej przez prostytutkę kradzieży, lecz za pogróżki wlepił mu osiem miesięcy odsiadki.
  Modelowym wzorem brukowca można uznać niewątpliwie niejakiego Jana Matejczyka. Jego sprawa trafiła na wokandę wiosną 1939 r. Historia wydawała się dosyć błaha. Otóż w grudniu poprzedniego roku Matejczyk z kompanem Stanisławem Olszyną zatrzymali na ul. Krakowskiej Stanisława Panasewicza i, demonstrując swoje muskuły, zabrali mu litr wódki, pęto kiełbasy i 16 zł gotówką. Przewód sądowy był jednak całkiem ciekawy. Okazało się bowiem, że Matejczyk jest recydywistą i ma już na swoim koncie aż 11 wyroków. W sumie uzbierało się 18 lat więzienia. Niektóre wyroki były łączne, ale i tak Matejczyk duży kawałek dorosłego życia spędził za murami więziennymi.
  W ostatnim słowie oskarżony Matejczyk nie przyznał się do zarzucanego mu czynu. Jako główną sprawczynię swoich wszystkich wyroków wskazał ... ulicę Brukową, przy której na nieszczęście przyszło mu mieszkać. To wylęgarnia zła, dowodził. Sąd nie dał się przekonać. Niepoprawny Matejczyk dostał aż 6 lat. Ulica Brukowa została uniewinniona.

Włodzimierz Jarmolik