niedziela, 18 lutego 2018

Rewolwer i melonik

 

   Posiadanie broni w II RP było stosunkowo łatwe. Pozwolenie wydawał starosta po zasięgnięciu opinii policji.Ta jednak z reguły nie stawiała żadnych przeszkód. Tak więc gdy otrzymało się stosowne zaświadczenie, można było bez obaw kupić sobie wymarzonego colta lub browninga.
  Inną sprawą było to, że pozostałością po wojnie była masa broni, której mimo specjalnej ustawy wydanej w 1919 roku, nie zalegalizowano i pozostawała ona w dyspozycji wielu osób, które o zaświadczenie starosty nawet się nie starały.
 Z kupieniem broni nie było też wielkiego kłopotu. W Białymstoku około 1930 roku istniały trzy sklepy oferujące szeroką gamę rozmaitych kalibrów. Największą popularnością cieszył się Magazyn Broni Stanisława Homana przy Rynku Kościuszki 5, czyli w dawnym klasztorze Sióstr Miłosierdzia. Sam Homan był znanym działaczem samorządowym oraz radnym miejskim w latach 1919 - 1927. Drugi, też dobrze zaopatrzony sklep prowadził Jan Gołębiewski przy Sienkiewicza 29. Ostatni, mniej znany, znajdował się przy Kraszewskiego 17 A i należał do Chileckiego.
  Ta łatwa dostępność do broni spowodowała to, że w mieście mnożyły się incydenty związane z jej użyciem. Wiele z nich było szeroko komentowanych i trudno oprzeć się wrażeniu, że panowała w związku z tym wyraźna obawa i poczucie zagrożenia. Odczucie to potęgowało to, że celem ataków bywały też znane w mieście osobistości.
  Tak było 2 czerwca 1924 roku, gdy około godziny 10 rano w mieszkaniu znanego przemysłowca Oswalda Tryllinga przy Warszawskiej 7 rozległ się trzask tłuczonego szkła. Okazało się, że ktoś z zewnątrz strzelał do balkonowych drzwi w tej okazałej kamienicy. Szczęściem nikogo w tym czasie nie było w pobliżu. Z notatki policyjnej dowiedzieć się natomiast możemy, że była to "zabłąkana kula". Można by przypuszczać, że ot tak, nie wiedzieć czemu wpadła do tryllingowych apartamentów.
  Podobne zajście miało miejsce 8 kwietnia 1925 roku, a jego mimowolnymi uczestnikami byli Wincenty Hermanowski, znany aptekarz i późniejszy prezydent miasta oraz Teofil Morelowski, dziennikarz i działacz polityczny.  Obaj panowie spotkali się wieczorem w lokalu Chrześcijańskiej Demokracji, której byli członkami, przy Rynku Kościuszki 7. W trakcie ich rozmowy z rynku padł strzał. Kula przebiła podwójne balkonowe szyby, "rozsypując odłamki szkła po całym lokalu", a następnie "przeleciawszy między głowami prezesa Hermanowskiego i sekretarza Morelowskiego, poczem odbijając się od pieca zupełnie spłaszczona, upadła na podłogę". I tu szczęśliwie nie było ofiar.
 

