poniedziałek, 12 lutego 2018

Podpalacz ,szofer za pan brat

 

    W drugiej połowie lat trzydziestych, kiedy rozwój motoryzacji w Polsce był coraz większy, na drogach i szosach kraju dochodziło także do licznych wypadków samochodowych. Dla poszkodowanych właścicieli i pasażerów aut powodowało to różne skutki. Niekiedy okazywało się, że nie zawsze są one korzystne.
  Przekonał się o tym Hersz Zelkowicz, prowadzący w Białymstoku firmę spedycyjną "Autostrada". Wiosną 1936 r. jedna z ciężarówek Zelkowicza wioząca towar do Lublina po drodze wpadła w poślizg. Skutkiem była wywrotka i gwałtowny pożar wozu. Ładunek szlag trafił, ale kierowca Rzepka jakoś ocalał.
  Nieszczęśliwy wypadek dał Zelkowiczowi do myślenia. Ciężarówka i przewożone przez nią towary były zasekurowane w białostockim towarzystwie ubezpieczeniowym, straty Zelkowicza zostały więc pokryte z nawiązką.
  Ładna sumka za wysłużonego wraka zrobiła na przedsiębiorcy wrażenie, zaczął kombinować, jakby tu jeszcze raz nie skorzystać z okazji. Szybko pojawił się w jego głowie plan. Najpierw, doświadczony już ognistym karambolem szofer Rzepka otrzymał zadanie znalezienie i nabycie jakiegoś przeznaczonego na złom ciężarowego rzęcha. To kosztowało grosze. Później nieco zabiegów kosmetycznych sprawiło, że nabytek ów zyskał znośny wygląd, a nawet, o dziwo, powoli, ale jeździł. Wtedy Zelkowicz zarejestrował ciężarówkę na podstawionego człowieka. Oczywiście nie obyło się przy tym bez łapówki. Teraz nastąpiło wysokie ubezpieczenie wozu. Szef "Autostrady" dokonał tego w towarzystwie asekuracyjnym w Wilnie, w którym nie był jeszcze znany.
  Zgodnie z podpisaną polisą, w razie nieszczęśliwego wypadku drogowego właściciel ciężarówki otrzymać miał aż 24 tysiące złotych. Suma była wręcz oszałamiająca. Teraz należało zrealizować drugą część hochsztaplerskiego projektu - znaleźć klienta, który zgodziłby się na stratę towaru w czasie transportu. Wybór Zelkowicza padł na wytwórnię wyrobów gumowych "Jagielski - Windenbaum i spółka". Świeżo upieczony aferzysta miał już z nimi do czynienia i wiedział, że nie są oni zbyt drobiazgowi, co do formalnej strony swoich interesów i przestrzegania prawa. Jagielskiemu i Windenbaumowi spodobał się pomysł wyłudzenia wysokiej asekuracji. Szybko ubezpieczyli na 10 tysięcy zł transport dętek kierowany do Lubartowa i przygotowali do drogi 20 skrzyń z gumowymi odpadkami.
  Na początku sierpnia 1936 r. ciężarówka Zelkowicza z kierowcą Rzepką wyruszyła w trasę. Ten ostatni otrzymał od pryncypała 100 zł i dokładne instrukcje. Od ich właściwego wypełnienia zależało, czy po powrocie do Białegostoku trafi w jego ręce dalsze 400 zł. Wszystko udało się nadzwyczaj. Tuż pod Lubartowem Rzepka oblał silnik samochodowy benzyną i podpalił. Ogień szybko strawił cały pojazd wraz z lipną zawartością. Policja lubartowska stwierdziła, że był to nieszczęśliwy wypadek. Wileńskie towarzystwo asekuracyjne musiało, acz niechętnie, wypłacić znaczne pieniądze. Zelkowicz triumfował i od razu zaczął przygotowywać kolejny kant.
  Znalazł się jednak człowiek, który odkrył ten proceder. Był to Jan Stankiewicz, urzędnik białostockiej komendy Wojewódzkiej Policji Państwowej, któremu podlegały sprawy ubezpieczeniowe. Ale zamiast zdekonspirować hochsztaplera, zaproponował mu spółkę. Za 50 proc. zysku obiecał zachachmęcić w papierach każdy następny, płonący wypadek, aby firma Zelkowicza pozostała poza wszelkimi podejrzeniami. Ten nie namyślał się długo, przystał na propozycję pazernego policjanta.
  Spółka Zelkowicz-Stankiewicz rozpoczęła owocną działalność. Ciężarówki z białostocką rejestracją płonęły pod Zambrowem, Łodzią, Katowicami. Za każdym razem sprawę wypadku brał w swoje ręce Stankiewicz. Kontaktował się z posterunkiem policji i swoimi służbowymi możliwościami uzyskiwał korzystne dla oszustów opinie o przyczynach zniszczonego samochodu i ładunku.
  Hochsztaplerka ta trwała długo. W końcu sprawa się rypła. Wiosną 1939 r. Sąd Okręgowy w Warszawie skazał Zelkowicza na 4 lata więzienia. Jego umundurowany wspólnik dostał tylko o pół roku mniej.


Włodzimierz Jarmolik