   W związku z tym incydentem dociekano, czy był to "zamach zbrodniczy z zemsty, czy względów politycznych". Hermanowski był przekonany, że był to zamach na Morelowskiego. Policja nie ustaliła jednak żadnych okoliczności powodów oraz nie ujęła sprawcy.
  W mieście mnożyły się również zwykłe bandyckie napady. Nie było tygodnia, aby w prasowych kronikach policyjnych nie podawano informacji o zbójeckich porachunkach i wyczynach z użyciem broni palnej. Wśród tego towarzystwa nierzadko znajdowali się też szaleńcy. Ot choćby w styczniu 1934 roku jeden z mieszkańców ulicy Piasta po wypiciu większej ilości wódki wpadł w alkoholowy szał. Z rewolwerem w dłoni wtargnął na jedną z posesji przy ulicy Glinianej. Najpierw strasząc bronią rozpędził bawiące się na podwórzu dzieci, a potem będąc już w mieszkaniu, pobił znajdujące się w nim osoby i krzycząc, że wszystkich zabije, zaczął na oślep strzelać. I znowu szczęśliwie nikogo nie trafił, co przypisać można tylko jego upojeniu.
  Bandytyzm paraliżował Białystok. Strach powstrzymywał okolicznych włościan przed przyjeżdżaniem do miasta na targowiska, gdyż w drodze powrotnej często stawali się ofiarami czyhających na nich bandytów. Jedna z głośniejszych tragedii rozegrała się w marcu 1925 roku na skrzyżowaniu szosy Baranowickiej i Michałowskiej. Powracających wieczorem z Białegostoku z targu braci Anisiuków i towarzyszącą im żonę rzeźnika z Michałowa Klatową zatrzymał "gardłowo rzucony rozkaz: stój, dawaj pieniądze, z wozu zleź". Gdy przerażeni podróżni zeszli z furmanki, jeden z braci krzyknął: "pomocy!". To sprowokowało napastnika. Strzelił. Ciężko ranił Anisiuka i śmiertelnie trafił kobietę.
  Policja wszczęła energiczne śledztwo. Szybko ustaliła, że napastnikiem był niejaki Antoni Kowalski, mieszkaniec Dziesięcin, znany policji z kradzieży i napadów w Białymstoku. Przebiegły bandyta "ukrył się jednak zręcznie" i dopiero po ponad pół roku policjanci zauważyli, że wieczorem pewnego wrześniowego dnia zjawił się w rodzinnym domu na Dziesięcinach. W trakcie próby ucieczki jeden z policjantów zastrzelił bandytę.
  Często broń była też narzędziem samobójczym. Tragedia taka wydarzyła się w rodzinie znanego w mieście przemysłowca branży drzewnej Mozesa Szlachtera w jego domu przy Św. Rocha 14. 25 sierpnia 1925 roku pod nieobecność rodziny 19-letni syn Szlachtera, Naftali w chwili załamania psychicznego za pomocą ojcowskiego browninga strzelił sobie w głowę. Powodem tego desperackiego czynu miały być "niekorzystne transakcje i operacje finansowe". Przypadki użycia broni dla wyrównania rozmaitych porachunków były na porządku dziennym. Ledwo przebrzmiało echo samobójstwa Szlachtera, to na początku września tegoż roku na Dojlidach w trakcie sprzeczki dwóch tamtejszych mieszkańców, jeden z nich nagle "wyjął z kieszeni rewolwer i strzelił dwukrotnie", raniąc swego przeciwnika, po czym zbiegł.
  Nasilające się zbrodnicze incydenty zmusiły władze do ostrej reakcji. Policja zaostrzyła kontrole. Dodatkowo uznano, że traktowane dotąd za nieszkodliwe małokalibrowe flowery, których posiadanie nie było ograniczane żadnymi pozwoleniami i zakazami, "są bronią niebezpieczną". Tak więc w sierpniu 1925 roku ministerstwo spraw wewnętrznych objęło i ten rodzaj broni pozwoleniami, zaznaczając jednocześnie, że "prawo posiadania broni nie jest równoznacznem z prawem używania jej i strzelania na drogach, miejscach publicznych, lub miejscach gdzie spowodować może nieszczęśliwe wypadki".

Andrzej Lechowski
 

Przystojny młodzieniec z ul. św. Rocha

 

   To, co sprowadziło Franciszka Więckowskiego, przystojnego młodzieńca z ul. św. Rocha na złą drogę, można określić jednym słowem - kobieta !
  Na początku lat 20. był on jeszcze przykładnym uczniem Liceum Handlowego i miał zadatki na solidnego urzędnika, ale niestety nie oparł się urokom pewnej panienki, która okazała się być nieco lekkich obyczajów i wymagała stałych inwestycji pieniężnych. Nie mogąc liczyć w tym względzie na pomoc rodziców, został Franio przedstawicielem znanej firmy fotograficznej z Warszawy i zaczął na ulicach miasta i w przyległych doń mniejszych osadach namawiać ludzi do wykonywania portretów i powiększonych zdjęć ślubnych.
  Miał całkiem wiarygodną aparycję, więc łatwo otrzymywał zaliczki, na które akuratnie wystawiał pokwitowania. Ponieważ prowizja przestała mu wystarczać, bo hulał radośnie ze swoją ukochaną po różnych restauracjach, przestał odsyłać pieniądze do centrali, czyli mówiąc krótko, dokonywał malwersacji.Sąd skazał Więckowskiego na pół roku więzienia.
   Po wyjściu na wolność na dobre związał się z półświatkiem. Najczęściej można go było spotkać w restauracji "Łącz" albo w sali bilardowej "Polonia".
   Były to miejsca szczególnie ulubione przez miejscowych letkiewiczów i niebieskich ptaków. Tutaj z pomocą szemranych znajomków już całkiem dorosły Franciszek nauczył się nowych oszukańczych, można rzec śmiało, złodziejskich sztuczek. Żeby nie zrywać całkowicie ze swoim fachem, zaczął pracować na tzw. fotografa.
  Metoda ta szczególnie skutkowała w chłodne dni. Posługujący się nią złodziejaszki wchodzili w marynarce do kawiarni, restauracji czy hoteli i korzystając z nieuwagi szatniarza, zdejmowali (niczym aparatem - stąd nazwa triku) wybrane futro lub palto na ciepłym podbiciu, i tak odziani opuszczali, jak gdyby nigdy nic, gościnny lokal.
  Franciszek Więckowski praktykował zdejmowanie cudzych okryć do 1927 r., kiedy to wpadł ze skradzionym futrem w domu zajezdnym Rybałtowskiego i trafił znowu na półroczny pobyt za kratkami.
    Po opuszczeniu więzienia, dzięki poczynionym tam znajomościom, Więckowski szybko wsiąkł w miejscowe środowisko złodziei mieszkaniowych. Nie zadawał się jednak ze zwykłymi włamywaczami, którzy chodzili na robotę z ordynarnym łomem, lecz jako szpagat (inteligent) preferował towarzystwo klawiszników z Chanajek.
  Jego rodzinna ul. św. Rocha leżała na obrzeżach tej mocno kryminogennej dzielnicy. Różnica pomiędzy zwykłym włamywaczem a klawisznikiem polegała na tym, że ten ostatni gardził prymitywnymi sposobami grabieży. Klawisznicy bowiem, będący obok kasiarzy arystokracją złodziejskiego rzemiosła, forsowali drzwi do upatrzonych lokali za pomocą przemyślanych wytrychów i dorobionych kluczy (tzw. klawiszy). Przygotowanie odpowiednich klawiszy, inaczej szperaków, wymagało sporo umiejętności i zachodu. Najpierw trzeba było zrobić odcisk dziurki od klucza, najlepiej w mydle, później poprzez sondowanie tegoż otworu specjalnym drucikiem uzyskać informację co do nacięć na podrabianym kluczu. Takie, ostrożne zabiegi musiały nieco potrwać. Trzeba się było strzec dekonspiracji przed mieszkańcami wybranego obiektu oraz wzrokiem sąsiadów i ciekawskiego dozorcy.
  Klawisznicy pracowali zwykle w grupkach. Na początku lat 30. Więckowski znalazł się w jednej z nich. Jej liderem był doświadczony złodziej Icek Goldstein, z zawodu ślusarz i właściciel pięknej kolekcji najrozmaitszych wytrychów i podrobionych kluczy. Za głównego pomagiera miał mistrza w rzeźnickim fachu Nochima Abelewicza. Teraz do tej dwójki dołączył rokujący duże nadzieje Więckowski. I rzeczywiście! Były już fotograf szybko wyrobił się w nowej profesji. Przez kilka lat kradł całkiem bezkarnie.
  Dopiero w lutym 1934 r. powinęła mu się noga. Wpadł ze swoimi kompanami przy próbie ograbienia składów przedsiębiorstwa "Warrant". Ponieważ zdjęcie Więckowskiego pojawiło się w kartotece Wydziału Śledczego, policja miała go od tej pory na oku. Wpadł w 1936 r. Już z nowym wspólnikiem Kazimierzem Golińskim dokonał zuchwałej kradzieży biżuterii z mieszkania na Antoniuku.
  Jego styl włamania rozpoznał jednak ekspert z policji śledczej Karol Sznekangerg. Za Franciszkiem Więckowskim znów zamknęła się brama więzienna.

Włodzimierz Jarmolik